środa, 29 lipca 2015

Plan bezbożny

I znowu środa, czyli dziergamy i czytamy z Maknetą. I obmyślamy plan.


Plan możemy obmyślać w kuchni, bo kuchnia dobrze robi na twórczość.
"Biografowie Konopnickiej przyznają, że poetka w dzieciństwie musiała często przesiadywać w kuchni, przypatrując się pracy kucharki i innych osób należących do służby, dlatego poznała dość dobrze środowisko prostych ludzi, którzy w przyszłości mieli zająć tyle miejsca w jej utworach."
Rozwydrzona bezbożnica, Iwona Kienzler

Co prawda najlepiej mieć wtedy kucharkę, ja nie mam, więc siedziałam głównie w pokoju i myślałam, co dziergać dalej. Muszelki wyprane, naciągnięte razem ze słynnymi piętnastoma oczkami razem na lewo:



oraz przetestowane w pracy:


Drugi rękaw kontrowersyjnego swetra na półmetku, jeszcze tylko trzy razy zapleść warkocze i dalej prosty mankiet. Brnę przez te warkocze od października (sic!) i biję się z myślami. Niby włóczka miła, równa, czerwona, wzór ozdobny, fason jak dla mnie, bo lubię rozkloszowane:


ale razem jakoś ciężko i sztywno. Ciężko było już w oryginale i czego ja się spodziewałam? Ciężko pruć tuż przed końcem, najwyżej poczekam do zimy i wtedy spruję. Bo w lipcu jednak sweter wełniany małe ma podstawy do istnienia, a mroźna zima każdemu doda uroku. Najważniejsze, że ciepły - jak mawiała moja Babcia. Zakręcam więc warkocze i myślę nie w kuchni. Celować z projektem muszę w jesienne dni słoneczne, bo z moim tempem dziergania, jest to najbardziej realna opcja. Musi to być coś z gatunku przyodziewków, bez których nie da się obejść, bo z moimi mało licznymi półkami, nie mogę sobie pozwolić na dzierganie sobie a muzą. Musi to być też coś w miarę prostego, biorąc pod uwagę mój status dziewiarki ciągle nabierającej wprawy. Takie ekstrawagancje jak Rosina odpadają. Czternaście stron opisu! No ale te liście! No i to przekonanie irracjonalne, że jak wydziergam sobie taką Rosinę, to będę, tak samo jak autorka,  pogodną, zdolną i szczupłą panią w pięknych niemieckich plenerach i luksusowych wełnach.

Myślę zatem, myślę i czytam. Dziwna książka, ta Rozwydrzona. Kupiłam ją zaraz jak zobaczyłam u Maknety, chociaż ja nie przepadam za Konopnicką, jedynie Sierotkę Marysię uwielbiam za Podziomka i za gwarę. I przeczytałam Rozwydrzoną jednym tchem, chociaż nie napisana jest najlepiej. I mam Konopnicką w głowie od paru dni, więc coś musiało być w tej książce, bo przecież sama poetka nie zrobiła na mnie pozytywnego wrażenia jako osoba, taka wiecznie niezadowolona ze wszystkiego.  No i matką była okropną.
Sama biografia budzi niedosyt. Nie dość jest szczegółów, nie dość przyczyn, nie dość tytułowych sensacji, nie dość dobrego stylu (owo irytujące właśnie "autorka Naszej szkapy" jak w szkolnym wypracowaniu), nie dość tła, ale w tym wszystkim, niejako podskórnie, tętni życie a sama Konopnicka przebija się energicznie przez mleczną szybę. Taka sobie zwykła kobieta, wychodzi za przeciętnego (nawet tępego nieco) szlachetkę, rodzi ośmioro dzieci, odkrywa na strychu kilka zakurzonych książek, czyta je, a potem zabiera sześcioro żyjącego drobiazgu i jedzie do Warszawy zostać poetką. Aż żałuję, że jej twórczość tak się zestarzała, poczytałabym coś sobie. Bo to właśnie taka dziwna książka, że chciałoby się jeszcze Konopnickiej. 
Może znowu popatrzeć, jak Podziomek chodzi po izbie, dziwuje się jaju i wyjada kapustę z grochem?

Dziękuję bardzo za odwiedziny i za komentarze, miłego dnia! :)

środa, 22 lipca 2015

Tradycyjnie dziergając

"Rzeczywiście, poranną porcję gorzałki zastępowała coraz popularniejsza kawa."
Historia polskiego smaku, Maja i Jan Łoziński

Zamykam oczka muszelkowego szala, popijam kawę wczesnym rankiem,  i "bez defektów rozumu" (bo kawa, chociaż uzależnia, defektów jak gorzałka nie czyni) pojadę do pracy. I kawa mi wystarczy, bo "póki albowiem nie była znajoma kawa - tłumaczył Kitowicz - biała płeć dystyngowana na ranny posiłek używała polewki robionej z piwa, wina, cukru, jajec, szafranu albo cynamonu. Ale za to po poleweczce imoście domowe przechodziły często do apteczki i tam wódeczką mdlącą poleweczkę zakrapiając, po troszę się gorzałką rozpijały i na  rozmaite jędze, dziwaczki, chimeryczki, nareszcie na pijaczki ogniste wychodziły."
Pojadę do pracy, chociaż mogłabym przecież cały dzień czytać i dziergać z Maknetą, jak to w środy bywać powinno.


No trudno, dobre i dzierganie wieczorne, najważniejsze, że jędzą nie jestem od wizyt w apteczce, chociaż Czajkomąż nieraz ma niejakie wątpliwości. Nieuzasadnione z pewnością, ale i tak je wyraża głosem zbolałym.
Poza apteczką mamy u Kitowiczów przegląd kuchni polskiej od Piastów poczynając, na Gomułce kończąc i dużo zdjęć. Ostatnim jest zdjęcie saturatora - woda z sokiem, musująca i pełna piany była latem obiektem moich (i pewnie nie tylko) wzdychań dziecięcych, ale kosztowała pięćdziesiąt groszy i w związku z tym była pewną ekstrawagancją i luksusem. Ponoć mało higienicznym.  Jej smak malinowy i chłodne łaskotanie pamiętam do dziś.

Za to w pomrokach dziejów na ogół w kuchni było jednak strasznie. Masła używano do smarowania włosów, a kiedy potraktowano je jako produkt kulinarny, to czekano aż zzielenieje, było ponoć bardziej maślane w smaku. Serwety przyszywano do obrusów, żeby służba nie ukradła, gęś kolorowano słomą wyjętą z butów, rosół nalewano szczotką, do jajecznicy sypano cynamon i cukier, nad solą wieszono a to ząb rekina a to ząb narwala, jadano raz dziennie, ale posiłek trwał dziewięć godzin, a jeśli nawet nabierano wyrafinowania, to z przesadą i biedny Rej ubolewał na te "pozłoty rozliczne, ony kury pozłociste, ony orły, ony zające, a potrawa w pośrzodku za dyjabła stoi".

Czytam sobie o różnych ciekawostkach, o grochu, o burakach, o szczupakach gotowanych, pieczonych i smażonych i patrzę na obrazki, a co jeden to ładniejszy.


Zakładam oczywiście kuchennymi akcesoriami. Szal się skończył w miarę równo:

czeka go jeszcze pranie i blokowanie. Dane techniczne:
Alize Bamboo fine
trochę ponad 100g
ok. 50cm x 180cm (żałuję trochę, że nie szerszy)

więc mogę rozmyślać nad nową robótką (wiem, wiem, mam rękaw do skończenia, ale w takie upały wełniany rękaw jest ponad moimi możliwościami). Tymczasem jadę przez pola busem do pracy, wstępuję do przydrożnego sklepu po jabłko, a brać robotnicza przede mną też owocowe zakupy czyni, bardziej południowe, bo cytryny w spirytusie. No, myślę sobie, kawa kawą, a jednak tradycje narodowe nie całkiem zanikają.
"Trunki wielkim panom były zwyczajne: rano herbathe, czasem z mlekiem, czasem bez mleka, zawsze z cukrem, potem wódka gdańska, perisco, cynamonka, dubelt-hanyż (ta dobra musiała być), ratafia, krambambula. Napiwszy się po kieliszku, przejedli konfitur albo piernika toruńskiego, po tych chleba z masłem lub sucharków cukrowych i znowu powtórzyli raz i drugi po kieliszku wódki"

Bardzo, bardzo dziękuję za odwiedziny i za komentarze. :)
Miłego dnia!

środa, 15 lipca 2015

Córki w szalach


Czytanie i dzierganie długodystansowe z Maknetą. Jak to w środy bywa.
Mało mi było pani Gaskell ostatnio. Marudziłam, że za krótko, że niedosyt. No to teraz jestem usatysfakcjonowana - 860 stron drobnym druczkiem. Mogę się rozkoszować małym angielskim miasteczkiem, ploteczkami, skandalami, herbatkami, czepkami na co dzień i czepkami na niedzielę. Wątek romansowy jest porywający, nie mogę się wprost doczekać jak się rozstrzygnie i mam nadzieję, że tak, jak się domyślam.
Wszędzie różne robótki. A to z szyciem a to z drutami. Kobiety dobroduszne, zalotne, dobre i nieznośne.
Jednym słowem "Żony i córki" są świetne. I na słońce i na deszcz.

Synowie też są świetni, nie mogę narzekać, mam świetnych, chociaż rozmowy z nimi czasami (ale tylko czasami) mają przebieg odbiegający może nieco od oczekiwanego.
- Ładne muszelki dziergam? - podtykam pod nos starszego dziecka swoje rękodzieło.
- To? - patrzy we wzorek i stara się być miły - bardziej podobne do drzewa.
- Może odwrotnie będzie lepiej? - nie tracę nadziei i przekręcam szaliczek do góry nogami.
- Hm. Teraz do niczego nie jest podobne.

Nie zrażam się męskim niezrozumieniem wzorów artystycznych i dziergam dalej w każdej wolnej chwili. Odkąd dziurki w szaliczku się wyrównały, ochota do dziergania mi wróciły, już bym chciała go nosić, nie wymyślam żadnych prań czy prasowań, ale karmić rodzinę jednak trzeba.
- Co byś zjadł na obiad, - pytam młodszego syna i mam nadzieję, że może by zjadł pizzę z pizzerii za rogiem - może pizzę? - pomagam losowi.
- Pizzę? Nie, nie bardzo.
- To może kurczaka? - redukuję oczekiwania, ale i tak byłoby nieźle, bo czas wpakowania posolonego  kurczaka do piekarnika to jakieś pięć minut.
- Znowu? - przygnębia się dziecko. Nagle rozmarza się i ożywia najwyraźniej - Zjadłbym pierogi z jagodami.


Ech, trzeba było jako hobby wybrać myślenie z filozofią, z lepieniem pierogów pogodzić łatwiej a i pisać na blogu też byłoby co.  
Dziękuję za odwiedziny, komentarze i życzę miłego dnia!
A tymczasem idę zobaczyć co u Was się dzierga, czyta i lepi. :)

środa, 8 lipca 2015

Kwitnąca symetria

"Chciałam kupić tyle, żeby starczyło na sweter - oznajmiła Jacqueline. - Nie wiedziałam jednak, ile jej potrzeba, więc kupiłam tyle, ile mieli w sklepie."
Sklep na Blossom Street, Debbie Macomber


I jak tu nie polubić książki za taki cytat? Każda dziewiarka ma swój system kupowania włóczki. Mój mniej więcej polega na tym, że w trosce o portfel kupuję na początek skromne kilka motków, w czasie dziergania spostrzegam z przerażeniem, że braknie, loguję się do sklepu, wrzucam brakujące motki, widzę, że w sklepie został jeden, dorzucam więc sierotkę do koszyka. W sumie, jak teraz na to patrzę, moja metoda niewiele odbiega od metody Jacqueline.
A co fajnego poza cytatem? Oczywiście sklep z włóczką, w którym zbiegają się wszystkie wątki. Sama książka jest w sumie przyjemna. Przyjemna, odprężająca, obyczajowa powieść na lato. Pomimo przewidywalności (ale tu akurat chcemy, żeby wszystko się kończyło tak jak sobie wyobrażamy i mniej więcej tak właśnie się kończy). Pomimo pewnych powtórzeń i mało misternej fabuły i narracji, to jednak zaangażowałam się emocjonalnie we wszystkie historie.

"Jeśli potrafisz nabierać oczka i słuchać instrukcji, możesz zrobić na drutach wszystko"
Czy to nie budujące?

"Jeśli jesteś w stanie zliczyć projekty, nad którymi pracujesz, musisz zacząć kolejny, żeby mieć ich pełną gamę, od najprostszych, przy których nie trzeba myśleć, do najtrudniejszych, wymagających maksimum uwagi."

Tego nie lubię. Lubię mieć jeden. Niedługo minie trzeci tydzień, jak go mam. W dodatku jest z tych wymagających i jak to było widać w poprzednim odcinku - samowolnie asymetrycznych. Te krzywe dziurki niby mi nie przeszkadzały, ale spychały dzierganie na dalszy plan, nie da się ukryć. To przez nie wymyślałam kolejne pilne sprawy. Obejrzałam więc różne odcinki serialowe, wyprałam wszystkie zaległości urlopowe, zapastowałam podłogi, nagotowałam knedli z truskawkami, odbudowałam zasoby spożywcze w lodówce, aż w końcu przyszła niedziela i nie miałam innego wyjścia. Musiałam się zabrać za produkowanie kolejnych krzywych dziurek w kolejnych rządkach. I o dziwo, dziurki się zdyscyplinowały:


Zupełnie nie wiem jakim cudem, nie wnikam, dziergam dalej. Nie idzie to ekspresem, bo jednak trzeba liczyć i to nieraz nawet do piętnastu. Poza tym trzeba pilnować narzutów, które tylko czekają, żeby czmychnąć z drutów.
Zarys ogólny muszelki widać, chociaż niestety zdjęcia kiepskiej jakości, ale znowu mamy ranki ciemne przez te nawisłe chmury.

Chmurom wbrew życzę Wam miłego dziergania z czytaniem! I dziękuję za odwiedziny i ciepłe słowa. :)

środa, 1 lipca 2015

Muszelki w lesie

"Czas to tylko strumień, w którym łowię ryby"
Walden, Henry David Thoreau

W 1845 roku młody Thoreau przeniósł się do wybudowanej przez siebie (w znacznej mierze) drewnianej chaty nad jeziorem i żył w zgodzie z naturą. Pił czystą wodę, piekł chleb bez drożdży, hodował fasolę i patrzył jak las zmienia się latem, jesienią, zimą i wiosną. A potem napisał wspomnienia.


"Pożądane byłoby, aby człowiek ubierał się na tyle prosto, że potrafiłby się dotknąć w ciemności rękoma, aby pod każdym względem żył w takiej spoistości i gotowości, że gdyby miasto zajął wróg, mógłby je opuścić - jak pewien stary filozof - przechodząc bez obawy przez bramy z pustymi rękoma."
I chociaż generalnie zgadzam się z Thoreau, że przygniatają nas rzeczy, że pracujemy by nie tylko jeść, ale przyjemnie wypoczywać, a im bardziej ma być przyjemnie, tym bardziej musimy pracować, że zamiast jeść chleb robiony umytymi rękoma z wody i mąki, jemy bułki drożdżowe i pszenne, rogaliki maślane i pączki z konfiturą z dzikiej róży, chociaż więc zgadzam się z tym nadmiarem, to jednak, myślę sobie dziergając szal w muszelki,  nie jestem w stanie uciec przed wrogiem z pustymi rękami.
I chociaż "każde pokolenie wyśmiewa starą modę", to tak przyjemnie przecież ustroić się w nową. Muszelki w moim szalu otaczają się nieco krzywymi dziurkami, chociaż bardzo starannie trzymam się przepisu, to mnie trochę martwi:


ale same w sobie są w miarę kształtne i to mnie pociesza. A Walden? Walden ma urok, ma styl, ma dużo racji, ma jeszcze więcej uroczych cytatów, no ale nie wyrzeknę się nagle swoich zakładek, swoich porcelanowych kubeczków w fiołki i konwalie, swoich książek i swoich szali. W ramach kompromisu mogę iść z nim przez sosnowe zagajniki.
"Niekiedy udawałem się na wędrówkę przez sosnowe zagajniki strzeliste niby świątynie czy też przypominające flotylle statków na morzu, z postawionymi wszystkimi żaglami, powiewające gałęźmi, falujące światłem, tak ciche, zielone i cieniste, że druidzi porzuciliby swe dęby, aby tutaj odprawiać swe modły."
Walden, Henry David Thoreau

I mogę jeszcze z nim poczytać Homera, ale nie po grecku, bo kto teraz czyta Homera po grecku? No i mogę podziergać, ale to już nie z nim. Oczywiście z Maknetą, jak to w środy bywa.

Bardzo, bardzo dziękuję za przemiłe komentarze, odwiedziny i miłego dnia. I raczej z rzeczami. Potrafią być takie śliczne. :)