środa, 28 lutego 2018

Prawe bez patrzenia

"- A co to za książka? Coś się tak do niej przykleił, jak rzep do psiego ogona?
- Bardzo ciekawa książka - powiada Miszka. - Kupiłem ją dziś rano w kiosku z gazetami.
Patrzę - na okładce kogut i kura, napis: Hodowla drobiu, a na każdej stronie rysunki jakichś kurników, plany."
Wesoła rodzinka, N. Nosow


"Miszka zaczął głośno marzyć o kurczątkach, które wylęgną się w zrobionym przez nas inkubatorze.
- Będą takie śliczne! - mówił. - Można będzie odgrodzić im kącik w kuchni i niech sobie tam siedzą, a my będziemy im dawać jeść i opiekować się nimi.
- Ale najpierw przez trzy tygodnie będzie okropne zawracanie głowy, zanim się wylęgną.
- Jakie zawracanie głowy? Zrobimy inkubator, a one już się same wylęgną."
Wesoła rodzinka, N. Nosow

Miałam tę książkę w dzieciństwie, czytałam ją na pewno kilka razy, potem gdzieś wydałam, ale pamiętałam doskonale te jajka ogrzewane lampą, cztery filiżanki z wodą ustawione w rogach kartonowego pudła i w końcu puchate, piszczące żółte kuleczki, grzejące się przy garnku z ciepłą wodą. Bardzo byłam ciekawa, jak wyglądają teraz, więc zajrzałam już nie do kiosku z gazetami (ech, jakie to rzeczy się kupowało w tamtych czasach i jaka to była radość, kiedy kupiło się coś odbiegającego, mimo całego potencjału takich lektur, od hodowli drobiu), ale na Allegro i dwa dni później odebrałam paczkę z żółtą okładką w środku. Nie wiem czy to zbieg okoliczności, czy też już do końca dziergania zielonego swetra jestem skazana na kolorystycznie konweniujące z nim książki.
Zatem. Imienia autora nie ma ani na okładce, ani w środku. Skądinąd (czyli z Wikipedii) wiem, że miał na imię Nikołaj. Język prosty, zdania krótkie, co sprawia, że narracja toczy się gładko i żwawo. Humor jest. Kołchozy są i samopomoc uczniowska też jest, ale nienachalna. Poza tym jest napięcie, nadzieja, niepokój, ciekawość rozwiązania, a raczej wyklucia.

Bardzo pozytywna historia o dwóch dzielnych, żywych i niesfornych chłopcach, którzy sprokurowali inkubator i wylęgli w nim wesołą rodzinkę kurczaczków. Dzisiaj bawiłam się przy niej nieomal tak dobrze, jak będąc małą dziewczynką. Oczywiście pojawiło się pytanie o przyszłość owych kurczaczków (mam nadzieję jednak, że skończyły jako kury nioski). No i zastanowiło mnie imię Miszy. Dawno, dawno temu byłam z harcerzami daleko na wschodzie, jeszcze za bratnim miastem Łodzi, Iwanowem. Był tam też siedmioletni może chłopczyk, który wzbudzał opiekuńcze instynkty wszystkich dziewczyn. Hołubiłyśmy go niezmiernie i pieszczotliwie nazywałyśmy Miszką. A on wtedy poważnie i powoli odpowiadał - Ja nie Miszka, ja Misza. Miszka eta małyj niedzwiedz.
No i tak mi się utrwaliło przez to, że Miszka nie powinno się zdrabniać.

Za to z dzierganiem jak z tym inkubatorem - wrzuca się włóczkę na druty i samo się dzierga. Jak już przetrwałam kryzysy projektowe, fasonowe i dekoltowe, kiedy już nabrałam oczek na kołnierz, kiedy zrobiłam kawałek lewego, potem prawego (albo odwrotnie, nigdy nie jestem pewna, bo strony właściwe i nice mnie mylą w kierunkach), wtedy sprawy nabrały tempa. Jestem już za reglanem, za pachami, a nawet chyba już jestem w okolicach talii. Dzianina staje się słusznie lejąca i sprężysta - można co chwila ugniatać ją palcem, to się nie nudzi i nie powszednieje - zabawa lepsza nawet niż ugniatanie bąbelków w folii bąbelkowej.
W dodatku po kilku latach robienia na drutach nabyłam niespodziewanie umiejętności robienia nie patrząc. Do tej pory zazdrość mnie cicha zjadała, kiedy czytałam w opisach - prosty wzór, telewizorowy. Owszem, oglądałam do robienia seriale, ale tylko te znane, co sprowadzało się do słuchania. A tu, niespodziewanie i nagle, po milionowym oczku prawym (sweter jest garterem, więc ma same oczka prawe) jestem na kolejnym poziomie. Obejrzałam więc sobie w nagrodę film o Kubusiu Puchatku, a raczej o Krzysiu czyli Robinie: "Żegnaj Christopher Robin". Piękny film - przepiękne zdjęcia, cudowne krajobrazy (chyba Anglicy mają je w rekompensacie za tę fatalną angielską pogodę). Do tego autentyczny Kubuś (no, prawie) i bardzo podobny do Krzysia Krzyś.

Idę dalej produkować sweter, bo niepatrzenie niepatrzeniem, ale drutami jednak machać trzeba. Pozostaję więc z poważaniem w tę mroźną pogodę, marzenie dziewiarek - można wtedy wyjąć te wszystkie wełny i alpaki, czego i Wam życzę. I dziękuję za odwiedziny i odwiedziny z komentarzami. :))
Dobrego dnia!

PS. Jakoś znienacka i bez żadnego inkubatora ani bez garnka z ciepłą wodą, wylągł mi się w kąciku nowy stosik. Kolorowy taki. Co miałam zrobić - przygarnęłam. :D

środa, 21 lutego 2018

Kawa bez dymu


"...kiedy mam wykonać coś kreatywnego, w domu ciężko mi się zdyscyplinować, ciągle jem i zawsze jest coś do posprzątania. Lubię więc pracować w pociągach i w hotelach, bardzo często pracuję w Costa Coffee i w Ikei. W Ikei jest optymalnie. Jak się rano kupi kawę, to do dziesiątej jest darmowa dolewka."
Jak oni pracują, Agata Napiórska


To nie jest poradnik. A jeżeli nawet tę książkę potraktować jako swoisty wzór, to nie jest to wzór dla każdego odpowiedni. Ja na przykład piję tylko jedną małą kawę i to bardzo rano (nawet przed otwarciem Ikei), więc praca tam nie byłaby atrakcyjna ani dla mnie, ani (podejrzewam) dla mojego szefa, ani (co bardzo prawdopodobne, biorąc pod uwagę liczne kubki) dla mojego portfela. Poza tym niektórzy nie ograniczają się do kawy, ale palą papierosy (o ile nie gorzej), zmywają czy też w ogóle się nie myją. W dodatku wszyscy są artystami. Wszyscy, czyli rozmówcy Agaty Napiórskiej, autorki.

Rozmowy są raczej krótkie (po kilka stron na osobę), a osób dużo, bo ponad pięćdziesiąt. Pytania są bardzo krótkie, odpowiedzi raz mówione, raz pisane, dłuższe, krótkie, ale wszystkie sprawiają wrażenie szczerych i otwartych. Widać pani Agata potrafiła stworzyć swoim  rozmówcom odpowiednią atmosferę. Dba zresztą również o to, żeby czytelnik też czuł się dobrze - na początku opisuje okoliczności spotkania - czy to kawiarnia, skype, czy też czerwone fotele prywatnego mieszkania. Wiemy czy wino było białe czy czerwone i co za płyn był w brązowej buteleczce. na koniec zawsze podane jest imię i nazwisko artysty (na początku zresztą też, ale do końca można zapomnieć), kiedy się urodził i co robi. Jak to robi, możemy się dowiedzieć z pomiędzy (czyli z wywiadu).
Przyznam, że to "jak" jest oszałamiające - nie spodziewałam się aż tak różnorodnych sposobów na tworzenie. Można wykorzystywać piórka, kredki, klawiaturę, ołówki, notesy, zeszyty, telefony (to akurat nie jest zaskakujące), stare gazety, papier ze śmieci (to już nieco bardziej). Można pracować twórczo rano, albo w nocy. Można dwie godziny bez przerwy, można też kilka kilka miesięcy (odbija się to jednak niekorzystnie na higienie osobistej i, co za tym idzie, wyglądzie).
Można pracować w porządku i w zupełnym nieładzie. Z dziećmi, bez dzieci, z kotem, z psem, w hałasie albo w ciszy. Rozmaicie.

Człowiek jakoś tak jest skonstruowany, że lubi patrzeć na innych. W najlepszym razie patrzy po to, żeby się czegoś dowiedzieć o sobie, innych, o świecie i czegoś nauczyć, doznać jakiegoś zdziwienia, zaskoczenia, radości albo refleksji. W najgorszym, żeby potem poplotkować (o jeszcze gorszych nawet nie wspominam). Jednym słowem takie patrzenie nie jest złe. W przypadku tych wywiadów też nie - spędziłam czas bardzo sympatycznie. Miałam też jedną refleksję Właściwie dwie, ale tylko jedną zapamiętałam.
Bardzo, bardzo wielu ludzi trudzi się, żebyśmy mieli co poczytać przed snem, albo na co popatrzeć, albo nawet czego posłuchać w reklamie. Można by w ogóle zdziwić się jak wielka to liczba, ale w sumie igrzyska od zawsze były przecież zaraz za chlebem. Nawet nie ma znaczenia to, że o większości z nich nigdy w życiu nie słyszałam - co prawda w jednym przypadku okazało się, że chociaż nazwisko mi kompletnie nic nie mówi, to znam dobrze jego prace, kilka nawet mam w portfelu - otóż od pięćdziesięciu lat wszystkie banknoty rysuje ostrym pędzelkiem jeden człowiek. I tak było fajnie dowiedzieć się, jak oni pracują.

W przerwach między wywiadami i ja pracowałam poniekąd artystycznie. Przełamałam kryzys białej kartki (czy może raczej pustych drutów) i opracowałam koncepcję sweterka z zielonego merynosa. Nabrałam oczek w ilości ile potrzeba i zaczęłam kilkutygodniowy etap przerabiania w natchnieniu (myję się jednak regularnie, nie jem zupek chińskich i nie palę w ogóle nic dymiącego). Sweterek przyrasta w normie (za to szaliczek leży odłogiem, no ale coś leżeć musi), wygląda coraz powabniej i bardzo polubił się kolorystycznie z moimi nowymi bransoletkami z nienowego bursztynu na reumatyzm (lubię tę myśl o ich wieku i o tamtych drzewach, z których kapały w słońcu) i z żółtą okładką "Jak oni pracują".
Wiem, wiem, mamy luty, ale przecież nikt nie zabroni nam pomarzyć sobie o takiej drodze czy o trawkach większych i mniejszych:




     Książkę zakładałam marokańską zakładką z bardzo baśniową karawaną i gustownym chwościkiem:



Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze! Dobrego dnia. :)

środa, 7 lutego 2018

Cukier w szpic

"Wczoraj dzwoniłam do Ciebie, ale nie mogłam złapać sygnału. Poza tym nieźle mi się tu wiedzie, w pokoju cieplutko, na śniadanie bywa kiełbasa, a dziś nawet kilka cieniusieńkich plasterków polędwicy. Do tej koperty wkładam środek z kartki cukrowej, na który podobno można dostać kawałek mydła. Tutaj nie mogę zrealizować, bo mydło wydają tylko dla stałych mieszkańców Boże Boże!), jeśli więc będziesz miał w Krakowie jakąś bezkolejkową okazję, to mi to wykup."
Najlepiej w życiu ma Twój kot, Wisława Szymborska Kornel Filipowicz


Jeżeli ktoś spodziewa się głębokiej lektury, okraszonej filozoficznymi cytatami, ogólnie szanowanymi literacko nazwiskami, złotymi myślami, to się zawiedzie srodze. Czego ja się spodziewałam, zupełnie nie pamiętam. Skusiło mnie zdjęcie na okładce (dalej myślę, że Szymborska z radością wyciąga krówkę, ale to z pewnością jest papieros), na którym tak świetnie został uchwycony pewien słoneczny moment dawno minionego lata i minionych letnich sukienek bez rękawów (o minionych przystojnych intelektualistach nie wspomnę), skusił mnie tytuł. Listy Wisławy Szymborskiej i Kornela Filipowicza oszałamiająco intelektualne nie są, ale równie skutecznie, jak to zdjęcie na okładce chwytają moment, chwilę teraźniejszą i na ogół prozaiczną, Wytartą uszczelkę w lodówce, pękniętą fatalnie piżamę, knedle z cukrem na kolację, robaki na ryby. Deszcz, wiatr, zimno. Listy, rachunki za prąd i palenie na czczo.

Wisława Szymborska i Kornel Filipowicz, poetka i mistrz opowiadania byli partnerami życiowymi i pisali do siebie z wyjazdów i nie tylko (zawsze mieszkali osobno), szczegóły odkładając na później (trochę to szkoda, bo mamy wrażenie, że dostaje nam się jedynie ułamek). Pisali z humorem (Szymborska) albo rzeczowo (Filipowicz), wrzucali listy do zardzewiałych skrzynek, co teraz nie tylko młodym, ale i starszym nie mieści się już w głowie, tęsknili do siebie, rysowali długopisem trójkolorowym albo flamasterm i wycinali kolaże z gazet.
Zbierali stare pocztówki i czasem je sobie wysyłali.

Czytanie cudzych listów jest sprawą dziwną. Intymną, ale przede wszystkim dziwną. Wchodzimy w zupełnie inny świat, w zupełnie inny, prywatny język pełen różnych znaczeń, w inną pamięć zdarzeń, w inne chwile. I wtedy nasz świat i nasz czas zostaje cudownie poszerzony, Miniona bezpowrotnie przeszłość dostaje nowy aspekt i nową przestrzeń. Możemy się w niej na nowo dostrzec - miałam osiem lat, moja lalka siedziała na tapczanie w czerwonym sweterku, a tymczasem Szymborska pisała z Zakopanego list i wklejała w niego szczupaki wycięte nożyczkami ze starych niemieckich gazet.
To się z trudem mieści w głowie, podobnie jak te kartki na niemal wszystko. "Brakuje coraz śmieszniejszych rzeczy" - pisała poetka.
W pakiecie dostajemy też nie tylko postacie rzeczywiste minione, ale nie minione, bo całkiem fikcyjne. Urocze w pisowni "będą czekać na Pana zafsze". Pojawiają się też wymyślone hrabiny, które wypowiadają się bardzo stylowo i stosownie do swoich dawnych czasów.

"Kiedy wychylam kielicha - widzę nad głową gwiazdy"
Takie to pomieszanie prozy z poezją. Bardzo miło spędzony czas w latach 1966-1985.
A tymczasem chwila obecna, współczesna, nie ma problemów z cukrem, ani z komunikacją - można powiedzieć, że nawet niejaki nadmiar się pojawił. Cukier zwykły, drobny, do wypieków, wanilinowy, z trzciny cukrowej, z wanilią prawdziwą (i na pewno eko). Komunikacji praktycznie chyba nikt nie ogarnia rozumem i czasem, zatem chwila obecna, dziergać wypada. Właściwie do robić na drutach, bo dzierga się w Poznańskiem tylko.
W drutach za to nadmiaru brak, kryzys można wręcz powiedzieć i niedobór. Nie wiem skąd się wziął, mam niejasne podejrzenia, że z minimalizmu. Skoro oczyszczam przestrzenie z nadmiaru, to wyprodukowany sweterek musi mieć tak zestaw zalet, że każdy nawet największy minimalista uzna konieczność takiego w garderobie. Wymagania mnie nieco speszyły, a myśl moja zawikłała się i utknęła w lekkim paraliżu twórczym. Włóczkę mam zieloną i bardzo milutką. Po trzech tygodniach myślenia nad formą, wzorem i rozmiarem, z entuzjazmem złapałam druty i wyprodukowałam malutki, dżersejowo smutny kawałek kołnierza.



Popatrzyłam na niego i zrozumiałam, że dżersej do tej gładkiej wełny merino nie pasuje - musi być francuz żywy i radosny,. Powziąwszy to stanowcze postanowienie, mam nadzieję ruszyć z impetem do przodu. Tylko jeszcze rozważę, czy dekolt w szpic, czy może na okrągło.
Oczywiście, kiedy tylko nie myślę nad szpicem robię dalej jedwabny szaliczek, na niemyślenie jest bardzo przydatny, ale jak długo można pisać o szaliczku bez szkody dla wartkości akcji? Nie piszę zatem.
Za to z zakładkami nie mam problemu w ogóle - tutaj prosto z Niemiec, śliczny rysunek w stylu wieku XIX i malutki pelikanek w rogu dolnym. Przyznam, że ładna zakładka to dla mnie zawsze duża estetyczna przyjemność.


Doznania estetyczne natomiast, to nie jakieś fanaberie kobiece, ale (tak wierzę razem na pewno z amerykańskimi naukowcami) autentyczna potrzeba życiowa. Czego i Wam życzę. Dobrego dnia!
(I dziękuję za odwiedziny i komentarze!!)
:)