środa, 25 stycznia 2017

O gobelinach, umbrelkach i sianie z owsem

"Wieczorami, przy świecach z umbrelką zasiadała zwykle babka, z pończochą w ręku, do czytania głośnego, dziadek się albo przechadzał po cichu, stając niekiedy, lub na kanapie podparty, słuchał."
Pamiętniki, J. I. Kraszewski

Tak właśnie dawno temu,  "wśród lasów nadbużańskich, w głębokim, zapadłym Podlasiu, między dawnymi dobrami Sapiehów i Radziwiłłów, Kodniem, Sławatyczami, Włodawą" spędzał swoje dzieciństwo Józef Ignacy Kraszewski, tymczasem ja, niczym owa babka, zasiadam do dziergania i czytania, bo to dzisiaj środa z Maknetą.


Pamiętniki Kraszewskigo kupiłam całkiem niedawno w antykwariacie z kilku powodów - zapowiadały się ciekawie, co oceniłam na podstawie kilku zdań, jakie wpadły mi w oko w czasie kartkowania, są wydane w mojej ulubionej serii Biblioteki Narodowej, stosunkowo nieduże i bardzo tanie. Niewątpliwe plusy przytłumiły obawę, że okażą się nudną ramotką, ponieważ twórczości Kraszewskiego (wstyd się przyznać) nie znam właściwie, wiem tylko, że jest nad wyraz liczna, obfita i rekordowa na skalę światową.
Obawa okazała się bezpodstawna, ku swojemu zaskoczeniu odkryłam tu wiele uroku, miłości do drzew, do minionych lat i do książek.
Pamiętnik składa się z kilku części, które właściwie w większości są wspomnieniami, obrazkami z podróży, refleksjami, a tylko drobny fragment to faktyczne zapiski codzienne i obejmuje czasy dzieciństwa, młodzieńcze, dojrzałe oraz późnej starości.

Wszystkie te części mają swój osobny urok, poczynając od zapisków wczesno-szkolnych, kiedy to dowiadujemy się, że mały Józef pił kawę, jadł jabłka, ciasteczka za 1 złoty,  rysował w sztambuchu, niby tańcował, pisał o wagach, miarach i pieczęciach nowych francuskich oraz rozmawiał o zębach. Czasem też (we wtorek i w środę) nie robił nic.
Czytał oczywiście, nie zawsze dobrze to wypadało: "trzy razy podchodziłem do czytania Les trois soeurs. Ani rady nie można, tak tam suto tytułów. Nie szczędzono ani wyrazów angielskich, których 1/3 nie rozumiem, że będąc jak w Dedalskim labiryncie, nie czekając dłużej, zamknąłem książkę."
Chodził na kaczki z ojcem i wtedy patrzył na księżyc, ciemniejącą łąkę i słuchał wesołego śpiewu pastuszków, zaganiających trzody do domu.
A potem pojechał do Wilna, gdzie siedział w więzieniu, a potem studiował. Wilno przedstawił szczegółowo i z humorem, prowadząc nas ulica za ulicą i ubolewając nad utratą licznych starożytności. Opisał kościoły i uroczystości, sklepy i domy, drążkarzy (to ci, którzy utrzymują drążki małe, jednokonne) i faktorów ("Zwykle faktor bywa młody, oczy mu się świecą, a pejsy kręcą, nosi krótkie odzienie, spodnie opięte, pończochy, trzewiki i kapelusz, w ręku ma laseczkę. Faktor zna miasto jak swoją kieszeń, ma kredyt w sklepach, u wszystkich kupców, w traktierniach, wszędzie." I wszystko załatwi, każdego znajdzie, oczywiście nie za darmo).
Opisał też kawiarnie i traktiery, nie najwyższej raczej klasy, bo nie dość, że pieniędzy mu ojciec skąpo wydzielał, to jeszcze te wydawał na ogół na książki i wtedy pozostawała mu "izba ciemna, do której wchodzi się po połamanych wschodach, im wyżej postępujesz, tym silniej ci w nos uderza przysmalona tłustość stara, piekielny zapach kuchni i pomyjów". Opisał maskarady, akademik, jednorazowy teatr na strychu i piękne przechadzki, a okolice Wilna w nie obfitują - przechadzki w stronę Popław, Jaruzalem, Betleem, ku Pohulance, Zakretowi, Antakolowi."

Potem znowu wspominał podróże, sny, noce bezsenne, pokoik babki, gdzie podłoga była zasłana gobelinem przedstawiającym owocobranie, myśliwi gonili jelenia na komódkowej mozaice, a w okolicznych lasach i puszczach gnieździły się bajki. Wspominał balaski przed dworkiem, na których siadał jego ojciec i opowiadał, "a miał pamięć taką szczęśliwą, że w niej nie tylko każda muszka zachowywała się jak w bursztynie, ale się stroiła w szaty świetne. Powtarzał co słyszał i widział w długim życiu, a w ustach jego najprostsze opowiadanie stawało się poezją, kunsztem, choć sam się o to nie starał." (Niestety, kiedy syn został "zwichniętym niby literatem", ojciec go wydziedziczył, takie to ciężkie czasy były dla artystów).  
Pisał o radości kolekcjonowania i o radości tworzenia i o ciężkich zgryzotach, kiedy wytwór własnych rąk odbiega od wyobrażeń. I tak jakbym o swoim dzierganiu czytała.
Pisał o mieszaniu się snu z jawą, o nieśmiertelności sztuki, o pięknie, o etymologii nazw miejscowości i że niejeden autor byłby zdziwiony co też w jego dziełach odczytują czytelnicy. I tak jakbym Prousta czytała, tylko zapis postępu prac nieco szybszy u Kraszewskiego: marzec - zacząłem pisać Złote jabłko, maj - skończyłem Złote jabłko, 1 listopada - zacząłem powieść, pisałem mało, wszystko mnie męczyło; 17 listopada - piszę Diabła, już w połowie trzeciego tomu. Jaki byłby zapis prac u Prousta, wiadomo: styczeń, marzec, maj, listopad, luty, październik - piszę "W poszukiwaniu".

Natomiast pończocha moja nieco wątpliwa, wyjęłam w sobotę liczne i pękate torby, które przed świętami upchnęłam kolanem do szafy w ramach tak zwanych "szybkich porządków". Wyjęte torby zajęły pół pokoju. We wszystkich były włóczki. Poczułam się znacznie gorzej od osiołka, który miał tylko owies i siano, a ja mam wełnę, bawełnę, bambus, mam włóczki czerwone, i czarne, gryzące i jedwabne, zimowe i letnie. I co tu wybrać? Co dziergać? Oczywiście wpadłam w szok i stupor.
- Mamo - powiedział syn, owijając się w szalik, jaki mu wydziergałam rok temu - mogłabyś mi dorobić do niego czapkę, bo żadna mi nie pasuje.
I stupor prawie natychmiast minął, mam cel i plan, i zaraz jutro nabieram go na druty. Będę dziergać czapkę i nie będę myśleć o tych nadmiarach. Albo właśnie będę o nich myśleć jak Kraszewski: "Co to było za szczęście godzinami układać, obliczać, cieszyć się tym, studiować! tylko ci, którzy sami chorowali na zbieranie czegokolwiek bądź - bodajby starych butów - pojmą rozkosze kolekcjonisty" i cieszyć się, że nie zbieram starych butów, ale rzeczy ładne, miłe i praktyczne.

Dziękuję za Wasze odwiedziny i przemiłe komentarze, pozdrawiam poprzez liczne ślimaczki(*), dobrego dnia! 

Ps. "Pamiętniki" zakładałam prześliczną zakładką, którą dostałam w prezencie:


Na zdjęciu też jest bonus w postaci bardzo śmiesznej historii o Kraszewskim, starym wózku i nieco stęchłym skarbie.

* "Gazety piszą o wynalazku p. Benoit, który za pomocą ślimaczków obiecuje ustanowić komunikację między ludźmi w najdalszych świata krańcach. Jest to fakt mistyczny, niestety! Ale gdyby nim nie był? Co wynalazków!"

PS. PS. Patrząc na długość tego posta, widzę, że kontakt z Kraszewskim nie pozostał bez wpływu, za co przepraszam serdecznie i pocieszam się tylko, że nie jest to dwieście tomów. :)

środa, 18 stycznia 2017

Szare chwile nieuwagi

Zawsze kiedy tracę czujność, w chwilach nieuwagi, kiedy wydaje mi się, że panuję nad pożyczaniem i kupowaniem książek, błogo pogrążam się w samozadowoleniu i podziwiam swoją wstrzemięźliwość, otóż zawsze w takim momencie książki zawiązują pakt i bez skrupułów wpełzają pod choinkę, pakują się do paczek, toreb, skrzynek na listy i do czytników. Styczeń ledwie minął półmetek w mrozach i śniegach, a ja znalazłam się niespodziewanie oko w oko z nowo-wyrosłym stosikiem.


Żeby jeszcze siedział spokojnie w okolicy półek (na razie półki nie są przygotowane na takie ilości nowych domowników i gości), ale skąd. Wpycha się do rąk i wpada w oczy i doprawdy trudno wtedy zachować umiar. Obejrzałam więc obrazki w jednej , przeczytałam tył okładki w drugiej , dwa zdania w trzeciej, w czwartej przejrzałam spis treści, w piątej zaczęłam i zaraz skończyłam drugi wstęp, potem pierwszy (bo głupio zaczynać czytanie książki, jeśli się przeczytało tylko drugi wstęp, a pierwszego nie) i wtedy powiedziałam sobie dosyć, nowe nabytki muszą wrócić do kolejki, nie ma rady, od zawsze czytam tylko jedną książkę na raz.
Stosik czeka więc w miarę grzecznie, a ja po chwilowych upadkach, rozdarciach, pokusach i zamętach wróciłam do czytania lektury z samego czubka.
Nie zapominając o dzierganiu rękawów, bo dzisiaj środa, dziergamy i czytamy (lub w osłupieniu patrzymy na stertę książek) z Maknetą. Rękawom brakuje centymetra, może dwóch, co stwierdziłam przymierzając go przed lustrem i patrząc z równym osłupieniem. Nie wiem czego się spodziewałam, ale mały szary i bardzo puchaty jakby nie wyszczupla, ale wręcz przeciwnie. Na szczęście przypomniała mi się moja niedawna porada dla Honoratki, że najważniejszy w urodzie jest uśmiech, uśmiechnęłam się, nie było co prawda mniej okrągło, ale od razu przyjemniej.

Bo uśmiech jest ważny, potwierdza to nawet ulotka, którą dostałam dziś pocztą (no proszę, jak to nie należy z góry spisywać na straty słowo pisane, tylko dlatego, że jest reklamowym druczkiem):

"Uśmiech spowalnia rytm serca i sprawia, że lepiej znosimy stresujące sytuacje. Uśmiechając się, wysyłamy do naszego ciała sygnał, że wszystko jest w porządku."
Ulotka Tesco
U mnie zatem wszystko w porządku, książki się czytają strona po stronie, sweter się dzieje oczko po oczku, czego i Wam życzę!

W ciemnościach zimowych sfotografowałam czekoladową Ellę na ścianie, na sobie oraz na rękach:




Zużyłam w sumie 250g włóczki Ella firmy Lang.
Druty nr 3,5
Wzór z głowy (to znaczy ażurek nie pamiętam skąd, reszta to reglan i dżersej)

Dziękuję bardzo serdecznie za odwiedziny i przemiłe komentarze!

środa, 11 stycznia 2017

Jamnik z pętelką


Nie mogę sobie przypomnieć, czy jako dziecko chciałam mieć psa. Zawsze jednak o psach lubiłam czytać, chyba głównie ze względu na ich bezgraniczne przywiązanie i tę nieokiełznaną radość, z jaką nas zawsze witają (chyba, że coś przeskrobią, wtedy na nasze wejście siedzą cicho pod biurkiem).
Nic dziwnego więc, że skusiłam się na "Jamnikarium" Agaty Tuszyńskiej (i jej psa). Ładnie wydana, obficie ilustrowana, może trochę nie w moim stylu, bo zdjęcia w formie wydzieranek, osobiście wolałabym w gustownych i równych ramkach, no ale liczne jamniki, ich cudne minki oraz niezwykłe oczy wynagrodziły mi ten niedosyt.
Poza ilustracjami książka ma dwa indeksy - listę osób i spis zwierząt, który raczej może być wykorzystany jako źródło imion, niektóre zresztą bardzo fajne, jak Mufka czy Bigos, a niektóre tak charakterystyczne, jak Dupek (jamnik Wańkowicza oczywiście).

"A w domu znowu te papierzyska. Myślałem, że po powrocie odpocznie. Ale jest gorzej. Teraz ładuję się z nimi do łóżka. Szeleszczą kartki, wchodzą między poduszki, gniotą się i rwą, a wszystko jest oczywiście na mnie, bo się kręcę i źle układam do spania (mozolnie, misternie i niemrawo...) i długo. Kręcisz się, mówi i zwijasz, uważaj, to nasza książka.

Nasza, nie nasza. Trochę postanowiłem pomóc. Potrzebna jej była decyzja. Stale coś dodawała. Jeszcze i jeszcze.
Pogryzłem."
Jamnikarium, Agata Tuszyńska&Lonia

No i taka ta książka trochę jest - pogryziona. Tu radość z powrotów, tu rozpacz z wyjść na dłużej i krócej, tu spacer po skwerku, tu drzemka pod kocykiem, tu pozowanie do czterdziestu portretów, tu polowania na osobistości. I nic to pogryzienie tej książce nie szkodzi, bo tu nie ma fabuły, która rozwija się i wije, nie ma górnych cytatów, które nabożnie wpisuje się w ozdobny zeszyt. Są za to jamniki w wielkiej ilości. Rude, podpalane, gładkie i długowłose, grube, chude, jest ich oddanie, miłość, humory, fochy i czarne, wielkie, wilgotne oczy. No i są ich słynni właściciele bardzo bez reszty zakochani w swoich podopiecznych.
Jeżeli więc mamy ochotę spędzić dwa wieczory w pozytywnej atmosferze, ta książka jest w sam raz. Nie ma tylko zdjęć Marylin Monroe, jeżeli chcemy zobaczyć ją z jamnikiem, trzeba iść do Internetu.

Resztę tygodnia poświęciłam dzierganiu z pętelek, zwłaszcza w środę dziergałam, bo  środę, jak ogólnie wiadomo czytamy i dziergamy z Maknetą. Trochę się bałam rzędów skróconych na dole swetra, bo nie jestem zbyt biegła w rozpoznawaniu oczek nawet w przyzwoitej włóczce, w przypadku boucle nie odróżniam nawet lewych od prawych. Na szczęście znalazłam trzy metody rzędów skróconych na Youtube i ta trzecia jest naprawdę prosta, miła i nie zostawia śladów. W szóstej minucie filmu mniej więcej.
Dół wyszedł zaokrąglony i dłuższy z tyłu, tak jak chciałam i marzyłam, ale nie załapał się na zdjęcie z powodu braku światła. Załapał się za to mój zeszyt do robótek, który też jest jak chciałam i po licznych próbach i trudnościach jest niezwykle funkcjonalny i wygodny. ma kółka, żeby się nie zamykał niespodziewanie, ma rozmiar A5, żeby się mieścił w małych okolicznościach przyrody, ma jasne kartki i kratkę, żeby dobrze zapisywał wzory i schematy, ma gumkę i okładkę w kolorze fuksji, żebym miała przyjemność estetyczną.
Jednym słowem, lubię go:


Obwolutę włóczki przypinam spinaczem, pewnie to moje ponowne odkrywanie Ameryki, ale to genialna metoda, warto odkryć po raz kolejny - przy minimum pracy mamy wszystkie informacje, długość, wagę, sposób prania i czy można prasować. Poza tym zapisuję sobie daty, grubość drutów, ilość oczek, schematy wzorów,  potem można zawsze wrócić i ponownie wykorzystać, chociaż nie zawsze wiadomo o co chodzi.

Poniżej pomimo morza pętelek widać jasno i wyraźnie narzut rzędu skróconego na różowej agrafce:

 
Na zakładkę do książki wzięłam nie jamniki co prawda, ale też małe pieski:


Na karnawał nawycinałam i napiekłam całe mnóstwo małych, kruchych ciasteczek (nawet bez ozdobnego lukru były pyszne):



  Na koniec pracy obfotografowałam się w poncho z mitenkami:


Reasumując więc, to był pracowity tydzień, czego i Wam życzę, dziękuję za wizyty i przemiłe komentarze, dobrego dnia! :)

środa, 4 stycznia 2017

Zima w oczkach

"Pocztylion zadął w trąbkę i ruszyłem w świat z dziesięcioma talarami."
Andersen Życie baśniopisarza, Jackie Wullschläger

Świat był duński i osobiście wiem o nim żenująco mało, nawet dzisiaj zaskakuje mnie za każdym razem (mnie, córce nauczycielki geografii), że leży właściwie po naszej stronie morza, a nie tam gdzie Szwecja, nie wiem nic o jego historii ani o regionalnej kuchni, ale jednego Duńczyka znam (właściwie dwóch, ale tego drugiego spotkałam raz, w dodatku miał na imię Fin, więc nie wiem czy się liczy), a właściwie nie jego znam, tylko jego baśnie i tym Duńczykiem oczywiście jest Hans Christian Andersen.
Baśnie Andersena kochają wszyscy z wyjątkiem tych, którzy ich nie znoszą, czyli mniej więcej połowa jego czytelników (może nawet większa połowa). Trudno nawet powiedzieć, z czego ta niechęć wynika, bo na pewno przyczyną nie jest okrucieństwo, w sumie pożeranie Czerwonego Kapturka czy wsadzanie Baby Jagi do pieca jest równie okrutne. Ja należę do wielbicieli Andersena, więc kiedy zobaczyłam w księgarni z tanimi książkami jego biografię bardzo się ucieszyłam i kupiłam ją prawie od razu. Prawie wynikało z tego, że w domu miałam już jakąś biografię Andersena, bardzo mi się nie podobała i bałam się, że to ta sama. No ale zaryzykowałam i, jak się wkrótce okazało, słusznie - biografia, którą miałam w domu okazała się być Autobiografią, co tylko świadczy o tym, że nie zawsze pisanie o sobie nam wychodzi, nawet jeśli jest się brzydkim kaczątkiem.

Książkę przywiozłam do domu  i przeczytałam w czas świąteczny. Nie umiem za bardzo powiedzieć czy jest wyczerpująca i dobra, bowiem gnana wdzięcznością za wymyślenie Calineczki, która z takim oddaniem ogrzewała zmarzniętą jaskółkę i Kaja, który z Gerdą patrzył przez zamarznięte okno na zimowe pejzaże, pochłonęłam książkę z ogromną lubością. Chyba jest jednak dobra, autorka dotarła do wielu źródeł, obficie cytuje Dzienniki Andersena (które pod wpływem tych cytatów, kupiłam w połowie czytania) i generalnie sprawia wrażenie kompetentnej.
A sama treść, czyli życie Andersena? Było po prostu niewyobrażalne. Nic dziwnego, że sam Andersen nie mógł się nadziwić i tak je podziwiał w swoich licznych autobiografiach, i to mnie najpewniej zraziło w jednej z nich.
Urodził się w maleńkim duńskim miasteczku jako syn szewca i praczki. Ponoć to "Nieważne, że przychodzi się na świat na kaczym podwórku, jeśli się wykluło z łabędziego jaja.", gdyby jednak nie jego determinacja, wskutek której w wieku czternastu lat pojechał sam do Kopenhagi prosić obcych ludzi o pomoc w zostaniu świetnym śpiewakiem (tak właśnie!), pozostałby do końca życia robotnikiem w fabryce sukna czy tytoniu na owym metaforycznym podwórku. Na szczęście jednak od początku, nie wiedzieć czemu, przeczuwał w sobie łabędzia. Nie śpiewającego jednak ale, jak się okazało niebawem, układającego wiersze. Przy pomocy dobrych ludzi został wykształconym (chociaż do końca robił ponoć błędy) poetą (co mnie dosyć zaskoczyło, bo miałam go za bajkopisarza, ale wystarczy spojrzeć na styl jego baśni, żeby się upewnić w tej kwestii).

Jako poeta szybko dosyć zdobył uznanie, najpierw w Niemczech, na końcu w Danii, ale w sumie zawsze miał wokół siebie życzliwych i pomocnych ludzi. Finansowo zabezpieczony. Całe dorosłe życie, mimo obiektywnych sukcesów, nieszczęśliwy. Brzydkiego i niezgrabnego dręczyła depresja, różne fobie, hipochondria, złe myśli, nadwrażliwość, przygnębienie, poczucie bezsensu. No i latami trwające bóle zębów. Przekuwał to wszystko na baśnie, które na stałe weszły do naszej kultury i które zainspirowały cały nowy nurt. Bez nich Kubuś Puchatek (strach pomyśleć) czy Alicja w krainie Czarów nie byliby możliwi.
Przemieniał też w baśń, w czary i w magię zwykłą skrzynkę na zioła, kołek z płotu, igłę do cerowania czy obtłuczony imbryk.
"Szczególnie lubiłem szyć ubranka dla lalek albo siedzieć na podwórku przy samotnym krzewie agrestu, pod rozwieszonym przy murze na kijach fartuchem matki. Był to mój namiot na deszcz i spiekotę. Byłem dziwnie marzycielskim dzieckiem"
Jak to cudownie, że do marzeń potrzeba tylko symbolicznego krzewu agrestu. I że są ludzie, którzy potrafią opowiadać. Andersen ponoć opowiadał tak, że zapominało się o wszystkim dookoła i płakało jak dziecko. No i wycinał tak, że do dzisiaj można się zapatrzeć w te jego wycinanki. W bajkach przed nadmiernym sentymentalizmem niejednokrotnie ratowało go poczucie humoru, ale w życiu już chyba nie.

Miałam pisać o biografii, a cały czas piszę o Andersenie, bo też i on z tej biografii przebija, on i jego baśnie, wysuwają się na pierwszy plan, wchodzą w pamięć i w myśli. Tak, jest to więc zapewne dobra biografia, w której przewijają się jak żywe lata dziecinne, młodzieńcze, dorosłe, trudne, smutne, samotne.
"I minęła zima; zima i lato pędzą, jak ja pędzę, jak zawiewa śnieg, jak opada kwiat jabłoni, jak opadają liście, dalej, dalej, dalej, a razem z wszystkim ludzie!"
Córka króla błot, Hans Christian Andersen

I oczka też pędzą, aż chciałoby się powiedzieć, bo to dziś środa, czytamy i dziergamy z Maknetą, odwijają się kłębki, dalej, dalej, kolejne swetry, czapki, szaliki i ja z nimi. Teraz dzierga się szary puchaty sweterek w sam raz na mrozy, które jutro mają się do nas przywiać na śnieżycach i zamieciach.


 Gdyby sweter był na Bubulinę, byłoby go w sam raz,


 ponieważ jestem od niej większa i grubsza, brakuje mi dołu (postanowiłam wreszcie zrobić dół rzędami skróconymi asymetrycznie wyszczuplający) i rękawów. Włóczka do Drops Boucle, bardzo milutka z milionem pętelek, które włażą na druty w sposób strasznie niekontrolowany.

Biografię zakładałam specjalnie zrobioną (z kupnej pocztówki) zakładką świąteczną:


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za przemiłe komentarze i za wizyty, dobrego dnia! :)