niedziela, 19 maja 2024

System w paski czyli wzloty i upadki

 


"Wiozło nas osiem koni ustrojonych jak muły w Hiszpanii, z dzwoneczkami u szyi, grzechotkami przy lejcach, z czaprakami i frędzlami wełnianymi rozmaitego koloru. Matka wzdychała, siostry gadały do utraty tchu; ja wypatrywałem oczy i nasłuchiwałem pilnie, olśniony przy każdym obrocie kół: pierwsze kroki Żyda Wiecznego Tułacza, które nie miały nigdy ustać. I gdyby to człowiek zmieniał tylko miejsca! ale zmieniają się dni jego i serce."

Pamiętniki zza grobu, Chateaubriand

Najmniej mówiąca okładka roku, ale muszę przyznać, że ta oprawa klasyczna, w środku jedwabiste kartki, niektóre podklejone fachowo na zakładki, budziła we mnie wspomnienia wakacyjnych bibliotek małych miasteczek. Same Pamiętniki z wakacjami nie mają nic wspólnego. 

O tej książce usłyszałam bardzo dawno temu, czyli jakieś piętnaście lat temu, ale już wtedy na Allegro jej cena skutecznie gasiła chęć natychmiastowego zakupu. Kupiłam sobie na pocieszenie Opis Jerozolimy tego samego autora i podobało mi się. No ale przyszedł czas bibliotek, cena Pamiętników nie zmalała, więc wypożyczyłam sobie. Przez pierwsze dwieście stron (albo niecałe) żałowałam, że one pożyczone są, ale potem jednak ucieszyłam się, że nie są moje. Nie podobało mi się, że jest tak uprzedzony. Do Napoleona. Do rewolucjonistów. Poniekąd jego uprzedzenia były uzasadnione, ale w uprzedzeniach zawsze się widzi tylko swoje racje. No i to ciągłe utyskiwanie, że jest się nad grobem, skoro już z tytułu było o tym wiadomo, męczące. W ogóle Chateaubriand usposobienie miał melancholijne i było to widać. Ale część opisująca jego ponure dzieciństwo w ponurym gotyckim zamku, z ponurym surowym ojcem była pasjonująca, potem opis wybuchu rewolucji wstrząsający, ciekawy opis podróży do Ameryki i powrót do Francji, w której nastali powszechnie obywatele i obywatelki oraz messidory, thermidory i fructidory. Tak sobie pomyślałam, że gdyby zamiast przerabiać w szkołach zwykły program historii powszechnej, w którym to wszystko jest datą, nazwiskiem i wydarzeniem zupełnie dla nas obojętnym, bo było dawno i dawno minęło, gdyby zamiast tego przeczytać opis Chateaubrianda, który był w Paryżu, kiedy biegano tam z głowami ludzkimi zatkniętymi na piki, może wtedy byłoby inaczej. A może byłoby tak samo, bo jednak poza pewnymi stronami, jako gatunek jesteśmy jednak beznadziejny. 

W każdym razie było to fascynujące doświadczenie życia kogoś kto rozmawiał z Ludwikiem XVI,  Napoleonem i z Washingtonem - dla mnie to takie magiczne otwieranie furtek do przeszłości.

 "Co robię wśród pustkowi? Nic! Słucham ciszy i patrzę, jak mój cień przesuwa się wzdłuż akweduktów oświetlonych księżycem"  

Też trochę się zapatrzyłam w swój cień, ale niedługo, bo przyszedł poniedziałek i zaczęłam wdrażać swój kulinarny system. 


Jak ogólnie wiadomo, wdrażanie wszelkich systemów, nawet tych najlepszych, jest trudne i burzliwe. Rzadko kiedy wszystko działa od razu, wręcz przeciwnie, na ogół nic nie działa i masowo ujawniają się różne nieuwzględnione w systemie warunki i założenia. Teoretycznie miałam zaplanować menu na tydzień i wypisać na kartce składniki do zakupu, tak zrobiłam, spis okazał się zawierać około trzydziestu pozycji i z taką listą poszłam niefrasobliwie do sklepu spożywczego, po czym stałam przed panią ekspedientką w popłochu usiłując wyłapać z listy te składniki, które są spożywcze i które w sumie nie ważą więcej niż ja, bo przecież tylko mrówki mogłyby się podjąć transportu. W efekcie wpadłam w stres, kupiłam rzodkiewki, które nie były na liście, ale wpadły mi w oko i kupiłam rukolę, której nie miałam jeszcze na kartach inspiracji, ale gdzieś kojarzyłam, że można coś z niej robić, nawet jeżeli jest w dużej ilości. I wróciłam do domu z silnym postanowieniem dopracowania techniki tworzenia list zakupowych oraz rozbudowania kart inspiracji. 

Nierozważnie zaplanowałam też wątróbkę w dzień sprzątania, więc wyszłam po nią w południe, czyli w porze, w której po wątróbce w sklepie nawet nie było śladu. Jakoś z tego wybrnęłam, coś zjedliśmy, nawet dobrego w miarę, w ten czwartek, czyli w dniu tworzenia menu (no dobrze, w piątek rano tak naprawdę), listy zakupowe zrobiłam już rozsądnie dzieląc je na sklepy mięsne i spożywcze oraz na składniki, które muszą być bardzo świeże i na takie, które świeże być w ogóle nie muszą, bo są w puszce albo są cukrem. 

Nie wiem jak skuteczny okaże się mój system długofalowo, trochę to zależy ode mnie, bo jednak nawet najświetniejszy system sam nic nie kupi ani nie ugotuje, ale już teraz, po prawie dwóch tygodniach widzę, że jest duża szansa na to, żebym zapanowała nad zakupami, czyli żebym kupowała rzeczy potrzebne i nie kupowała rzeczy niepotrzebnych i żebym otwierała się na nowe przepisy, a nie, tak jak do tej pory sięgała sporadycznie do książek kucharskich, których w dużej liczbie nakupiłam w czasach zarazy, a potem zapominała o tym, co tam czytałam. Było to frustrujące, zniechęcało do wysiłków i nic dziwnego, kiedy niedawno okazało się, że to na półce z książkami kucharskimi mam największy kurz.

Teraz, gdy będę przeglądała książki z przepisami, mam plan zapisywać co ciekawsze w podręcznym notesiku (bo wiadomo, notesiki są ważne i przydatne). Mam też ogromną chęć przepisać mój zeszyt z przepisami po raz piąty, bo teraz odkryłam takie cudne zeszyty o grubych kartkach, papiery o ślicznych wzorach i nauczyłam się robić różne klapki i kieszonki, a nawet koperty (to znaczy koperty jeszcze nie robiłam, ale mam narzędzie, więc myślę, że umiem). Powstrzymuję się jednak, bo lubię ten zeszyt, który ozdobiłam starymi kalendarzami i teraz ozdabiam go dalej.  

Poza gotowaniem, ucieraniem past różnych i siekaniem sałatek, miałam czas na spacery w miejsca z wieloma smokami


Skończyłam też lniany cardigan granatowy, ale tak długo sechł, że nie zdążyłam go wyprowadzić w plener. Działam też z paskami, przeszłam do pierwszego rękawa i myślę teraz nad paskami korpusu, które nie są takie prześliczne jak myślałam, że będą. 


Już kiedy dołączyłam ten zielony, to byłam lekko rozczarowane brakiem zachwytu, ale pomyślałam, że może jakoś to będzie, chociaż wiem doskonale, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach nie będzie i lepiej od razu pruć. Na czas robienia rękawów wsadziłam sweter do torby i jak po kilku dniach niewidzenia wyciągnę go i się zachwycę, to zostanie bez zmian, jeżeli nie, to spruję, bo on ma być po domu, ale po co nawet po domu ma mnie denerwować.

Nawet po domu możemy być kolorowe i niesmutne, czego sobie i Wam życzę!

Dziękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

PS. Nie zdążyłam zrobić zdjęcia zakładki w książce, to jest właśnie minus pożyczania, że jak się odda to koniec, ale zakładałam zakładką z moją ulubioną pozycją czytania kiedyś, dawno temu, kiedy w karku nic nie strzykało. Obok zakładki mój reading journal, czyli zeszycik z lekturami




niedziela, 12 maja 2024

Sperandy w plisach i lekturach

 


"Szafa, z której wyjęto drzwi, miała trzy półki pełne książek, a wśród nich foliały potężnych rozmiarów - zbiór, jakiego Dolph nigdy dotychczas nie widział. Ponieważ jednak księgozbiór doktora nie zajmował całej szafy, jego skrzętna gospodyni zastawiła resztę słoikami pikli i marynatów, po pokoju zaś wśród groźnych narzędzi sztuki lekarskiej rozwiesiła sznurki papryki i pękatych ogórków, przechowywanych na nasiona(...). Biblioteka doktora była przedmiotem zachwytu i podziwu całego sąsiedztwa, mógłbym nawet powiedzieć, całego miasta. Zacni obywatele patrzyli z szacunkiem na człowieka, który przeczytał aż trzy półki książek, z czego niektóre były wielkie jak Biblia familijna.

Rip van Winkle i inne opowiadania, Washington Irving

Na fali powrotów do lektur czytanych w latach dziecięcych oraz poznawania lektur w tych latach ominiętych przyniosłam z biblioteki Ripa van Winkle. Nie czytałam nigdy (chyba), a słyszałam ostatnio dosyć często, że spał w lesie, wrócił po dwudziestu latach i że to było takie tajemnicze i nawet chyba opera jest, skoro więc grzbiet rzucił mi się w oczy, uznałam że wezmę, chociaż stos biblioteczny miałam już duży. Przejrzę tylko o co chodzi z tym spaniem i już. Oddam. Dużo czasu mi to nie zajmie. 

Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że nie mogę tej książki tylko przejrzeć. Cała była śliczna poprzez styl, humor, żaglowce, opisy (dużo lepsze od opisów w Nad Niemnem i nie nudnych wcale), intrygującą fabułę, poprzez trudne słowa, takie jak adalantado czy speranda,  aż po duchy, ale od razu powiem, że duchy były potraktowane z nieco ironicznym dystansem, więc wcale nie były straszne.

Straszne były tylko kobiety (ale starsze, młodsze na ogół słodkie i powabne) i biedni bohaterowie jak jeden mąż siedzieli wszyscy pod damskimi pantoflami. Zresztą między innymi z tego powodu wziął się ten dwudziestoletni sen w lesie. Do końca też nie można wierzyć autorowi w kwestii robótek na drutach, ponieważ twierdził, że gospodyni robiła na drutach a mała służąca pilnie nawlekała jej nitkę. No, nie jestem przekonana. W każdym razie, zdarza się nieraz, że czytamy książkę i odczuwamy wręcz fizyczne zadowolenie i przekonanie, że jesteśmy w dobrym miejscu i w dobrym czasie i to był właśnie taki przypadek. Czasem więc warto zajrzeć do czegoś, co nie budzi żadnej sperandy. 

Dobrze rokuje za to mój lniany cardigan, którego plisa jest na ukończeniu:



Te malownicze agrafeczki wzdłuż plisy, to mój genialny pomysł, który zapobiegł mojemu zagubieniu w dzianinie. Otóż, wstyd się trochę przyznać, ale mimo kilkunastu lat uporczywych treningów, mylą mi się kolumny, nigdy nie jestem pewna czy to już jest oczko brzegowe i ile było rzędów. Dlatego dobieranie oczek wzdłuż robótki zawsze stanowiło dla mnie męki i stresy, zwłaszcza przy ciemnej włóczce. Postanowiłam więc się nie męczyć i zakładać marker między oczko brzegowe i oczko niebrzegowe co osiem rzędów. W ten sposób nabranie na koniec oczek pod plisę było naprawdę proste. 
Trochę będzie zabawy z ich wyjmowaniem, no i z chowaniem nitek, których w tym swetrze jest miliony do schowania. Ale co zrobić. Plisa może zresztą byłaby skończona, gdyby nie to, że wpadłam ostatnio w spiralę organizacji i journalowania. 

Dawno temu zauważyłam, że nie umiem działać, kiedy mam niejasno określone zasady. Wystarczy, że nie było powiedziane czy projekt miał być po niemiecku czy po angielsku, a ja wpadałam w męki niezdecydowania, dwie strony zrobiłam po niemiecku, trzy po angielsku, potem w ogóle wszystko mi się myliło i przełączałam się na polski. W dodatku jasne zasady to nie wszystko, musiałam mieć wszystko zapisane, w przeciwnym razie w dokumentacji technicznej raz stycznik nazywałam stycznikiem mocy a raz stycznikiem prądowym. Czy jakoś podobnie. Teraz, kiedy nie zajmuję się już prądem, w mojej głowie ujawniły się pewne rezerwy neuronowe i zaczęłam mieć genialne pomysły dotyczące journalowania zwykłego, książkowego i kucharskiego. Tak, od wczoraj mam również zawierający tygodniowe menu journal kucharski, do którego opracowałam nawet algorytm (ja jednak chyba lubię algorytmy), w którym jest ściśle określona procedura działań. I tak na przykład, jeżeli w menu środowym pojawia się zupa ogórkowa, to ogórki trafiają na listę zakupów (na razie niezintegrowaną z journalem ale stanowiącą osobny bloczek - jest to przemyślane, ponieważ na listę zakupów trafia też proszek do prania, który w journalu kucharskim mógłby tylko spowodować zamieszanie), ale trafiają też w okienko Za dużo, ponieważ na ogół paczka ogórków to za dużo do zupy ogórkowej. Z okienka Za dużo z kolei wędrują owe niewykorzystane ogórki do menu środowego ale już jako składnik sałatki szwabskiej. 


Zrobiłam sobie również grafik zadań domowych pozakucharskich (w sumie byłam zaskoczona, że mam tam tylko trzy dni obłożone, podczas gdy zazwyczaj wydaje mi się, że sprzątam, piorę i robię zakupy osiem dni w tygodniu), żeby w dzień sprzątania nie pojawiły się w menu gołąbki albo bigos, które to potrawy jako ekstremalnie czasochłonne z natury sprzątanie wykluczają. 
Dla składników bardziej skomplikowanych niż ogórki kiszone opracowałam karty inspiracji i tak na przykład na karcie ze szpinakiem będę miała rozmaite sałatki oraz smoothie. 
System wdrażam od jutra, na pewno podzielę się rezultatami, co prawda słyszałam o osobach, które działają bez systemu i kiedy zostaje im rukola, sypią jej dużo na kanapki, ja jednak nie jem dużo kanapek i jestem przekonana, że system sprawdzi się doskonale. 

Zaczęłam też nowy journal codzienny, w którym wprowadziłam drastyczne zmiany - obdarłam go z ozdób albowiem mimo swojej piękności niewątpliwej był ciężki i nie zachęcał do częstego korzystania:


w nowym journalu mam więc tylko ozdoby własnej produkcji (inspirowana oczywiście Instagramem) i wszystko mam w ściśle określonym miejscu i w ściśle określonym kolorze


Napisy jak widać pomieszane językowo, ale to tylko dlatego, że wybieram język, w którym napis jest krótszy. Mam też okno na pogodę, bo pogoda jest ważna.

Wprowadziłam też usprawnienia w moim journalu książkowym, ponieważ i tak drukowałam do niego okładki i opisywałam książkę odręcznie,


wpadłam na pomysł, żeby okładkę drukować razem z informacjami o książce i z gwiazdkami, które wcześniej pracowicie rysowałam za pomocą szablonu. 



Obiad dziś miałam na szczęście wczorajszy, ponieważ z racji tych usprawnień, innowacji i pomysłów organizacyjno - journalowych w ogóle nie miałam czasu, nie byłam też na spacerze, ale pogoda podobno była ładna. Za to od jutra, kiedy już wszystkie moje systemy zostaną wprowadzone w życie i zaczną działać, będę miała mnóstwo czasu, czterodaniowy obiad, sałatkę szwabską i skończoną plisę, czego sobie i Wam serdecznie życzę.

Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

PS. Zakładkę zakładałam zakładką magnetyczną w śliczne lamy. Może lamy nie bardzo pasowały do tematu, ale stare, zakurzone książki z biblioteki lubię zakładać zakładką magnetyczną a zwłaszcza w lamy.

niedziela, 5 maja 2024

Czasem lato, czasem żyrandol

 "W lecie najdziwniejsze jest to, że mija tak szybko"

My na wyspie Saltkråkan, Astrid Lindgren


Wstyd się przyznać, ale z twórczości Astrid Lindgren w przepisowym czasie przeczytałam tylko Dzieci z Bullerbyn i Karlssona z dachu. Pippi poznałam w serialu, reszty nie poznałam, przestraszano może okropnym charakterem Karlssona, który do dziś pozostał najbardziej mnie irytującą postacią literacką.

Aż tu wtem bratnia dusza książkowa podrzuciła tę Wyspę, cóż było robić, nie czytało się za młodu, trzeba przeczytać na starość, pożyczyłam z biblioteki. I co to było za lato (a nawet chyba dwa lata i jedna zima). Zamaszyście nakreślone postacie, dużo wody w morzu i nie tylko, dużo mgły, dużo chodzenia wieczorami po mleko (kto pamięta czasy, kiedy na wakacjach mleko było u sąsiada a nie w Biedronce?), dużo humoru, trochę mało psa, ale wielki był, więc może nie bardzo się zmieścił. Mamy tu dziewczynki małe (ich działania w celach nażenienia panien starszych, a związane z żabami - prześmieszne i przeurocze - "Stina w ogóle ma głowę całkowicie zapchaną zaczarowanymi książętami, Kopciuszkami, Czerwonymi Kapturkami i nie wiadomo czym"), mamy dziewczynki starsze i najstarsze, mamy też dorosłych zaradnych, niezaradnych, dobrych, podłych, do wyboru. Na koniec mamy wielkie niewiadome, emocje i wzruszenia. No, przynajmniej ja się wzruszyłam chyba z dwa razy, to nietypowe, bo od czasu, kiedy płakałam nad śmiercią Winnetou, nad książkami płaczę sporadycznie. 

"Siedzieć sobie w ogrodzie w słońcu, jeść i czuć, że jest lato"

U nas lata jeszcze nie ma, czego zaletą jest, że nie mija szybko, zatem zamiast siedzieć sobie w słońcu oddawałam się różnym aktywnościom rękodzielniczym. Pierwsza aktywność związana była z ubiegłorocznym prezentem imieninowym. Otóż kilka razy nawinęła mi się przed oczy makieta księgarni. Kilka razy się opanowałam i nie uległam pokusie, ale jak zobaczyłam ją na żywo w Manufakturze, a dwa dni później dostałam jej zdjęcie mailem razem z zachwytami koleżanki, a były to terminy okołoimieninowe, uznałam to za przeznaczenie i znak, no i wpisałam na listę "O tym zawsze marzyłam" jak to mówi moja wnuczka mniej więcej przy co drugiej reklamie. Bąknęłam też, że to już będzie prezent na wszystkie imieniny dopóki makiety nie złożę. Bo tę makietę księgarni trzeba złożyć samemu. Prezent dostałam, zajrzałam do pudełka, przejrzałam dokumentację składania, obejrzałam dwa filmiki na Youtubie i tak minął rok. I wtedy się przestraszyłam, bo był już maj, moje imieniny za pasem, wizja imienin bez prezentu stała się zupełnie realna. Zatem w czwartek wyciągnęłam pudełko z makietą, puściłam sobie muzykę na nerwy, od męża wzięłam różne szczypce i obcinaczki i zabrałam się do pracy. 



Oczywiście, jako emerytowany elektryk, najwięcej problemów miałam z żyrandolem, w czasie jego składania nawet nie bardzo wiem, jaka akurat leciała muzyka; nie przeklinałam (no może raz), bo ja w zasadzie nie przeklinam. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że w tym żyrandolu są naprawdę cienkie druciki. Poza tym żyrandole potrafią być wredne, od razu mi się przypomina historia żyrandola w moim rodzinnym salonie, który wtedy jeszcze nazywany był dużym pokojem. Wprowadziłam się z rodzicami i z malutkim bratem, mama kupiła żyrandol pięcioramienny, żarówki do niego (czyli żarowe źródła światła, ale kto by tam tak długo wymawiał) nieprzesadnie dużej mocy. Tata podłączył przewody w kostce, włączył żyrandol, widać było różnicę między świeceniem a nieświeceniem, ale niezbyt wielką. Rodzice zdiagnozowali, że pięć żarówek sześćdziesiątek, to może zbyt mało, żeby oświetlać salony, mama pobiegła więc po nowy komplet. Podczas czwartych zakupów, kiedy moc żarówki oscylowała już w okolicach dwustu, sprzedawca uprzejmie się zainteresował, czy mama będzie oświetlać stodołę. Najwyraźniej więc diagnoza słabych żarówek nie była słuszna, został wezwany prawdziwy elektryk (ja byłam wtedy na szczęście w wieku nastoletnim, nie musiałam się jeszcze znać na prądzie). Prawdziwy elektryk popatrzył w kostkę, coś przełączył, żyrandol jak nie świecił tak nie świecił, elektryk zdiagnozował błąd instalacji i zalecił kucie w ścianach i w suficie. Został więc wezwany drugi elektryk (amator, ale bardzo zaprzyjaźniony), pogrzebał w kostce, w puszce, wyraził wątpliwość czy kucie w ścianach coś da, zalecił pogodzenie się z losem i tak minęło wiele lat, wyszłam za mąż, usiedliśmy w salonie i nagle mąż zapytał - co tu tak ciemno? Poszedł po taboret, rozkręcił kostkę, przepiął dwa, góra trzy przewody i nastąpiła iluminacja, żarówki w te pędy trzeba były wymieniać na mniejsze. Co prawda w tej historii żyrandol nie do końca jest wredny, ale dla mnie na zawsze pozostał podchwytliwy.

W każdym razie, po dniu walki, utraconych paznokciach, mój mini-żyrandol świeci z czego jestem niezwykle dumna. Złożyłam też meble i zostały mi tylko do sklejenia książki, obrazki, czyli same przyjemności dekoracyjne. Jedyne obiekcje, jakie żywię do tego rodzaju ozdób, to ich funkcjonalność, ponieważ mimo niezaprzeczalnego uroku, kurzą się, a odkurzanie takich maciupeńkich książek, obrazków i półek może nie być przyjemne, po trzech dniach wymyśliłam, że zrobię witrynkę antykurzową. W ramach prowadzenia journali (o journalach jeszcze będzie), zgromadziłam kleje, papiery, trymery, bigownice i obejrzałam miliony godzin o scrapowaniu, więc czułam się gotowa do dzieła. Przyznam, że z narzędziami jednak działa się lepiej niż bez (co można stwierdzić nawet przy obieraniu ziemniaków), więc po kilku godzinach witrynka była gotowa. Ma okna z folii, więc nie dość, że zapobiega kurzeniu ale dodatkowo nie wyklucza eksponowania. Moja ulubiona ciocia stwierdziła, że w Windsorze najwięcej ludzi zbiera się przy mini domkach. No, moja makieta to nie Windsor, ale też codziennie rano na nią patrzę, mimo że brakuje jej kilkaset książek. 

Makieta bez witrynki:


Makieta z witrynką:



Witrynka z tyłu też jest ozdobna:



Majówka minęła mi więc niepostrzeżenie, tym bardziej, że walczyłam też z plisą, mam już prawie pół, więc mało widać, ale dziurki na guziki już gotowe. W celu nadrabiania plisy odłożyłam z żalem mój sweter po domu, ten bowiem nie ma plisy i robił się bardzo szybko. No ale porządek w robieniu musi być.




Co mnie zresztą nie martwi, bo jak powiedział pan Melker na wyspie "nie powinno się martwić o dzień jutrzejszy, tylko cieszyć się dniem dzisiejszym. W taki słoneczny ranek jak ten - stwierdził - życie jest samą radością".
Ja więc też cieszę się plisą i dzisiejszym porankiem, czego i Wam życzę.

(Trochę co prawda czekam na deszcz, żeby bez wyrzutów sumienia nie chodzić na spacery, siedzieć w domu i kończyć biblioteczny stosik)
Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!
PS. Biblioteczną Wyspę zakładałam reklamową zakładką, za to bardzo wiosenną w wyrazie. 




Razem z zakładką widać moją nową poduszkę do trzymania książek, na szczęście kot jest równie kupny jak zakładka i nie wymagał żadnych rękodzielniczych działań.