środa, 24 czerwca 2015

Krówki w bambusie

Po ostatniej serii swetrów nabrałam ochoty na coś zwiewnego i delikatnego i to zarówno w dzierganiu, jak i w czytaniu (jak to w środy u Maknety bywa).


Na drutach mam muszelkowy szal razemdziergany z Intensywnie Kreatywną, a w czytaniu "Panie z Cranford" Elizabeth Gaskell. Z szala nie wiem czy będę zadowolona, bo mam dopiero pięć rządków, jest dziergany z pozostałego mi po swetrze bambusa i ma być mocno ażurowy a krzywe conieco oczka mają się zdyscyplinować po blokowaniu.
Natomiast z lektury jestem zadowolona jak najbardziej. Jest to bardzo dobra, bardzo dowcipna i ciepła lektura na wakacyjny dzień w wiklinowym fotelu (ale nie tylko). Małe miniaturki w rozdziałach nanizane na niezobowiązującą i nienachalną nić fabuły stanowią w zasadzie całość każda w samej sobie. Akcja dzieje się w małym angielskim miasteczku na początku dziewiętnastego wieku. I świat tam jest zupełnie inny niż gdzie indziej, a nawet jeżeli ów podły świat z gdzie indziej wedrze się tam jakimś sposobem to i tak się zmieni. I można powiedzieć, że na lepszy.

W Cranford są głównie kobiety, żyją swoimi sprawami, z których jedną z ważniejszych jest kupno nowego dywanu, który potem trzeba zasłaniać gazetami przed słońcem. Panie z Cranford odwiedzają się wzajemnie i częstują herbatą, robią wykwintne podwiązki na drutach (ale to tylko niektóre), szyją flanelowe ubranie dla krowy (to tylko jedna), czytają pożółkłe listy, smarują cienko chleb masłem, ale kiedy jedna jest w potrzebie, to inne jej z pewnością pomogą. Takie tu wszystko jest miłe i przytulne, chociaż są zawiedzione nadzieje, choroby i śmierć też się zdarza. Ale jakoś ten świat trwa dalej. I wydaje się, że trwa bez wysiłku. Aż by się chciało posiedzieć z panną Matty przy kominku, przy niezapalonych świecach, dziergać pończochy i czekać aż Marta przyniesie pudding. Muszę powiedzieć, że styl pani Gaskell bardzo mi odpowiada. jest oczywiście starodawny niczym koronka u parasolki i to jest piękne, ale jest w nim też coś niezwykle współczesnego, może przez nutkę ironii, która pozwala się lekko zdystansować od nakazów, norm i obyczajów. I to nie jest nudne.
Panie wydane w przyjemnej serii "Angielski ogród" co uwidacznia się na okładce w prześlicznych różach. Przyjemne jest też to, że poza "Paniami..." dostałam również "Żony i córki", ale to w kolejnym odcinku.
Książka zakładana zakładką zintegrowaną (czytaj: niebieską wstążeczką), natomiast szal muszelkowy przekładany nowymi markerami z Magic Loop.


Markery bardzo ozdobne, przyjechały w paczce z kilkoma krówkami (Magic Loop ma ten słodki zwyczaj dorzucania do paczki) i jako mniej jadalne niż krówki, przetrwały do sesji fotograficznej. A skoro o paczce mowa, to paczki ze sklepu włóczkowego są zawsze bardzo smutne bez włóczki (mimo krówek), więc wrzuciłam do koszyka dwa moteczki Malabrigo. Mam plan zrobić z nich czapkę i szalik zimowy, a póki co ukrywa się w szafie. Nie przed upałem, więc chyba przed Czajkomężem.

Dziękuję bardzo serdecznie za miłe słowa i odwiedziny. Miłego dnia! :)

środa, 17 czerwca 2015

Włoska udręka

I znowu wyczekana środa u Maknety!

„Udręka i ekstaza” Irvinga Stone'a to jedna z pierwszych biografii, jaką przeczytałam. Było to dawno dawno temu, ale zapałałam do Michała Anioła i do jego Dawida ogromną miłością, która trwa do dziś.



Nigdy nie widziałam jego dzieł na żywo, ale moja przyjaciółka widziała Pietę, stwierdziła, że Pieta jest nieco pożółkła i stoi w głębokiej niszy, przyjaciółka na ten widok nie płakała ale pani, która stała obok tak. I ja też bym chyba płakała jak ta pani.
 
Wróciłam więc po latach do Udręki napisanej z ogromną pasją i znowu wzruszałam się jak malutki Michał Anioł uczył się rozcierania farb u Ghirlandaia (który wynalazł girlandę i stąd jego nazwisko a właściwie stąd nazwisko girlandy), jak trafił do szkółki rzeźbiarskiej, jak chodził sobie po toskańskich ścieżkach, jak w końcu pozwolili mu rzeźbić w marmurze a on ten marmur krajał niczym galaretkę z pigwy. Na nowo przeżywałam jak chodził po nocach robić sekcje i jak potem walczył z kolejnymi papieżami, jak kazali mu malować w męce sufit w kaplicy, odlewać posągi z brązu (które potem głupia tłuszcza przetopiła na działa), rzeźbić dziesiątki świętych w ubraniach, chociaż każdy wie, że Michał Anioł nie lubił rzeźbić w ubraniach. Całymi upalnymi dniami siedziałam na tarasie, dziergałam oczka prawe na przemian z lewymi i słuchałam jak Michał Anioł bez reszty oddawał się pracy, jadł mało, ubierał się byle jak i dopiero trzeba było dwóch udarów i blisko dziewięćdziesiątki, żeby wytrącić mu dłuto z ręki. W rzeźbach, we freskach został na nasze szczęście jego geniusz i jego kunszt.
Myślałam sobie nad swoim kunsztem i niezbyt trudno mi było skonstatować, że znacznie odbiega od kunsztu Michała Anioła. Nie wyssałam talentu do szycia i dziania z mlekiem matki (chociaż obie moje babcie zajmowały się szyciem poniekąd zawodowo), tak jak jemu ponoć udzieliła się miłość do marmuru od jego mamki z rodziny kamieniarskiej i pamiętam do dziś mój poważniejszy debiut krawiecki. Było to w czasach głębokiego niedostatku w sklepach i w telewizji, o Internecie nikt nawet nie śnił i chyba żeby jakoś zrekompensować ów brak rozrywek pani od wuefu przykazała nam nabyć białą koszulkę i zielone spodenki. Cudem udało mi się upolować owe spodenki w żądanym ekstrawaganckim kolorze (kanoniczny był bowiem granatowy), ale cud nie obejmował rozmiaru – spodenki były dużo za duże. Wyciągnęłam więc gumkę z tunelu, zrobiłam gustowne zaszewki po bokach ściegiem intuicyjnym, po czym ze zdziwieniem się przekonałam, że z racji tych zaszewek gumki już wciągnąć się nie da. Wzorem pomysłowego Dobromira, wycięłam po dwie gustowne dziurki w okolicach zaszewek i przeciągnęłam gumkę nad. Była nieco widoczna, nie da się ukryć, ale pełniła swoją rolę, Matka koleżanki, do której te spodenki w końcu trafiły, śmiała się długo i serdecznie.

Tak, myślałam dalej, trochę mi brak techniki, cierpliwości i precyzji wykonania, wszystko chciałabym od razu, bez ucierania farb i terminowania w wosku i bez poprawek. Jednym słowem – byle jak. Natchniona przykładem Mistrza, postanowiłam to zmienić.
Dwadzieścia razy obejrzałam serial Intensywnie Kreatywnej o włoskim zamykaniu oczek, przy czym w czasie ósmej powtórki nawet Czajkomąż zaczął identyfikować słownictwo i westchnął z bólem – przecież ten odcinek już oglądałaś, a kiedy spostrzegłam, że od tych rozmyślań o kunszcie dół przodu znacznie odbiega od wzoru kratek mauretańskich, nie namyślając się długo (no dobrze, chciałam ten błąd zostawić, ale okazało się szybko, że pomyliłam się tylko w jednym przedzie co już było widać bardzo, bo drugi się chełpił poprawnością) sprułam dzielnie kilka rzędów i poprawiłam dziada. Po czym już uważnie i w skupieniu zabrałam się do dziergania plisy. Obliczyłam w pamięci ile powinno być oczek, ucieszyłam się nieprzesadnie wysokim wynikiem, nabrałam je na druty i raz dwa udziergałam plisę. Moja radość okazała się przedwczesna. Już po zamknięciu pierwszego przodu nabrałam podejrzeń i przetestowałam plisę na organizmie żywym, czyli na mnie samej. Nie wiem jakim cudem spodziewałam się, że tak krótka plisa obsłuży długie przody i tył. Nie obsłużyła, sweter zwinął się w mało gustowną bombkę, w desperacji próbowałam rozciągnąć pliskę, która po tym zabiegu wyglądała niczym smętne rzeszoto, a elastyczne zamknięcie aż tak elastyczne się nie okazało. Bez paniki, nie jest to strzaskany marmur na przykład, da się spruć. Sprułam. Plisę pruje się łatwo bo do końca. W przeciwieństwie do nieplisy, kiedy to trzeba uważać, żeby nie spruć za dużo, więc ja pruję oczko po oczku. Nowa plisa wyglądała bardziej dziarsko, mięsiście i po dwóch dniach była gotowa. Pozostało mi jeszcze jej zamknięcie. 

Zgodnie z moim nowym programem artystycznym zamykałam oczka (326 sztuk) metodą włoską. Na każde oczko przypada sekwencja trzech  ruchów (prawie tysiąc), na każdy ruch przypada przeciągnięcie dziesięciu metrów włóczki (bałam się obciąć za krótkiej, więc ciągnęłam za igłą taką kilometrową). Zaczęłam zamykać zaraz po śniadaniu i zaraz potem straciłam kontakt z rzeczywistością. Udręka zamykania najwyraźniej objawiała się w moich oczach, czasem w wyrazach, bo Czajkomąż wykazywał się niezwyczajną dobrocią, przynosił nożyczki, pytał ile mam do końca, dopilnował żebym obejrzała odcinek mojego ulubionego serialu i przygrzała mu w tym czasie obiad, a na koniec, kiedy już zmierzchało i kiedy zakończyłam ostatnie oczka i lekko otumaniona przymierzyłam sweter, bardzo głośno i entuzjastycznie zachwalał estetykę i urodę ogólną zamknięcia. 
- Patrzysz nie na te oczka! – wykrzyknęłam po chwili – To zwykły łańcuszek!
Ale co tam, liczą się chęci. A włoskie zamknięcie – może nie ekstaza, ale naprawdę może być. Wyraźnie widać jak oczka przewieszają się przez krawędź dzianiny:



Generalnie jestem zadowolona – to znaczy jeszcze mi brakuje rękawów – fason bardzo mi odpowiada, uwielbiam kołnierze szalowe. 




 
Nauczyłam się pliski, wiem już teraz, że oczka brzegowe (czyli jedno na dwa rzędy) niezbyt współpracują, ale dałam radę na każdym zawiesić dwa i nawet nie ma dziur. Opanowałam zamykanie. Na pewno będę dziergać wariacje Mrs Skyler. Bawełna Drops loves You lekko sznurkowata i ma szereg nitek, ale do przeżycia, trzeba uważać. Nobliwa nie jest, ale do wygodnego biegania do pracy się nadaje. Nie gryzie poza tym, co jest dużym plusem.
Mam teraz ochotę na coś efemerycznego i ażurowego, żeby się wypróbować w moich nowych postanowieniach. 

Z akcentów urlopowych, kępa trawy, która okazała się być kwiatkiem ozdobnym:

 W ogóle fajnie mieć urlop wiosną, bo kiedy się kończy, przychodzi lato, które ma w sobie coś wakacyjnego. Nawet w pracy. Miłego dnia! :)

Dzięki za komentarze!

środa, 10 czerwca 2015

Strony na wrzosowisku

"Tam się wsunęłam. Stała tu półka z książkami; niebawem wyciągnęłam jakiś tom, upewniwszy się przedtem, że jest obficie ilustrowany. Wdrapałam się na kanapkę w zagłębieniu okna, podwinęłam nogi i usiadłam po turecku, a zaciągnąwszy prawie szczelnie pąsową zasłonę z wełnianej mory, poczułam, że jestem ukryta i odosobniona."
Dziwne losy Jane Eyre, Charlotte Brontë



Książka była oczywiście o ptakach brytyjskich, a dnia tego niepodobna było wyjść na spacer. "Dziwne losy..." czytałam będąc małą dziewczynką, potem przez lata jej szukałam, w księgarniach jej nie było, trudno mi samej w to uwierzyć, ale o antykwariatach wtedy nie słyszałam, udało mi się w końcu kupić ją po angielsku, w ramach nauki języka zaczynałam ją milion razy, nie skończyłam nawet dwóch stron, ale tym sposobem pierwsze zdanie utrwaliło mi się na dobre. „Dnia tego niepodobna było wyjść na spacer”. Teraz mam ją w papierze i w ebooku i pewnie w audiobooku, ale losy Jane zostały we mnie już po pierwszym czytaniu, bo jest to książka z gatunku tych, o których się nie zapomina. Mała Jane taka dzielna i taka biedna z jej okropną ciotką, podłymi kuzynami, przypaloną owsianką w nieludzkiej angielskiej szkole z pensjonatem, ze strasznym panem Rochesterem, z odludnymi wrzosowiskami i ponurym domem zapada w pamięć jak Mała Księżniczka czy Kopciuszek.

Długo potem przeczytałam książkę Przedpełskiej-Trzeciakowskiej o rodzeństwie Brontë i okazało się, że ich życie było przedziwne i tragiczne, a teraz niedawno wyszła w Polsce po raz pierwszy biografia Charlotty napisana przez jej przyjaciółkę, panią Gaskell. Jakie są zalety tej książki poza tym, że jest gruba i traktuje o życiu Charlotty? Przede wszystkim to, że została napisana zaraz po śmierci Brontë i przez kogoś, kto ją znał, więc mamy relację niejako z samego z centrum wydarzeń. Oczywiście w takiej sytuacji pewne rzeczy trzeba było przemilczeć, pewne nazwiska opatrzyć iksem (i tak zrobił się skandal). Narracja jest autorska, ale dużo też jest cytowanych listów Charlotty. A sama historia? Historia jest przedziwna. Sześcioro (pięć sióstr i brat) niezwykle utalentowanych i obdarzonych ogromną wyobraźnią dzieci owdowiałego wcześnie pastora. Kamienna plebania otoczona cmentarzem i wrzosowiskami. Zapadła, dzika angielska wieś. Tylko jedno z dzieci pastora przekroczyło trzydziestkę, żadne nie przeżyło ojca. Zostawiły po sobie kilka powieści, kilka wierszy, trochę tajemnic. Wstrząsające losy. I trzeba przyznać, że ówczesny los kobiet był okropny, mogły jedynie wyjść za mąż albo zostać guwernantką, przy czym trzeba mieć świadomość, że niesforne pańskie dzieci mogły bezkarnie rzucać w guwernantki kamieniami. A siostry przez całe życie najbardziej chciały być ukryte i odosobnione niczym Jane za kotarą.

A teraz? Kobieta może zostać kim chce. Może zostać elektrykiem, pielęgniarką, nauczycielką, architektem, prawnikiem. I jak dobrze, że jednak nie zostałam architektem, tak sobie pomyślałam nagle dziergając do lektury (bo to już znowu środa u Maknety) sweterek Mrs Skyler. Mój kobiecy mózg dosyć dobrze sobie radzi z określeniem strony prawej i lewej, zwłaszcza po głębszym namyśle, ale w Mrs Skyler strony są dosyć skomplikowane. Otóż bowiem mamy prawą stronę robótki i lewą stronę robótki oraz przód swetra prawy i lewy. Przy czym nie jestem pewna czy prawy przód po prawej stronie robótki jest również prawym po lewej, na człowieku niby jest dalej po prawej, ale na drutach bezsprzecznie jest już po lewej. Zakładam przy tym, że nosi się go niezmiennie na prawo a nie na lewo, co upraszcza nieco, ale nie tak znów wiele. Jakby stron nam było mało, w sweterku dzierganym od góry górę mamy, jak łatwo zauważyć, na dole, a na górze mamy dół. Co też nie jest bez wpływu na występowanie stron prawych i lewych w stosunku do stron według świata i według drutów. Bardzo to jest mylące, jakby powiedział Kubuś Puchatek.

Uświadomiłam sobie to wszystko, kiedy po raz kolejny rysowałam przód, bo okazało się że pierwszy przód narysowałam lewy po prawej i od góry do dołu i za nic nie mogłam przełożyć tego na rzeczywistość, to znaczy na wzór, który jest narysowany zgodnie z regułą, czyli od dołu do góry. I przypomniałam sobie wtedy pewną kamienicę w Brukseli, która na pierwszy rzut oka wygląda normalnie, ale kiedy przypatrzeć się uważnie drzwiom, okazuje się że wypadają one krzywo i niesymetrycznie w stosunku do ciągnących się po dach ozdób. Architekt, kiedy to spostrzegł, rzucił się z tego wysokiego dachu na kamienny bruk, ponosząc śmierć na miejscu.
Ja nie musiałam się rzucać, poddałam się niechlubnie i podjęłam dzierganie rezerwowego swetra o wdzięcznym kolorze fuksji. Tutaj generalnie nie było stron, był tylko przód i tył, więc łatwo zapanowałam nad materią i w dwa dni doprowadziłam do podziału na rękawy, po czym poleciałam do lustra się podziwiać.



Jak widać po równoległych (nie da się ukryć) raglanach, nawet w prostym jak koło swetrze może nam się coś skręcić i tu właśnie się skręciło. Z ogromnym żalem, bo zawsze marzyłam o swetrze w siateczkę, zdecydowałam sweter spruć i nie miałam już innego wyjścia (nie miałam też innej włóczki ani innych wzorów), jak wziąć się w garść, narysować przody Mrs Skyler czwarty raz, spruć po raz trzeci początki swetra, wyprowadzić z manowców ilość oczek w raglanie, które najpewniej w wyniku frustracji od stron za nic nie chciały mi się zgodzić, ogarnąć się w końcu matematycznie i zrozumieć, że dziewięć plus szesnaście to nie trzydzieści pięć. Jednym słowem wziąć panią Skyler za rogi. I teraz mam już ustalone mauretańskie kraty na obu przodach w lustrzanych odbiciach, a przody wypadają przed tyłem i między rękawami czyli jak najbardziej prawidłowo.



Z rzeczy dla mnie nowych czeka mnie jeszcze nabieranie oczek na kołnierz szalowy. Zobaczymy, jestem zdeterminowana, bo sweter zapowiada się bardzo wygodnie i przyjemnie.

Pogoda znad przodów i książek jest zielona na drzewach, błękitna na niebie i biała na obłoczkach, zięba nieustająco wyśpiewuje swój trel


(po dziesięciu dniach muszę stwierdzić z pewnością, że jest jeden, niezbyt długi i niezbyt wyrafinowany muzycznie), roślinność się zasiewa jak może, siejąc nasionami po robótkach, książkach i tarasach, lubczyk rośnie w ogródku i udaje ziele ozdobne. Skoro tylko się wydała jego tożsamość dzięki wiedzy naszej gospodyni, bo ja nigdy nie miałam okazji go wcześniej  widzieć na żywo, skończył zgodnie z przepowiednią Brzechwy, czyli w zupie pomidorowej. Bardzo tam był aromatyczny. Przyznam jednak, że wygląd ma nieadekwatny do swojej renomy i miłosnych powiązań, bo wygląda jak zwyczajny seler.
Zakładkę w książce, jak na urlop przystało, mam bardzo relaksującą w wydźwięku:


Dziękuję za odwiedziny i miłe słowa, miłego dnia! :D

środa, 3 czerwca 2015

Agresywne trele

"Emilka  zawsze wiedziała, kiedy Tadzio  przyjdzie, bo gdy dochodził do  starego sadu, gwizdał swój  „sygnał”, którym się posługiwał  dla porozumiewania się z nią  jedną, śliczny, zabawny  sygnalik,  naśladujący trzy  ćwierknięcia ptaszęce, pierwsza  nuta cicha, druga wyższa,  trzecia przeciągła, najsłodsza,  podobna do echa, które najpierw  oddaje pełnię dźwięku, a potem  stopniowo zamiera. To wezwanie  zawsze oddziaływało silnie na  Emilkę. Zdawało jej się, że  wyrywa jej ono serce z piersi,  że ona musi mu ulec. Rozmyślała,  że Tadzio mógłby ją zewsząd wywołać tym gwizdkiem, choćby poprzez świat cały: wystarczyłyby te trzy magiczne tony."
Emilka ze Srebrnego Nowiu, L.M. Montgomery


 Od świtu do nocy na czubku choinki (bardzo podrośniętej na wiosnę)



z lewej lub z czubka choinki na wprost pan Zięba zawodzi swoje prześliczne trele i myślę sobie romantycznie, że wyśpiewuje je w poszukiwaniu swojej pani Ziębowej. Patrzy bowiem przy tym w dal. Niewykluczone jednak, że pani Ziębowa niańczy gdzieś nieopodal małe ziębiątka a mąż i ojciec szuka w śpiewie licznych chwil wytchnienia.  Moje chwile wytchnienia, równe liczne, albo może nawet liczniejsze, realizuję sobie w wiklinowym fotelu bez śpiewu za to rytmicznie stukając drutami, albowiem właśnie zaczął się mój pierwszy z licznych, bo aż trzech tygodni urlopu. W urlop, jak to wiadomo ogólnie, dzień jest nadzwyczaj długi i szeroki, więc udało mi się skończyć mój jeansowy sweterek w ażury. Nie obyło się to co prawda zupełnie bez zagrożeń, zgodnie zresztą ze starym przysłowiem „Kto w konspiracji siedzi, temu od niej włóczki braknie”. Na co dzień nie epatuję przesadnie dużą ilością przędzy w swoim robótkowym koszyku ze względów wiadomych i ściśle konspiracyjnych, zawsze więc mam tam dwa lub trzy niewinne moteczki, które magicznie nie zanikają, mimo przybywania robótki, no ale który mąż zauważy takie niuanse? W nerwowy dzień wyjazdu złapałam więc nonszalancko koszyk z korpusem, zaczętym pierwszym rękawem i dwoma pokazowymi moteczkami i zapakowałam się z nim w drogę, na miejscu uświadamiając sobie dopiero, że reszta motków siedzi w konspiracji, czyli w szafie czterysta kilometrów od urlopu.

W rozpaczy snułam czarne wizje końca motków w połowie drugiego rękawa, albo jeszcze czarniejsze końca motków w połowie drugiego mankietu. Powstrzymałam się jednak od alarmowania młodszego syna i gnania go przez upał na pocztę i słusznie, bo motków mi wystarczyło, jeszcze nawet parę metrów zostało, a rękawy mają pełną długość, nie trzy czwarte.


W wersji z kapeluszem sweterek prezentuje się niespodziewanie elegancko. :)


Jeżeli w jednym miejscu  pakowania są niedobory, z pewnością w drugim generują się nadmiary. Długo przed urlopem ułożyłam plan robótkowy i czytelniczy. W czytelniczym ostał się czytnik. Po to go kupiłam, żeby nie taszczyć grubych tomów z czwartego piętra w dół, setki kilometrów na południe i odwrotnie. Z tego wszystkiego zwłaszcza odwrotne czwarte piętro w górę jest bolesne. Zatem czytnik. No i ewentualnie jedna papierowa, gdyby zanikł prąd w górach albo bateria w czytniku. Urlop mnie zastał w połowie papirusów, więc papirusy się zakwalifikowały do walizki, potem jeszcze pożyczone Życie codzienne, bo pożyczonego się długo nie trzyma, potem prezent, bo przecież prezentu na Dzień matki nie wypada nie czytać, a potem już obładowana matą do gimnastyki, koszykami robótek, kotletami schabowymi w panierce, skoro i tak już przekroczyłam limit jednej papierowej, wrzuciłam celnym rzutem Panie z Cranford do torby z kaloszami. Bo a nuż się czytnik rozczytnikuje?



Piąty raz jadę z czytnikiem i piąty raz nie udaje mi się zejść w bagażach do jednej papierowej. Ale do rzeczy. Czyli do środy z Maknetą. Wydziergałam jeans według wzoru Dropsa, zmieniłam nieco toporny ściągacz między ażurkami na fikuśne warkoczyki z Sandry, został mi tylko wybór guzików (mam trzy typy – drewniane brązowe, niedrewniane niebieskie i perłowe) i pochowanie nitek. A do dziergania nie czytałam nic papierowego, tylko słuchałam Emilki (bo mam też tu lektora MP3, ale on nic nie waży i nic nie zjamuje).
 


Emilki ze Srebrnego Nowiu. Aż dziwne, że wcześniej nie wpadła mi w ręce. Jest całkiem nie jak Ania. Trudno to sprecyzować dlaczego, jest bardziej dojrzała i bardziej poetycka, bardziej literacko przetworzona niż Ania. Ania to przygoda za przygodą, zabawny słowotok, Emilka to wyrośnięcie z bufiastych rękawów, chowane w otomanie tajemne kartki pełne natchnień, promyków i osobistych zwierzeń. Chociaż oczywiście, jak u każdego pisarza, tak i tu powtarzają się tematy – jest oczywiście sierota, są zdolności literackie, jest pospolite otoczenie, ogólne niezrozumienie, jest piękna przyroda. No i dobrze, bo przynajmniej wiemy czego się spodziewać, a czytając Montgomery nie spodziewamy się przecież kryminalnych ekscesów, tylko właśnie sosen, szumu morza, skrzypienia pióra po cudem zdobytym papierze, trzasku płonących polan w kominku, kotów z charakterem i barwnych ciotek. Dialogi są zupełnie nieprawdopodobne, ale kto by się tu przejmował dialogami? No i Tadzio też jest, bardzo jestem ciekawa co z nim dalej. Czy przywoła Emilkę tym gwizdanym sygnalikiem czy nie? To już muszę czytać na czytniku, ale bez obawy, czytnik mam.  Wikipedia podaje, że Emilka to najbardziej autobiograficzna powieść L.M. i takie miałam właśnie odczucie.

A teraz co? Na drutach próbka do Mrs Skyler Justyny Lorkowskiej. Pierwszą porażkę zaliczyłam przy samej Mrs Skyler, Lete wymyśliła właśnie ten sweter w trakcie pochłanianych kolejnych odcinków serialu, a ja odpadłam po pierwszym odcinku, podczas gdy na górze jeszcze jakieś zwłoki rozpuszczały się powoli w wannie i kapały na podłogę na dole. No ale serial nie jest kluczowy w dzierganiu (czy pleceniu, jak tu mówi moja gaździna - pleciony sweter - bardzo ładnie) i mam nadzieję, że od swetra nie odpadnę tak łatwo jak od serialu; po szóstym czytaniu instrukcji już wiem, że śp to nie świętej pamięci ale ścieg pończoszniczy i że mam się nie obawiać agresywnego blokowania, ale do blokowania to jeszcze daleko. Mam na razie pierwszy rząd i czekam na maila z suportem. Sweter ma mieć kołnierz szalowy, jeden z moich ulubionych kołnierzy, więc nie poddam się tak łatwo.

Poza tym co? Poza tym wzbudzam ogromne zainteresowanie na pierwszym planie owiec:


zdrowo się odżywiam owczymi serkami:


wącham maciejkę i podziwiam bratki:


 I mam nieustające niedziele, czego i Wam życzę! Dziękuję za odwiedziny, miłego dnia. :)