środa, 31 grudnia 2014

Cykle i czapki

Dzisiaj środa, maiła być we wtorek, ale nie zdążyła, więc jest w środę. Czytanie z dzierganiem.
 
Wkręciłam się w wigilijne lepienie pierogów i świąteczne odpoczywanie pod choinką. Zostałam za to nagrodzona od Mikołaja nową częścią Jeżycjady, czyli "Wnuczką do orzechów" Małgorzaty Musierowicz.
Wnuczka kusiła niebieskim spojrzeniem i niebieskimi koralami, porzuciłam więc w połowie Papierowy świat i w pierwszym tomie Dwór wiejski i rzuciłam się w świat pewnej poznańskiej rodziny, która tym razem przeniosła się ze wszystkimi swoimi książkami na łono przyrody. Mówiąc w uproszczeniu.
Cykl Małgorzaty Musierowicz jest generalnie przeznaczony dla młodych panienek, ja trafiłam na niego przypadkiem, zainteresowana jej felietonami o książkach drukowanych w Filipince (to były czasy, nie ma już teraz takich pisemek, westchnę sobie). Zastałam zajeżycowana, chociaż mlodą panienką już wtedy nie byłam zdecydowanie, ale wcale się sobie nie dziwię.
Duży stół w kuchni, błękitne kubki, herbata w dużych ilościach, świeżo pieczone ciasta i wszędzie, wszędzie książki. Na regałach, na parapetach, na fotelach, w wannie (też się chyba zdarzyło). Pojawia się też wątek dziewiarski (jedna z głównych bohaterek dziergała swetry w spółdzielni, ale nie został on potem rozwinięty).

Musierowicz ma niezwykłą umiejętność zawierania w niewielkiej w sumie objętości nie tylko fabuły i cech postaci, ale ogromną ilość szczegółów, które, o dziwo, nie ciążą na tekście, ale są tak sobie od niechcenia. Zawsze wiemy jaka jest pogoda. Co Cesia niesie w siatce. Jakie kluski mają na obiad Lewandowscy. Pod jakim numerem mieszkają Borejkowie. Mieszkają na Roosvelta 5. Byłam tam zresztą oczywiście pewnego pięknego dnia siatką pełną książek, jakżeby inaczej:

  Nie tylko ja zresztą byłam, wielbiciele Borejków tak często nawiedzali prawowitych mieszkańców, że ci musieli się wyprowadzić. Bo to właśnie jest taka literatura - niby wiadomo, że zmyślona, ale będąc w Poznaniu cały czas miałam wrażenie, że jakaś rudowłosa Borejkówna wypadnie z zadrzewionej alejki.

"Wnuczka do orzechów" zatem. Przeczytałam ją w dwa dni i z ogromną przyjemnością. Mówią, że nowe tomy, to już nie to. Ja jednak nie narzekam. Pewnie, można ponarzekać na to i owo. Ale moje oczekiwania zostały spełnione - były książki, lasy bukowe, orzechy, upał, lody porzeczkowe, miłość od pierwszego wejrzenia i pulchne ciasteczka.
Miasta tylko było mało, bo "we wszystkich miastach świata jest tak samo". To prawda, zatem Wnuczkę zakładałam zakładką z choinkami.
W chwilach wolnych od odpoczywania nad książką, odpoczywałam nad drutami. Wyprodukowałam drugą czapkę dla dziecka:


Czapka ze słynnych owiec islandzkich, bardzo ciepła i bardzo gryząca, z zabójczymi włoskami:


Dziecku czapka w miarę się podoba, ale ma jeszcze jedną koncepcję, w związku z czym znowu czekam na paczkę. Tym razem ma być chyba bez wzorków i bardziej obcisła. Jeszcze chwila i będę mogła wziąć udział w akcji dwunastu czapek. Nieuchronnie zmierzam w cykliczne dzierganie czapek.
Zwłaszcza, że nabrałam chęci na czapkę dla siebie wzorem wypatrzonym u Maknety.

Dane techniczne czapki z włoskiem:
włóczka Alafosslopi 88g
druty nr 5

Dziękuję za odwiedziny i komentarze! Oraz szczęśliwego Nowego Roku! :)

środa, 17 grudnia 2014

Rzeczy lekkie

Jedną z moich ulubionych scen jest scena z filmu "84 Charing Cross Road", w której Helen Hanff czyli Anne Bancroft siedzi na środku pokoju ze szmatką w ręce. Jest otoczona książkami powyjmowanymi z półek. Trochę sprząta, czule przecierając szmatką zakurzone grzbiety, ale głównie podczytuje. Podczytuje i się do nich uśmiecha.
Uwielbiam ten film. Film o miłości do książek, o londyńskim antykwariuszu i amerykańskiej pisarce. O starych kamienicach w Nowym Yorku i złoconych brzegach książek.

Wzięłam dwa dni urlopu sportowego i spędziłam je uprawiając liczne dyscypliny typu mycie kloszy z przeszkodami, skoki z drabiną, rzut ścierką oraz odkurzanie książek na czas.
Ja nigdy nie podczytuję. Zdyscyplinowana, biorę tom za tomem, odkurzam, wycieram półkę, stawiam na nią książki z powrotem równo, bo u mnie musi być równo. Nie podczytuję, bo wiem, że pierwszy dzień świąt by mnie tu zastał i drugi. Wyjmuję i stawiam, pierwsza półka idzie lekko, druga podobnie, ale przy trzeciej i czwartej zaczynam czuć ich ciężar.
"Niech żyją rzeczy lekkie" pisała Tove Jansson. No ba!
Pamiętam kiedy zeszłego roku w Boże Narodzenie wczesnym rankiem czytałam jej biografię przy makowcu, serniku i dwóch świeczkach, bo była długa, długa awaria. Właściwie poczytałabym jeszcze raz. Jeszcze raz popatrzyła na jej zdjęcia i na jej ilustracje. Na dwóch tomach Anny Kareniny rysunek gorsetu i lokomotywy. Jaki ładny. Właściwie poczytałabym też Annę Kareninę, o śniegu na peronie, o ich pierwszym spotkaniu, pierwszym tańcu, o koszeniu łąki, o pszczołach i ogórkach z miodem.

"Chochoły" Szostaka o ucieraniu sernika, rytuałach, uszkach w czerwonym barszczu, o kamienicy trochę w Krakowie, a trochę nie, jej pokoje maleją, powiększają się, gubią się w labiryntach, a życie trwa niezmienne. Poczytałabym jeszcze raz, ale grzecznie odstawiam na półkę. I kiedy wreszcie przeczytam te listy Seneki, kupione gdzieś w kiosku, który mieszkał nad łaźnią i narzekał na hałasy. Najbardziej dokuczał mu wyrywacz włosów spod pach, bo równie głośno piszczał on, jak i jego klienci. Na półkę.
Surowe, posępne kolory okładki, to Homer po norwesku, jeden z mojej kolekcji Homerów zapoczątkowanej przez trochę żartem przywiezioną ze Szwecji Iliadę. Nie poczytam raczej, ale jak miło, że wszędzie wydają Iliady i Odyseje:
"Jako když rolnik zasadi v zákouti sadu
do vlhké pudy zelený výhonek olivy štihlé;
vyrostl, zazelenal se, kolébán jemnými vánky"

Vyhonek oliwy kolebie się na wietrze, a ja odkurzam Kubusia, jedną z pierwszych książek, którą przeczytałam i która jest ze mną już tyle lat. Wspominam swoje dawne prezenty gwiazdkowe, imieninowe, urodzinowe, późno, późno zaczęłam sama kupować książki, wychodzić z domu bez żadnej a wracać z jedenastoma po to, żeby były czytane i żeby walczyły o miejsce na półce, bo u mnie w domu o miejsce na półce nie jest łatwo. No ale przynosiłam je w upał i w śnieg i w ulewny deszcz, martwiąc się czy nie przemokną w szmacianej torbie. Laurę Diaz przywiozłam z Gorzowa, Hamleta z warszawskiego Empiku, Lata Virginii Woolf z największego antykwariatu w Europie, który był w Warszawie, a którego już nie ma. "Jestem w raju, jestem w raju" tak w tym antykwariacie odbierała telefon moja przyjaciółka i dlugo nie można było z nią potem nawiązać kontaktu.
Biografia Milne'a spadła ze sklepowej półki wprost pod moje nogi - czy to nie był znak? Dwa tomy Czechowa z lampą naftową na okładce, kupione wręcz darmo i Propp z jego teorią bajki magicznej kupiony całkiem nie darmo. Tylko przemożna chęć przeczytania mogła osłodzić mi tę cenę.


Oczywiście nie każdą historię pamiętam w szczegółach. Zdejmuję w zdumieniu gruby zielony tom. To ja go kupiłam w czerwcu? Zatem jak dobrze, że nie kupiłam go drugi raz we wrześniu i trzeci raz w listopadzie.
"W dawnych, dawnych czasach, kiedy życzenia jeszcze się spełniały, żył król, którego wszystkie córki były bardzo piękne, ale najmłodsza była tak urocza, że nawet słońce, które wiele przecież widziało, dziwiło się, ilekroć spojrzało w jej twarzyczkę. W pobliżu zamku królewskiego rósł wielki, ciemny las, a w tym lesie pod starą lipą była studnia."
Bohater o tysiącu twarzy, Campbell

Co to ja miałam, ach, podczytywać nie miałam, kończę odkurzanie, ustawiam aniołki, zimowe pozytywki, choinki, moją ukochaną zimową zakładkę z herbatą i z oknem. Patrzę na połyskujące porządkiem okładki. Nie są lekkie, ale co tam, i tak niech żyją.





  Bubulina przetrwała porządkowy armagedon ulokowawszy się z Misiową w fotelu wśród licznych poduszek i gdyby umiała mówić, na pewno upomniałaby się o zdjęcie, bo to dziś środa czytania z dzierganiem. Robię zdjęcie.


A książka?! Powinna być jeszcze książka! Robię zdjęcie z książką.


I z robótką.


Sama nie mogę w to uwierzyć, ale dziergam kolejną czapkę dla młodszego dziecka. W sumie to dobry patent na kupienie włóczki wtedy, kiedy żadna przyzwoitość na kupowanie włóczki już nie pozwala.
Zapytać dziecko, czy ciepło mu w czapce żakardowej dwustronnie.
- W sumie ciepło. Raczej.
- A jak wieje?
- To trochę zimno.
- Jest taka wełna z islandzkich owiec, ponoć bardzo ciepła... czy może
 - OK

Wtedy głośno powtarzając w stronę męża - dla dziecka, kupuję na czapkę dla dziecka - wrzucam swobodnie trzy (przecież mnie też się coś należy) motki w koszyk. I dziergam ścisło, żeby nie było przewiewających dziur. Wełna doskonale równiutka, ale szorstka nieco. Lekko nie jest. Wzorek się obmyśla. Muminki siedzą w dolinie.
Dziękuję za odwiedziny i komentarze, miłego dnia! :)

środa, 10 grudnia 2014

Roboty we dworze

Nastał szalony czas. Czas porządków, zakupów oraz gotowania. A ja, zamiast myć pudełka do ryżu i kaszy, oddzielać w szufladzie widelce od łyżek, przecierać kafelki, znosić ze sklepów mąkę, mak, gęsi, łososie, rozpuszczać miód na piernik i obsmażać mięsa na bigos, siedzę w wyrzutach sumienia i czytam o tym, jak radzić sobie we dworze. Od tego czytania gęsi w lodówce mi nie przybywa, ale za to wyrzuty sumienia mam coraz mniejsze, albowiem uświadamiam sobie jasno, ile pracy mnie ominęło w naszych nadobnych czasach.
Otóż bowiem nie muszę doglądać leniwej służby, nie muszę wyposażać pokoi gościnnych w białe pościele i naczynia nocne, firanek obszywać w perkaliki, nie muszę pcheł przeganiać z porzuconych w kącie ubrań dziecięcych, nie muszę z zagranicznych wojaży przywozić kucharzowi chustek do nosa, żeby palcami go nie obcierał.

Nie muszę gniazda obrzydliwego w kredensie likwidować, gdzie "panuje najczęściej zasłużony stary brudny kredencerz z dwoma adjutantami, jeszcze brudniejszym chłopakiem i bosym strożem, uzbrojonemi w tak nazwane kwacze; tam stoi brudne łoże i brudniejsze leżą sienniki, tam psy, koty, obiadają ogryzki, tam co wieczór gawęda, gdzie prócz lokai, ogrodnik, strzelec, stangret, przybywają, gdzie włodarz, ekonom, gajowy, czekają na rozkazy pana, tam z schowanych resztek potraw i z tylu gości, tworzy się zaduch najobrzydliwszy z melonowym zapachem". Nie muszę pilnować, żeby mi pomyj z kredensu przez jadalnię noszono, ani żeby go raz na tydzień winem myto.
Nie muszę uważać, żeby czepka o kaptur ogniska nie walać, ani żeby do pracy mieć gorset krótki. Mogę gorsetu nie zakładać wcale, a w tym zaoszczędzonym szczęśliwie czasie siedzieć w fotelu i czytać dalej "Dwór wiejski". Wyrzutów sumienia już nie mam praktycznie wcale. Martwi mnie jedynie moja podłoga w kuchni, która nie ma rynewki.

"Wracając do innych przedmiotów w kuchni, radzę ci mieć w niej podłogę ceglaną; z małą rynewką przez środek, lub bokiem. Co dzień kuchenna dziewka zleje podłogę wodą po obiedzie i zamiecie ją, mocno wycierając naprzod miotłą, potem ścierką na starej osadzoną szczotce. Woda tą rynewką spływa do ścieku, który z kuchni rurą przez mur przeprowadzoną idzie do ogólnego w podwórzu kanału, o którym niżej. Bez tych wygód ani myśl o czystości w kuchni, w podwórzu i nigdzie"

No trudno, szmatą będę musiała przetrzeć i to bez dziewki. Tymczasem czytam dalej


DWÓR WIEJSKI. 
Tom 1     
dzieło poswięcone gospodyniom polskim, przydatne  i osobom w miescie mieszkającym     
przerobione z francuzkiego     
Pani Aglaë Adanson     
z wielu dodatkami i zupełnem zastosowaniem do naszych obyczajów i potrzeb,     
przez Karolinę z Potockich Nakwaską,     
w 3 Tomach.

Jak pięknie się wtedy wydawało książki, autorka zbierała od chętnych czytelniczek przedpłaty, a potem pisała dzieło i umieszczała ich listę na początku.
Czapska z Czapskich.  Dembowska z Witosławskich.  Drohojewska z Bawarowskich.  Działowska z Jezewskich.  Dzieduszycki Henryk,  Grabowska z Wyganowskich.  Łączyńska z Ponińskich.  Łączyńska z Biernackich.  Małowiejska z Morawskich.  Morawska z Szczanieckich.  Miączyńska z Potockich.  Nakwaska z Krajewskich.  Ossipowska, Józefa.  Pawlikowska z Jaworskich.  Potocka z Branickich.
Czytały "Dwór wiejski" tak jak ja, gotowały rosół na otwartym ogniu, pieczyste piekły na rożnie z kołem i spodziewam się (jak mówiła pani Nakwaska), że lubiły robótki.
To bardzo dobra lektura na ten szalony czas:

"Stoliki postaw do gry w miejscach próżnych.
Kanapę jedną dużą, drugą małą. Fortepian, jeżeli go masz. Stolik do pisania, drugi do roboty (bo spodziewam się, że roboty lubisz), niższą serwantkę na nóty. Stół okrągły lub owalny, z sukiennym nakryciem. Otóż bawialnia ładnie urządzona. Miej w niej jeszcze różne gry na czas jesienny, szachy, warcaby, krążki, twierdzę, świeże pisma czasowe, jakie albumy, karykatury; słowem wszystko, co gości rozerwać może."

Muszę się obejść bez miejsc próżnych, bez nót na niższej serwantce i stołu do roboty. Robotę za to mam jak najbardziej i robota ma już przody, tyły i kawałek rękawa. Moje milion pęczków z Dropsa


Muszę się też obejść bez gęsi, na szczęście i tak nikt u mnie gęsi nie lubi.
Zatem w dobrym samopoczuciu, przy nieco już ciemnej środzie, dziergam i czytam nie tracąc spokoju w ten nieco szalony, przedświąteczny czas. Czas zimowych kubeczków i oszronionych gałęzi.

Dziękuję za odwiedziny i komentarze. Miłego dnia! :)