Nawet długie dnie czerwcowe są za krótkie na uprawianie moich hobby, które zapakowane w liczne torby przywiozłam w urlopowe Beskidy. Koloruję obrazki, biegam po górach z kijkami, ale najwięcej dziergam i czytam (zwłaszcza w
środy z Maknetą - niezakłócone urlopem, pomimo że internet nie chce za bardzo współpracować).
Dziergam od miesiąca ogoniastego z pasiastego bambusa i słucham tego, co niechcący zabrało się w mężowym laptopie (albowiem przez te delegacyjne ekscesy przed urlopem, zapomniałam zapakować w telefon audiobooków). Na szczęście przypadkowy zbiór jest bardzo przyjemny. Mój wybór padł na Agatkę Christie, jedną z pierwszych jej powieści "Zabójstwo Rogera Ackroyda". Z panem Herkulesem Poirot rzucającymi dyniami (na zdjęciu poniżej w słuchawkach).

Z Agatką poznałam się (nie osobiście oczywiście) bardzo dawno temu, kiedy będąc nastoletnią panienką spędzającą wakacje w sennym ówcześnie Uniejowie, znalazłam kilka zaczytanych tomików jej autorstwa wciśnięte w kąt starodawnej toaletki mojej cioci. W tamtych czasach bowiem, nie wiem zupełnie czemu, nie woziło się książek na wakacje i trzeba było polegać na urokliwych wiejskich biblioteczkach albo dziwnych małych księgarenkach czy kioskach. No i na czasopismach. Poza tym królowała zasada, że szkoda dnia na siedzenie z książką w domu, zasada, która nawet dzisiaj budzi moje wyrzuty sumienia, albowiem od zawsze uwielbiałam ją łamać. Bo tak naprawdę to ja lubię siedzieć w domu z książką. Z kijkami biegam przez rozum.
Wracając do Christie. Teraz już jej nie czytam, co nie zmienia faktu, że jest mistrzynią gatunku (nawet dla niektórej młodzieży). Ma klimat, ma kulturę słowa i nie tylko. Zagadka jest zawsze jak należy, a rozwiązanie zawsze zaskakujące. W przypadku "Zabójstwo Rogera Ackroyda" nie tylko chyba dla mnie, bo dla mnie właściwie każde rozwiązanie jest zagadką, tak bardzo nie umiem dedukować.
O ile do czytania Agatki podchodziłam z pewnością i wiarą w swoje siły, to do dziergania ogoniastego bambusa wręcz przeciwnie. Morze oczek, cienka włóczka (440 metry w stu gramach), druty 3,5 i spore poły. No i niepotrzebnie, bo jak ogólnie wiadomo, jeżeli się zacznie to jest zdecydowanie większa szansa, że się skończy, niż kiedy się nie zacznie. Dobiegam więc do końca korpusu i przede mną "tylko" rękawy. Dzianina jest cudownie lejąca, niewiarygodnie miękka, w ogóle bym jej nie zdjęła z grzbietu po przymiarce - przekonało mnie tylko to, że ma pomarańczowe sznurki w miejsce rękawów oraz druty, szereg markerów i papierowy licznik ze spinaczem w miejsce dolnego brzegu.
W trakcie tego morza oczek prawych napadła mnie koncepcja piórkowego sweterka
Nic dziwnego, że uległam, skoro cała Polska dzierga. Zabrałam zatem włóczkę moherkową zakupioną w czasach, kiedy to na widok każdej oglądanej w internecie pięknej chusty, kupowałam na nią włóczkę. Chust jeszcze wtedy nie umiałam dziergać. Kiedy się nauczyłam, wydziergałam trzy i doszłam do wniosku, że przy największych chęciach nie będę używać ich większej ilości, zatem zaprzestałam produkcji zostając ze sporymi zasobami chuścianych włóczek. A tu jak znalazł - wynaleziono modę na piórkowe sweterki.
Zaczęłam zatem piórkowy z mohairu. Z mohairu na okrągło. Zawsze czuję się wtedy jak dziewairski przedszkolak. Mohair skręca się natychmiast w mało gustowny za to nadzwyczaj włochaty kłąb, czepia się i stawia opór. Trzy razy prułam, dwa razy zrobiłam wstęgę Mobiusa, raz się popłakałam, aż w końcu zmieniłam druty z żyłką na skarpetkowe i wyprowadziłam gada na proste kółko. Potem już poszło szybko, mam już gotowy korpusik, brakuje rękawków, ale z nimi czekam aż się ochłodzi. Korpusik wyszedł trochę szeroki i krótki, poniekąd zgodnie z planem. Mam zamiar nosić go na gołe ciało i nie chciałam, żeby te włoski były przesadnie blisko.
Wygląda, że nie są i wygląda, że nie gryzą. Włóczka Debbie Bliss Angel (chyba czarny, ale wygląda jak grafit). Druty nr 7. Przy okazji wyszło na jaw, że mam cztery pary drutów nr 7 na żyłce, za to ani jednej pary nr 8. Chyba będę musiała coś zaradzić w takiej sytuacji, już chyba nawet wiem w jakim sklepie. I to niezależnie od tego, że czasami moje rozmowy z mężem przebiegają tak:
- Czy mógłbyś mi przynieść robótkę? Jest w kosmetyczce w kropki.
- Ale tu jest kilka kosmetyczek, to którą? - woła z dołu skołowany mąż.
- Tę w kropki!!
- Tę otwartą z drutami?
- Tę w kropki!!!! Zamkniętą w kropki.
- Ale wiesz, w tamtej było
strasznie dużo drutów, nie chciałaś tamtej? - nie poddaje się mąż wręczając mi kropki.
- W każdej są druty - mówię spokojnie, wyciągając robótkę. To przecież normalne, że robótka jest właśnie na drutach. I, jak widać, pojęcie
strasznie dużo jest pojęciem strasznie względnym
Dziękuję bardzo za wizyty i miłe komentarze, miłego dnia! :)
Spacyfikowany włochaty w prostym wreszcie kółku:
Włochaty w kłębie:
Włochaty na tle nieba:
Samo niebo (uwielbiam tutejsze chmury):
Moje buty i kijki na słonecznej dróżce:
Łąka przydrożna:
Kwiatki przydrożne:
Kwiatki przy strumyku: