niedziela, 5 maja 2024

Czasem lato, czasem żyrandol

 "W lecie najdziwniejsze jest to, że mija tak szybko"

My na wyspie Saltkråkan, Astrid Lindgren


Wstyd się przyznać, ale z twórczości Astrid Lindgren w przepisowym czasie przeczytałam tylko Dzieci z Bullerbyn i Karlssona z dachu. Pippi poznałam w serialu, reszty nie poznałam, przestraszano może okropnym charakterem Karlssona, który do dziś pozostał najbardziej mnie irytującą postacią literacką.

Aż tu wtem bratnia dusza książkowa podrzuciła tę Wyspę, cóż było robić, nie czytało się za młodu, trzeba przeczytać na starość, pożyczyłam z biblioteki. I co to było za lato (a nawet chyba dwa lata i jedna zima). Zamaszyście nakreślone postacie, dużo wody w morzu i nie tylko, dużo mgły, dużo chodzenia wieczorami po mleko (kto pamięta czasy, kiedy na wakacjach mleko było u sąsiada a nie w Biedronce?), dużo humoru, trochę mało psa, ale wielki był, więc może nie bardzo się zmieścił. Mamy tu dziewczynki małe (ich działania w celach nażenienia panien starszych, a związane z żabami - prześmieszne i przeurocze - "Stina w ogóle ma głowę całkowicie zapchaną zaczarowanymi książętami, Kopciuszkami, Czerwonymi Kapturkami i nie wiadomo czym"), mamy dziewczynki starsze i najstarsze, mamy też dorosłych zaradnych, niezaradnych, dobrych, podłych, do wyboru. Na koniec mamy wielkie niewiadome, emocje i wzruszenia. No, przynajmniej ja się wzruszyłam chyba z dwa razy, to nietypowe, bo od czasu, kiedy płakałam nad śmiercią Winnetou, nad książkami płaczę sporadycznie. 

"Siedzieć sobie w ogrodzie w słońcu, jeść i czuć, że jest lato"

U nas lata jeszcze nie ma, czego zaletą jest, że nie mija szybko, zatem zamiast siedzieć sobie w słońcu oddawałam się różnym aktywnościom rękodzielniczym. Pierwsza aktywność związana była z ubiegłorocznym prezentem imieninowym. Otóż kilka razy nawinęła mi się przed oczy makieta księgarni. Kilka razy się opanowałam i nie uległam pokusie, ale jak zobaczyłam ją na żywo w Manufakturze, a dwa dni później dostałam jej zdjęcie mailem razem z zachwytami koleżanki, a były to terminy okołoimieninowe, uznałam to za przeznaczenie i znak, no i wpisałam na listę "O tym zawsze marzyłam" jak to mówi moja wnuczka mniej więcej przy co drugiej reklamie. Bąknęłam też, że to już będzie prezent na wszystkie imieniny dopóki makiety nie złożę. Bo tę makietę księgarni trzeba złożyć samemu. Prezent dostałam, zajrzałam do pudełka, przejrzałam dokumentację składania, obejrzałam dwa filmiki na Youtubie i tak minął rok. I wtedy się przestraszyłam, bo był już maj, moje imieniny za pasem, wizja imienin bez prezentu stała się zupełnie realna. Zatem w czwartek wyciągnęłam pudełko z makietą, puściłam sobie muzykę na nerwy, od męża wzięłam różne szczypce i obcinaczki i zabrałam się do pracy. 



Oczywiście, jako emerytowany elektryk, najwięcej problemów miałam z żyrandolem, w czasie jego składania nawet nie bardzo wiem, jaka akurat leciała muzyka; nie przeklinałam (no może raz), bo ja w zasadzie nie przeklinam. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że w tym żyrandolu są naprawdę cienkie druciki. Poza tym żyrandole potrafią być wredne, od razu mi się przypomina historia żyrandola w moim rodzinnym salonie, który wtedy jeszcze nazywany był dużym pokojem. Wprowadziłam się z rodzicami i z malutkim bratem, mama kupiła żyrandol pięcioramienny, żarówki do niego (czyli żarowe źródła światła, ale kto by tam tak długo wymawiał) nieprzesadnie dużej mocy. Tata podłączył przewody w kostce, włączył żyrandol, widać było różnicę między świeceniem a nieświeceniem, ale niezbyt wielką. Rodzice zdiagnozowali, że pięć żarówek sześćdziesiątek, to może zbyt mało, żeby oświetlać salony, mama pobiegła więc po nowy komplet. Podczas czwartych zakupów, kiedy moc żarówki oscylowała już w okolicach dwustu, sprzedawca uprzejmie się zainteresował, czy mama będzie oświetlać stodołę. Najwyraźniej więc diagnoza słabych żarówek nie była słuszna, został wezwany prawdziwy elektryk (ja byłam wtedy na szczęście w wieku nastoletnim, nie musiałam się jeszcze znać na prądzie). Prawdziwy elektryk popatrzył w kostkę, coś przełączył, żyrandol jak nie świecił tak nie świecił, elektryk zdiagnozował błąd instalacji i zalecił kucie w ścianach i w suficie. Został więc wezwany drugi elektryk (amator, ale bardzo zaprzyjaźniony), pogrzebał w kostce, w puszce, wyraził wątpliwość czy kucie w ścianach coś da, zalecił pogodzenie się z losem i tak minęło wiele lat, wyszłam za mąż, usiedliśmy w salonie i nagle mąż zapytał - co tu tak ciemno? Poszedł po taboret, rozkręcił kostkę, przepiął dwa, góra trzy przewody i nastąpiła iluminacja, żarówki w te pędy trzeba były wymieniać na mniejsze. Co prawda w tej historii żyrandol nie do końca jest wredny, ale dla mnie na zawsze pozostał podchwytliwy.

W każdym razie, po dniu walki, utraconych paznokciach, mój mini-żyrandol świeci z czego jestem niezwykle dumna. Złożyłam też meble i zostały mi tylko do sklejenia książki, obrazki, czyli same przyjemności dekoracyjne. Jedyne obiekcje, jakie żywię do tego rodzaju ozdób, to ich funkcjonalność, ponieważ mimo niezaprzeczalnego uroku, kurzą się, a odkurzanie takich maciupeńkich książek, obrazków i półek może nie być przyjemne, po trzech dniach wymyśliłam, że zrobię witrynkę antykurzową. W ramach prowadzenia journali (o journalach jeszcze będzie), zgromadziłam kleje, papiery, trymery, bigownice i obejrzałam miliony godzin o scrapowaniu, więc czułam się gotowa do dzieła. Przyznam, że z narzędziami jednak działa się lepiej niż bez (co można stwierdzić nawet przy obieraniu ziemniaków), więc po kilku godzinach witrynka była gotowa. Ma okna z folii, więc nie dość, że zapobiega kurzeniu ale dodatkowo nie wyklucza eksponowania. Moja ulubiona ciocia stwierdziła, że w Windsorze najwięcej ludzi zbiera się przy mini domkach. No, moja makieta to nie Windsor, ale też codziennie rano na nią patrzę, mimo że brakuje jej kilkaset książek. 

Makieta bez witrynki:


Makieta z witrynką:



Witrynka z tyłu też jest ozdobna:



Majówka minęła mi więc niepostrzeżenie, tym bardziej, że walczyłam też z plisą, mam już prawie pół, więc mało widać, ale dziurki na guziki już gotowe. W celu nadrabiania plisy odłożyłam z żalem mój sweter po domu, ten bowiem nie ma plisy i robił się bardzo szybko. No ale porządek w robieniu musi być.




Co mnie zresztą nie martwi, bo jak powiedział pan Melker na wyspie "nie powinno się martwić o dzień jutrzejszy, tylko cieszyć się dniem dzisiejszym. W taki słoneczny ranek jak ten - stwierdził - życie jest samą radością".
Ja więc też cieszę się plisą i dzisiejszym porankiem, czego i Wam życzę.

(Trochę co prawda czekam na deszcz, żeby bez wyrzutów sumienia nie chodzić na spacery, siedzieć w domu i kończyć biblioteczny stosik)
Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!
PS. Biblioteczną Wyspę zakładałam reklamową zakładką, za to bardzo wiosenną w wyrazie. 




Razem z zakładką widać moją nową poduszkę do trzymania książek, na szczęście kot jest równie kupny jak zakładka i nie wymagał żadnych rękodzielniczych działań.

niedziela, 28 kwietnia 2024

Pokoje i beczki

 


"Półki sięgały tu do połowy ścian, a te książki, które się na nich nie mieściły, leżały w nieładzie na górze i sięgały do sufitu. Całe sterty książek stały ma podłodze i trzeba było przez nie przeskakiwać. Książki ustawione jedna na drugich wznosiły się w rogu okiennej wnęki jak flanki i chwiały się, gdy ich dotykano. Kiedy ktoś wspiął się i sięgnął po książkę w zachęcającej okładce, poruszał stopami nową falę literatury. I często rzucał tę książkę, której okładka obiecywała tak wiele, bo z nową falą wydźwignęła się inna, jeszcze ciekawsza."

Mały pokój z książkami, Eleanor Farjeon

Kiedy byłam mała, nie czytałam wstępów chyba nigdy. Opóźniały niepotrzebnie to co najprzyjemniejsze, czyli czytanie książki właściwej. Komu potrzebny byłby wstęp do czekolady albo do lodów ze słonym karmelem i orzechami? Nikomu. Z czasem jednak doszłam do wniosku, że skoro jest wstęp, został napisany i umieszczony, w dodatku, jak sama nazwa wskazuje, na wstępie, to może jednak wypadałoby go przeczytać. I tak stałam się czytelnikiem odpowiedzialnym i skrupulatnym. Czasem wstęp jest pożyteczny, czasem zachęca, czasem objaśnia. Ale w przypadku powyżej cytowanego wstępu, napisanego przez samą autorkę miałam kłopot. Wprowadził mnie do małego pokoju  pełnego książek i historii (dużo też tu było kurzu) i chciałam w nim zostać i w ogóle nie wychodzić. A tu nagle koniec i trzeba przejść do opowiastek. Zanim pogodziłam się z tym, że pokoju z książkami dalej już nie będzie, byłam bardzo rozczarowana, ale z każdą opowieścią zapominałam o rozczarowaniu i doceniłam urok tych bajeczek. Napisane ładnym, bogatym językiem, czasem dowcipne, czasem wzruszające, a czasem jedno i drugie. Bardzo życiowe. 

"Ale Królowa Georginia miała siedemdziesiąt lat, gdy Król Ryszard dwadzieścia pięć. A siedemdziesiąt lat to nie dwadzieścia pięć, więc Królowej nie wydawało się, że ma jeszcze dużo czasu."

"Prababka Gryzelda lubiła te same rzeczy co ona. Inaczej niż zwyczajni starsi ludzie, którzy tylko udają, że lubią to samo, prababka lubiła to naprawdę. Kiedy Gryzelda robiła naszyjniki z paciorków, prababka lubiła dzielić koraliki na kupki według rozmiaru i koloru i podawać jej te, których akurat potrzebowała."

Naprawdę, bardzo ładne historie, chociaż i tak w pamięci najbardziej zostaje ten mały pokój. Czasem chciałabym mieć taki pokój, innym razem nie żal mi, że go nie mam. A skoro nie mam i książki u mnie w domu nie mogą piętrzyć się w stosy i chybotać, z niektórymi musiałam się pożegnać. No, lepiej może powiedzieć, że z wieloma musiałam się pożegnać. Wiadomo, wiek się zmienia, upodobania się zmieniają, człowiek jak młody to głupi, nie wie, że jeszcze będzie lubił czytać bajki, chociaż teraz mu się wydaje, że jest dorosły, nie lubi i nigdy nie będzie. A ponieważ właśnie wszystko się zmienia, czasem przychodzi chęć do powrotów i co wtedy, kiedy książki już nie ma, a tak bardzo by się chciało zajrzeć jeszcze raz środka, popatrzeć na ilustracje i przypomnieć sobie tamtejsze przygody, które zupełnie nie jak śniegi, nie stopniały. Tak miałam z Muszelką. Pamiętałam z tej książki tylko obrazek jak siedzi na beczce śledzi, że miała mały grzebyk do swoich pięknych loków i była dosyć humorzastą osóbką. Znalazłam tę Muszelkę w bibliotece, poszłam daleko (pieszo, bo dbam, żeby dużo chodzić pieszo), poszłam dwa razy, bo za pierwszym razem nie zdążyłam przed zamknięciem. No i okazało się, że w moim mieście biblioteki są, jakby tu powiedzieć delikatnie - z przygodami są. Panie nigdy nie wiedzą co jest w katalogu, katalog nigdy nie wie co jest na półkach, co jest w wypożyczeniu a co jest w magazynie. Okazało się, że Muszelki nie ma ani na półkach, ani w wypożyczeniu (a jeśli, to w bardzo bardzo dawnym). Była tylko w katalogu, co mnie nie pocieszyło, więc, cóż zrobić, poszłam do Internetu i kupiłam. No i tak pomyślałam, że dobrze czasem byłoby mieć taki mały pokój, nawet jeśli byłoby w nim dużo kurzu i nikt tam by nie sprzątał. Bo czy te ilustracje nie są śliczne? No są. 





Beczka śledzi też jest:


Dla towarzystwa w podróży kupiłam też Roboty szydełkowe, której okładka mnie trochę rozbawiła, w środku za to szaro i niewyraźnie, ale może coś zrobię z tych wzorów, kto wie.



Bo mimo zagubienia w bibliotekach, w brakach małych pokojów (co się wiąże z różnymi redukcjami) i w spacerach (bo dbam, żeby dużo chodzić), mimo journali (o których jeszcze będzie), robię cały czas na drutach oczywiście. Mój klasyczny cardigan z plisą siedzi na razie w torbie i czeka aż plisę zacznę. Zaczęcie plisy wymaga odpowiednich warunków, czyli dobrego światła, dobrej energii, dobrego nastroju i to tego wszystkiego na raz, wymyśliłam więc, że w oczekiwaniu na owe warunki zrobię sobie prosty sweter po domu. Bo skoro ma się trzydzieści swetrów i blisko dwadzieścia kilogramów włóczki, to czasem nie pozostaje nic innego, tylko robić swetry po domu i do lasu (które niewiele się różnią tak naprawdę). Wpakowałam więc część swojej bawełny do torby i zaczęłam sweter. Bawełna jest bardzo kolorowa, kupiłam ją bowiem w dużych ilościach w celu produkowania maskotek, do czego nie doszło (z wyjątkiem jednej małej sowy, która oczywiście nie wyczerpała nawet jednej setnej bawełnianych zapasów). Kolory swetra nie będą zatem nadmiernie stonowane, co mnie nie martwi, zwłaszcza w lesie jest to przydatne, bo jak wiadomo, dobrze jest być dobrze widocznym w lesie, żeby się nie zagubić na przykład. Czego sobie i Wam życzę.

Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze! 

Mały pokój zakładałam zakładką idealną do małego pokoju. Syrenki jeszcze nie zakładałam, bo nie zaczęłam czytać. Najpierw muszę się wygrzebać z bibliotecznych stosów, co idzie powoli aczkolwiek skutecznie. 

niedziela, 21 kwietnia 2024

Notesy domowe i podróżne a także Flaubert

 

"Po chwili światło i półmrok mieszają się z sobą, wszystko nasyca się tym samym odcieniem jak na starych płótnach. Ponure dni nabierają kolorytu dni pogodnych, dni szczęśliwe popadają w melancholię tych smutnych. I to dlatego właśnie człowiek pragnie powracać do własnej przeszłości: ona jest smutna, a jednak czarująca."

Gustaw Flaubert W niewoli słowa i kobiet, Frederick Brown

Dawno temu, kiedy jeszcze nie byłam zapisana do pięciu bibliotek, wyjęłam z własnej półki książkę o Flaubercie, książkę bardzo bardzo grubą, ciężką i całą zapisaną drobnym druczkiem. Książkę kupiłam jeszcze dawniej, kiedy wszystkie dni były poniekąd pogodne. Dwa razy zabrałam ją na urlop i przywiozłam z powrotem nawet nie zacząwszy. W sumie nie wiem, co mnie powstrzymało wtedy, na pewno nie siedemset stron, bo wyobrażam sobie, że mam trzy książki przyklejone do siebie, na pewno nie liczne w tym wydaniu literówki, bo o nich nie wiedziałam. Nie powstrzymywał mnie również Flaubert, ponieważ bardzo go lubię, cenię i podziwiam. W każdym razie, książka przejechała setki kilometrów, przestała kilkanaście lat na półce i wreszcie się doczekała. Została przeczytana a ja zostałam z mieszanymi uczuciami. Miejscami Flaubert jest piękny i wzruszający, miejscami natomiast wręcz szokująco dosadny w wyrażaniu się i w sposobie życia (taki był wtedy widocznie wzorzec - domy publiczne w kategorii użyteczności plasowały się chyba zaraz po karczmach). A że, jak to się mówi powszechnie, pewnych rzeczy nie da się odzobaczyć, więc zostałam z tymi obrazami. W sumie całe szczęście, że w prozie Flaubert nie uznawał turpistycznych realiów, bo proces o obrazę moralności za Panią Bovary były dziś bardziej zrozumiały. Miejscami też w tej biografii Flauberta jest dużo, a miejscami dużo jest innych postaci, co chyba nie było aż takie konieczne. 

Dużo jest cytatów z Flauberta i te cytaty są dużej urody (chyba, że to cytaty z listów do kolegów, w nich uroda jest wątpliwa a raczej przesłonięta różnymi skatologicznymi i drastyczno erotycznymi fragmentami). No cóż, zawsze można podążyć za jego radami:

"Życie to tak paskudny interes, że jedynym sposobem, aby je znosić, jest unikanie go dzięki egzystowaniu w Sztuce [...] czytaj wielkich mistrzów, ale robiąc to, próbuj rozumieć, co czyni ich wielkimi, aby zbliżyć się do ich duszy.

Czytaj Montaigne'a. czytaj go nieśpiesznie, z rozmysłem! On Cię uspokoi. I nie słuchaj ludzi, którzy mówią o jego egoizmie. Pokochasz go, zobaczysz. Ale nie czytaj go jak dziecko, dla zabawy, albo tak jak czytają kujony, aby się nauczyć. Nie. Czytaj, by żyć.

Podróżuj! Rozkoszuj się muzyką, malarstwem i horyzontami. Wdychaj boskie powietrze i zostaw za sobą wszystkie swoje troski."

O tak. Nawet podróżowałam kiedyś z Montaignem - pojechał ze mną w góry i nad morze i wrócił - nieprzeczytany. Ale też jest gruby i drobnym druczkiem, a tymczasem przede mną jeszcze anty (już wyjęty i też gruby), więc wszystko po kolei, tylko muszę wydostać się spod bibliotecznych stosików.

Tymczasem pozostaję na podróżowaniu bliskim ościennej Łodzi i w strugach deszczu rozkoszowałam się biblionetkowym spotkaniem. Na szczęście najgorsze strugi były za kawiarnianym oknem, odziana byłam w wełniane chusty, więc nie zmokłam i nie zmarzłam. Dużo było rozmów o muzyce, trochę o wnuczkach, trochę o remontach i trochę o Kubusiu Puchatku i czy jest płytki czy nie. A propos malarstwa i horyzontów dostałam przecudny prezent, notesik, nomen omen służący do podróżowania bo przecież wiadomo, że jak podróżować, to tylko z notesikiem (można i z journalami, journale będę miała nowe, ale o nich w następnym odcinku).


Można sobie zapisywać adresy i menu włoskich restauracji jak się chce, albo można też zapisywać coś innego, jeżeli jest się akurat w Zgierzu albo nie tak daleko jak we Włoszech.

Swoją drogą, kiedy tak oglądałam w zachwycie ów Piccolo guaderno di viaggio czyli little travel notebook (biedni ci Anglicy bez zdrobnień) czyli notesik podróżny, pomyślałam sobie, jakie mamy czasy z technologią i z usłużnymi telefonami. Teraz można w ogóle nie umieć pisać i komunikować się z asystentem Google paszczowo, co uwielbia robić moja czteroletnia wnuczka prosząc Google o bajeczki na You Tube


Google czasem myli dinozaury z Michaelem Jacksonem, ale mimo wszystko radzi sobie. I jak prosto jest dzisiaj, kiedy dostanie się włoski notesik, który z natury jest po włosku. Wystarczy wycelować w niego aplikację z tłumaczem i już wiemy, co miał na myśli Gabriele D'Annunzio


To bardzo przyjemna rzecz, takie notesiki podróżne, właściwie czuję się, jakbym tam była, śpiewała całą drogę, obierała krewetki i piła wino. 

Natomiast Flauberta zakładałam niczym włoskim, ale moją najbardziej francuską zakładką, jaką mam


Dziś rano padał śnieg, ale trudno, i tak można słuchać muzyki, podróżować albo czytać o podróżach. No i pić wino, czego sobie i Wam życzę. :)

Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze! Dobrego dnia! Buona giornata!

niedziela, 14 kwietnia 2024

W szponach czasu i bibliotek

 

[Przestrzeń] nieprawdopodobnie się rozrasta; dzięki osiągnięciom techniki człowiek zyskał możliwość praktycznie nieograniczonego podboju przestrzeni (czy to za pomocą środków lokomocji, czy to dzięki Internetowi). Odwrotnie rzecz ma się z czasem: czas się kurczy. Staje się narzędziem - im "efektywniej" funkcjonuje, tym lepiej. Im mniej człowiek go potrzebuje do osiągnięcia celu, tym bardziej jest zadowolony, ciesząc się z poczynionych "zapasów"; problem i zarazem paradoks polega jednak na tym, że ma go coraz mniej. 

Zapomniane/zapamiętane pod redakcją naukową Ewy Ihnatowicz

W ramach nieograniczonych podbojów i wskutek różnych okoliczności, zapisałam się do biblioteki wojewódzkiej. W pewnym wieku pamięć zaczyna bawić się i droczyć, odmawia posłuszeństwa w sklepie spożywczym i po raz któryś każe nam wychodzić ze sklepu bez masła, chociaż to masło mieliśmy kupić, sięga natomiast w głębie przeszłości. Skutki tego sięgania są różne i śmieszne, przypomina nam się droga do szkoły, albo zapach salki katechetycznej, wyślizgana poręcz, po której się zjeżdżało z czwartego piętra. Przypominają się wtedy różne tytuły książek ale ich treść już nie, przypominają się też różne ulubione miejsca, w których czytaliśmy, ale ich tytuły już nie. Zamiast poprzestać na wspomnieniu paczki landrynek, którą dobrze było mieć pod ręką w czasie lektury i zamiast uświadomić sobie, że mam dużo nieprzeczytanych jeszcze książek własnych, wypożyczyłam sobie tom esejów o lekturach dzieciństwa. Bo przecież nie można być w każdym momencie rozsądnym, w niektórych momentach można nie być.

Same eseje, tak jak się spodziewałam, przeczytałam z dużą przyjemnością, jak to bywa z czytaniem o czytaniu - lektury dziecięce w ocenie dorosłych specjalistów wyglądają inaczej i zyskują nowe poziomy. Natomiast skutek uboczny (albo gratis, zależy od poziomu naszego optymizmu) był taki, że zalała mnie fala wspomnień, tym razem z tytułami. Poszłam więc znowu do biblioteki. 


Dodatkowo mam listę (ale na małej stosunkowo karteczce) książek, które chciałabym przeczytać a przynajmniej popatrzeć na obrazki. Oczywiście, kiedy taszczyłam je wszystkie na górę, błysnęła mi myśl, że przynieść to nie wszystko, trzeba je jeszcze przeczytać, ale okazuje się, że brak czasu to problem ogólny i to mnie bardzo pociesza, że nie jestem w tym sama. Poza tym, niektóre są cienkie. Właściwie w ogóle nie myślałabym o czytaniu w kategoriach czasu, gdyby nie moje liczne obecnie inne hobby. Cały czas prowadzę journale (tak, w liczbie mnogiej), cały czas robię na drutach, ogarnęła mnie przemożna chęć kaligrafowania (chyba ma to związek z journalami)


Przy okazji rozmarzyłam się nad powrotem do języka francuskiego, bo ma takie śliczne wyrazy i akcent, ale się powstrzymałam. Cały czas też pracuję nad pamiątkowymi albumami, przy czym o ile pierwszy album główny zrobiłam techniką normalną i zwyczajną, czyli wkleiłam zdjęcia i podpisałam, to już kolejny ozdabiam różnymi klapkami dodatkowymi i kieszonkami i jestem o krok od wpadniecia w otchłanie scrapbookingu. 




Papiery w każdym razie mam i cały szereg innych rzeczy przydatnych i nieodzownych. 



Z drutów schodzi pomału Champagne cardigan z Belli Dropsa, jeszcze tylko plisa, zdjęć nie mam, bo granatowy, najlepiej go wyprowadzić na dwór. Wydzieliłam sobie też małą kupkę włóczek, które mam w planie dziergać w kwietniu i włożyłam je do koszyka w nadziei, że będą w widoczny sposób ubywać, w moich dużych pudłach postępów wyrabiania zapasów w ogóle nie widać, najwyraźniej mam w nich motki i upchnięte, w związku z tym nie ubywa ich, ale się odprężają. Okazało się, że działam według zasad dozorcy z "Momo", który zawsze patrzył na mały odcinek ulicy, kiedy zamiatał, żeby się nie przygnębić nieskończonym zadaniem.

Okazało się też, że działam według pomysłu Homka, który "Teraz nareszcie wiedział co zrobi, to było całkiem proste! Przeskoczy przez całą zimę i jednym długim susem znajdzie się w kwietniu. Nie ma powodu do zmartwień, absolutnie żadnego! Wystarczy zrobić sobie przyjemny dołek do spania i niech świat toczy się dalej własnym torem. A kiedy się obudzi, wszystko będzie tak, jak powinno być"

Dolina Muminków w Listopadzie, Tove Jansson

No i w sumie tak jest. Wiosna przyszła, wszystko kwitnie, słońce świeci, dnie coraz dłuższe, energii coraz więcej i niech tak zostanie, czego Wam i sobie życzę!

Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, przepraszam za tak długą nieobecność.

PS. Zapomniane zakładałam zakładką z budzikami (taki zbieg okoliczności):


Na spacery chodziłam głównie po Zgierzu brzydkim, ale patrzyłam tylko w miejsca ładne:





sobota, 30 grudnia 2023

Dziecinady oraz inne straty czasu

 "Podczas gdy czytałem w ogrodzie, czego moja cioteczna babka nie uznawała poza niedzielą, kiedy to oddawanie się jakimś poważniejszym zajęciom było rzeczą zabronioną, tego dnia ona nie szyła (w dzień powszedni byłaby mi powiedziała: "jak to, ty znowu bawisz się w czytanie, a przecież to nie jest niedziela", nadając słowom "bawisz się" odcień dziecinady i straty czasu)"

W stronę Swanna, Marcel Proust


Zatem znów bawię się w czytanie. Swanna wylosowałam na grudzień w swoim losowaniu książek nieczytanych, ponieważ w tym tłumaczeniu Swanna nie czytałam. I raczej nie żałuję teraz, że nie czytałam. Początkowo ciągle sprawdzałam, co Boy na to. Czasem sprawdzałam, co na to Internet, albo co na to wersja angielska. Raz sprawdziłam nawet, co na to wersja francuska, chociaż francuskiego uczyłam się bardzo krótko i bardzo dawno temu. Potem odłożyłam tłumaczenie Boya, wyłączyłam Internet i przestałam zwracać uwagę na lody o zapachu kawy, kamizelkarza, myśliwego biegającego na posyłki w hotelu , zagłówek z szydełkowej robótki. Przestałam również zastanawiać się, czy babka Narratora kupiła mu książki w sklepie spożywczym (zamiast w kolonialnym, jak u Boya), chociaż przyznam, że zaciekawiło mnie, kiedy w Polsce pojawiły się sklepy spożywcze, jakoś dziwnie komunistycznie mi się to kojarzy (Izabela Łęcka na pewno do żadnego spożywczego nie chodziła). Ach, co tam, przecież mi się nigdzie nie spieszy, zajrzałam do Internetu, oznajmił mi, że Tesco już nie ma. Ale dowiedziałam się z Kuriera Warszawskiego (2 Maja 1875r), że Alojza Brzechwa z racji zmiany interesów wyprzedaje korzystnie "wszelkie towary w Magazynie mym się znajdujące, mianowicie- Chustki, Szale, Szaliki, Turniury, Krynoliny Kołnierzyki, Woalki, Biżuterie czarne, Grzebienie i towary włóczkowe". Dowiedziałam się też, że można było kupić sklep z wiktuałami, albo z rygałami, powozik dziecięcy, powóz na cztery osoby, ogiera siwego, całe mnóstwo pudów lodu, w Handlu Braci Wróbel obok kościoła Ś-go Krzyża zniżono ceny serów, a u akuszerki na ulicy Gołębiej Nr 3, osoba spodziewająca się słabości, może znaleść pomieszczenie i troskliwą opiekę. Ale co to ja robiłam? A, czytałam W stronę Swanna.

W stronę Swanna jakie jest wiadomo, prześliczne, a czytane po raz kolejny jest jeszcze prześliczniejsze. Można się delektować cętkami słońca na komodzie ciotki Leonii, podziwiać kolory tęczowe szparagów, jazdą Gola po klamce, nigdzie nam się nie spieszy, nikt nas nie zaskakuje, nie musimy się zastanawiać kto to pan Legrandin czy Bergotte, bo doskonale ich znamy. Możemy skupić się na urokach pejzażu, trafności opisu postaci czy wątkach książkowych. I ja właśnie niezależnie czy jest niedziela czy też dzień powszedni, czytam Swanna pod kątem pisania czy niepisania książki przez Narratora. 

A kiedy nie czytam, robię na drutach, journaluję w journalach i myślę o podsumowaniach starego roku i postanowieniach noworocznych. Jeżeli chodzi o druty, to przyjmując stylistykę pani Tłumacz, z dzierganej robótki zrobiłam mitenki i sweter oraz skarpetki.






 Skarpetki są robione z robótki według wzoru My Favorite Vanilla Socks, bardzo go lubię, zrobiłam w sumie chyba cztery pary. Mitenki mają być w komplecie do swetra, który rękawy ma w sam raz, chyba że się podwiną i wtedy nie ma. Sweter według darmowego wzoru The Classic. Oryginalny jest nieco luźniejszy, ale może to kwestia niedawnych świąt, nie wiem. Ciasta trochę było, ale niezbyt dużo.

Golf miał być szary, szary jednak skończył się w połowie - dzielnie nie dokupiłam, zatem dół jest czarny. I płynnie mogę teraz przejść od niekupowania do podsumowania roku (a przynajmniej niektórych tematów). Włóczki jednak trochę kupiłam (nieraz musiałam, nieraz nie musiałam), ogólnie zmniejszyłam zapasy o ponad trzy kilogramy, a przerobiłam pięć kilogramów - łatwo policzyć. Postanowienie noworoczne - już nie kupować (poprzednio też chyba takie miałam, ale nie pamiętam za bardzo).

Za to inne postanowienie zrealizowałam całkiem dobrze, mianowicie spisałam swoje książki i przypisałam im lokalizację - jestem zachwycona, bo teraz nie muszę biegać z drabiną i zaglądać we wszystkie półki. Wiem co i gdzie mam. Oczywiście znalazłam kilka książek, co do których byłam pewna, że je sprzedałam. Ucieszyłam się. Miałam też w mijającym roku mniej kupować, więcej szyć, więcej czytać, więcej gotować. To akurat się nie udało, wszystko kładę na karb stresu emerytalnego. Teraz już minął rok, oswoiłam się z nowym etapem, wyciszyłam się, uspokoiłam i wypogodniałam i tego Wam wszystkim życzę niezależnie od emerytury.

Do Siego Roku!

Ps. W stronę Swanna czytam tak wolno, że musiałam mu zmienić zakładkę, bo nie wypada w Sylwestra zakładać zakładką bożonarodzeniową.  


Dziękuję bardzo bardzo za odwiedziny i za przemiłe komentarze, obiecuję więcej systematyczności w Nowym Roku. :))

czwartek, 19 października 2023

Witryny, ażury i ser

 


Wyszłam do sklepu po ser i masło, a tu nagle w witrynie Marcel Proust i to nawet ustawiony nie po trzy, jak w Stronie Swanna, ale po siedem. Jak dobrze mieć księgarnię w drodze po ser, człowiek czuje się od razu lepiej i bardziej wzniośle, nawet jeśli nie wchodzi do środka. Może stanąć i się wzruszyć. Ładne wydanie, nie rozpadnięte i pewnie większa czcionka niż w moim, ale tłumaczenie to samo, Boya, więc nie weszłam. Będę czytać sobie mojego starego Swanna, który każdą kartkę ma osobno. Ale to nie teraz, bo teraz wzięłam z półki Siedliska. Siedliska kupiłam ponad szesnaście lat temu, kiedy żyła moja Babcia i na początku września zawsze dawała mi pieniądze na zeszyty, bo zeszyty teraz takie drogie. Zawsze robiłam sobie z części tych pieniędzy prezent i kupowałam coś poza zeszytami. 


Siedliska czekały na swoją kolej prawie dwadzieścia lat, są grube, czytałam ponad miesiąc, ale nie spieszyłam się. Księżna Matylda Sapieha (z d. Windisch-Graetz) żyła 95 lat, przeżyła zabory, dwie wojny światowe, spisała wspomnienia dla swoich wnucząt, przy takiej lekturze nie potrzeba się spieszyć.

Pomijając szeroką panoramę polityczną, obyczaje, wydarzenia, dla mnie szczególnie ciekawe było spojrzenie z drugiej strony, czyli po pierwsze spojrzenie Austriaczki, która wyszła za mąż za Polaka w trakcie trwania zaborów, po drugie spojrzenie księżnej, która miała pod swoim władaniem ziemie pewną liczbę chłopów. Niedawno przeczytałam "Pańszczyznę", więc byłam ciekawa, jak gnębienie i ucisk chłopów wygląda w relacji ziemiańskiej. Można powiedzieć, że wygląda interesująco.

Same wspomnienia również bardzo, bardzo interesujące, można się pogrążyć w tamte czasy, zamyślić nad losem, bo szczęścia, nieszczęścia wszyscy doświadczają niezależnie od pozycji i pochodzenia. Przemijanie tylu ludzi i miejsc no i ta straszna rzecz. Wojna. 

Do wspomnień dołączone zostało kilka listów księcia Pawła Sapiehy:

"Mama grała przed kilku dniami Prélude Chopina, ja u siebie siedziałem, czytałem (to rzadkość ogromna) i uderzyło mnie, że muzyka ta, tak powolna, stateczna, zupełnie robi wrażenie gawędy przy kominku: on z cybuchem długim, ona w czepeczku białym z falbanką udającą koronkę, w samym środku głowy już siwe włosy równiutko rozdzielone, gładziutko na dwie strony zaczesane, z robótką w ręku, a na trzeciego sąsiad z tabakierką w lewym ręku, wszyscy na fotelach - gaworzą. Zaczęto od pogody , jesiennej, raczej mglistej, dziś właśnie raczej niemiłej, a potem o zbiorach kartofelek była mowa, o gumiennym, co zbił trochę fornala Jaśka, no i o księdzu proboszczu chwilę, co się spóźnia na  taroka(...)

Takich gawęd i rozmów, przy kominku, w dzień jesienny pod wieczór, z panem sąsiadem, czekając na taroka z proboszczem, dziś już nie ma. Czy szkoda? I tak i nie!"

My i nasze Siedliska, Matylda z Windisch - Graetzów Sapieżyna

szkoda że nie więcej, bo pisał bardzo ciekawie i z werwą i kilkanaście wierszy Matyldy, które, przyznam się, ominęłam, bo nie dało si ich czytać, z czego sama autorka zresztą zdawała sobie sprawę. Natomiast świadectwo czasów dała znakomite.

Zaczęłam Siedliska pod koniec sierpnia, skończyłam w październiku i znowu tak bardzo długo nie było mnie na blogu. Od przejścia na emeryturę czas stał się bardzo podchwytliwym medium, próbuję odzyskać te liczne godziny, które płyną wolno od świtu do zmierzchu i które trzeba zabijać lekturą albo spacerem, bo w przeciwnym razem ciągną się bez końca. Nic z tego, mimo usilnych starań, mimo skrupulatnych planowań w licznych notesach, po ósmej rano zaraz jest ósma wieczór, a po niedzielnym wieczorze, natychmiast jest sobota rano. Może przestać o nim myśleć i wtedy znowu lato będzie trwało bez końca? No nie wiem. Na wszelki wypadek staram się nie myśleć i robić na drutach. 

Z tego niemyślenia wyszły mi urocze ażurowe skarpetki z białej Artisan Alize.



Wzór to jesienne jagody z książki Knitting Bible i muszę przyznać, że wyszły uroczo i mam ochotę zrobić sobie sweter z tym wzorem.

Mniej uroczo poszło mi ze swetrem zimowym. Okazało się bowiem, że przy robieniu na drutach lepiej raczej myśleć niż nie myśleć. Otóż wzięłam udział w  akcji Pogromca zapasów na Instagramie, która to akcja polegała na przerabianiu swoich zapasów i nie kupowaniu włóczki (chyba że braknie na sweter). Ponieważ mam trochę (eufemizm roku) zapasów, więc oczywiście wzięłam udział w akcji. Teraz już wiem, czego nie należy w takiej akcji robić. Nie należy robić na cienkich drutach ażurowych skarpetek, które pochłaniają minimalne ilości włóczki, nie należy robić dziecięcych czapeczek, które pochłaniają minimalne ilości włóczki. Nie należy też robić szarego swetra z grubej gryzącej wełny, kiedy ma się dwa motki pięknej szarej i pięć motków brzydkiej granatowej wełny. Zaczęłam szary sweter z myślą, że może polubię się z granatową. Nie polubiłam się, mało tego, doszłam do wniosku, że nie ma sensu robić sobie swetra w brzydkich kolorach tylko dlatego, że takie kolory akurat się ma. W związku z tym musiałam dokupić szarej. Dlaczego nie zaczęłam robić swetra z włóczek, które mam w ilościach odpowiednich sweter? Freud pewnie to wie. 

Pewnie ja też podświadomie o tym wiedziałam, no ale trudno, stało się, szara dokupiona, sweter zrobiony prawie do ściągacza w korpusie i (tu złota myśl dziewiarek) - jeżeli sweter wydaje ci się za ciasny po zrobieniu karczku, to nie zrobi się luźny po skończeniu korpusu. Mówiąc wprost - szary sweter do prucia. 


Z nerwów zaczęłam robić skarpetki i czapkę. Zauważyłam, że nie da się ich robić jednocześnie, szkoda, bo robi się nieco zimno na dworze, ale co poradzić. Pozostaje o tym nie myśleć, robić na drutach powoli i ładnie, czytać długo jak grube i szybko jak cienkie, czas wtedy zwolni a robótki wypięknieją, czego sobie i Wam serdecznie życzę.

Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

Siedliska zakładałam śliczną zakładką z Ogarniete.pl (tam też kupiłam liczne naklejki, ale o tym może w następnych odcinkach)



Chodziłam też na spacery w miejsca ładne i nieładne: