poniedziałek, 10 lipca 2023

Zapasy z obrazami

 


"Dzieła sztuki, chociaż w przeszłości pełniły rozmaite funkcje i wyrażały treści ważne dla zleceniodawców, historycznych odbiorców i samych malarzy, to jednak w muzeach wyobraźni służą głównie przyjemności. Nie ma większego znaczenia, jaki element ktoś dostrzeże, a jakiego nie; co zrozumie, a co wzbudzi w nim konsternację. Ważniejsza od pełnego zrozumienia sztuki wydaje się przyjemność jej doznawania."

Rozmowy obrazów, Grażyna Bastek

Przyjemność przyjemnością, ale czasem dobrze jest poczytać, co dostrzega w obrazach osoba mądra i kształcona, umiejąca pasjonująco tę wiedzę przekazać i obdarzona w dodatku świetnym głosem (co akurat w przypadku książki papierowej nie było słychać, na szczęście panią Bastek można posłuchać w radiowej Dwójce). W Rozmowach wiedzy jest zawartej wiele i można się poczuć oszołomionym wszystkimi znaczeniami, technikami, kolorami i historiami. Obrazy są omawiane po dwa na raz, jako że z założenia mają rozmawiać ze sobą i wybrane są pod kątem różnych aspektów, czyli na przykład autoportrety, kobiety, mieszczanie, małżeństwa, fałszerze, perspektywa i wiele innych. Część obrazów ogólnie znanych i słynnych, część w ogóle mi nie znanych (np, autoportret Sofonisby), co zresztą uważam za dodatkowy plus, bo ile można czytać o Leonardzie (chociaż o Leonardzie też było). Dużo rzeczy się dowiedziałam: o strusim jaju, o światłocieniach, o camera obscura (fascynujące i pomyśleć, że dziś wystarczy pstryknąć smartfona), o odchylonym kolczyku, żółtych ciżemkach z noskiem, o ważeniu złota i o najdroższych obrazach świata.

Książka została wydana w dwóch tomach, zawiera bardzo dużo reprodukcji mniejszych i większych i ma staranną oprawę graficzną - przyjemne marginesy, wyraźną czcionkę i strony tytułowe rozdziałów w ślicznych kolorach.


A kolorom to ja nie bardzo mogę się oprzeć. I mam tak chyba od dziecka, zawsze robiły na mnie wrażenie odpusty ze swoimi pierścionkami, bransoletkami, piłeczkami, kolorowe stragany na jarmarkach, kolorowe tkaniny, kredki, okładki, no i włóczki oczywiście. Co bywa zdradliwe, zwłaszcza kiedy nie prowadzi się prawidłowo dokumentacji i nie stosuje się jeszcze katalogu kolorów. Ale po kolei, czyli jak to z zapasami bywa.

Dawno temu zapatrzyłam się w kolorowy witraż w kościele. Pewnie dzień był słoneczny, albo w tym kościele zawsze jest światło (zupełnie jak w Combrey). Przyszłam do domu i kupiłam kilka motków alpaki Dropsa z mglistą wizją otulacza albo szalika. Motki przeleżały w szufladzie i czekały aż z mętnej wizji powstanie krystaliczny plan. Nie powstał. Pomyślałam zatem, co mają się tak obijać w szufladzie, biedaki, zrobię temperaturowy duży szal. No ale miałam tylko ciepłe kolory (jak witraż), dokupiłam zatem zimnych, bo jak wiadomo, temperatura na tym polega, że raz jest ciepło a raz zupełnie nie. Dokupiłam i nawet zaczęłam, ale dobrałam zły wzór, alpaka w tym wzorze okazała się być smutną szmatką, kolory w ogóle nie grały i nie świeciły, mimo, że dnie były słoneczne nawet. Wróciła więc do szuflady razem z zaczętym szalikiem. Lata mijały, motki siedziały w szufladzie, miały nawet spory luz i przestrzeń, przyszła pandemia, lockdawn i w ramach pocieszenia a także lepszej komunikacji, kupiłam sobie nowy telefon i wtedy wpadłam na pomysł, że z kolorowej alpaki zrobię etui. Wybrałam dwa kolory, zrobiłam etui i od razu uprzedzę - mało ubyło. Powiedziałabym nawet, że ubytek w zapasach był niezauważalny. No i wtedy wróciliśmy na stałe do biura i obiecałam koleżance mitenki. Zapakowałam całą torbę kolorów i dwa odcienie szarości (które zostały mi po starożytnym swetrze przerobionym ostatecznie na chustę, komin i czapkę). Szarości odpadły od razu, bo koleżanka też lubi kolory kolorowe nie szare. Wybrała kolor. I tu zadziałało właśnie prawo niekontrolowanego wzrostu zapasów. Wybrała kolor, którego miałam tylko jeden motek. I oczywiście był to jeden z nielicznych motków bez banderoli. Po licznych poszukiwania, porównywaniach zdjęć w różnych sklepach, wytypowałyśmy numer koloru, i zamówiłam go natychmiast w małej ilości. Paczkę odebrałam, odpakowałam, przytknęłam do posiadanego - oczywiście - kolor był inny. Zawiozłam do pracy, koleżanka obejrzała, potwierdziła moją diagnozę i powiedziała, no ale ten też ładny. No, wiadomo było, że ładny ale nie prześliczny. Wznowiłyśmy poszukiwania, wytypowałyśmy kolejny kolor i zamówiłam. Tylko wtedy już byłam w amoku kupowania, przeglądania kolorów, w dodatku byłam już po zrobieniu koca w kwiatki z merino i w dodatku miałam już i tak duży zapas, wymyśliłam więc, że skoro i tak zamawiam alpakę, z której nie wiem co zrobić, to zamówię na kolejny koc w kwiatki. I przyszła duża paczka, mitenki zrobiłam, alpakę upchnęłam do szuflady i wtedy sobie przypomniałam, że jest śliska, w kocu z kwiatków jest miliony nitek, i jak ja je pochowam.
- Zrób skarpetki - powiedziała moja ulubiona ciocia. Ale skarpetki nie rozwiązują sytuacji. 


I właśnie, gdybym miała katalog kolorów jak dziś, nie kupowałabym kolorów w ciemno, kupiłabym tylko potrzebny motek wybranego koloru i nie miałabym góry alpaki. No, pozostaje ten witraż - to mnie nauczyło, żeby nie kupować włóczki mając tylko mglisty plan. W moim przypadku kończy się to górą. Miłą, bo z alpaki, ale zawsze górą. 
Szal robię teraz inną techniką zszywania - rozbudowuję róg - mam więc kontrolę nad wymiarami, poprzednio najpierw połączyłam wszystkie kwiatki w kawałki po dwanaście i kiedy zaczęłam je łączyć, musiałam użyć wszystkie, mam więc bardzo duży koc z merino. O merino też można opowiedzieć równie długą historię, ale to może w innym odcinku. Podobnie o bawełnie, z której miałam robić maskotki i nabyłam w dużych ilościach, już zrobiłam dwa sweterki, a ostatnio zrobiłam mydelniczkę. A ta z kolei robótka po raz kolejny mnie umocniła w postanowieniu, żeby się nie spieszyć z dzierganiem. Otóż dawno temu (chyba sześć lat temu) wpadłam na pomysł, żeby zrobić sobie siateczkę na mydło. Siateczkę zrobiłam szybko, oczka wyszły mi trochę za duże, pasek trochę niewygodny. Ale nie chciałam poświęcać na taki drobiazg dużo czasu, nie chciałam pruć, czy poprawiać. No i w efekcie, przez sześć lat codziennie układałam mydło starannie, żeby nie wypadło. Naprawdę, nie warto się spieszyć. Zwłaszcza, że mokre mydło na podłodze w łazience, to może nie pożar, ale bezpieczne nie jest. :D

Po lewej stara (widać jak mydło łatwo z niej ucieka), po prawej nowa:

Nowa z chińskim misiem prosto z Beskidów:





Koniec mydlanych dygresji, z zapasów powstaje zwiewny szal z kwiatków, powoli, z przerwami, bo realizuję też zamierzenia kocykowe, swetrowe i inne, czego i Wam życzę.
Dziękuję bardzo za odwiedziny, przemiłe komentarze, dobrego dnia! 

PS. Książkę zakładałam śliczną włoską zakładką, która do sztuki włoskiej pasuje, a do niewłoskiej zresztą też.


PS PS. Albrecht na tym obrazie jest tak współczesny, że nie mogłam uwierzyć, że on jest renesansowy. :D

poniedziałek, 3 lipca 2023

Burzliwe piramidy

 


"Pisarze ledwo nadążali z robotą - trzeba było udokumentować, opisać i zapisać mnóstwo rzeczy i spraw oraz skopiować i zarchiwizować to wszystko."

Egipt w czasach piramid, Guillemette Andreu

Zupełnie jak ja, chociaż ani nie jestem pisarzem, ani nie siedzę w cieniu piramid, ale też archiwizuję wszystko albo znaczną większość. Nie czułam więc przesadnej przepaści geograficznej czy antropologicznej, kiedy czytałam tę przyjemną i wciągającą książkę, w której niestety, poza okładką, nie było żadnych obrazków i znowu musiałam zaglądać do wszystkomającego Internetu, żeby zobaczyć na przykład pisarza lub innych. Egipcjanie wrzucali do Nilu ichniejsze Marzanny i wianki, artyści utrwalali przemijającą rzeczywistość rzeźbiąc i malując, co dziś znacznie łatwiej osiągnęliby robiąc miliony zdjęć. Moje książki na przykład są uwiecznione we wszystkich nieomal swoich konfiguracjach i ustawieniach. Do książki raczej już nie będę wracać (chociaż wiadomo, że z takimi deklaracjami nigdy nic nie wiadomo). Jeden tylko szczegół mnie zdziwił, nie dotyczył on na szczęście Egiptu, otóż autorka uznała, że Szeherezada "wymyśla różne niezwykłe historie, by rozerwać sfrustrowanego sułtana". Wydaje mi się, że głównym celem Szeherezady było przeżyć, bo rozrywki sułtana zupełnie nie polegały na słuchaniu opowieści. To drobiazg, ale trochę nadszarpnął moją wiarę w panią Andreu.

Chyba, że się mylę, co też nie jest wykluczone. Egipt piramid przeminął, zupełnie tak samo jak mój wywczas (bo przecież nie urlop, kiedy po raz pierwszy po powrocie z letnich wyjazdów, siedzę w domu ze swoimi książkami i włóczkami, zamiast pracować dzielnie w firmie jakiejś). Nie wiem czy to z tego powodu, czy z jakiegoś innego (globalnego ocieplenia może), pogoda w tym roku nas nie rozpieszczała, jeżeli w Polsce była jedna jedyna burza, to właśnie w Wierchomli.

Dostawałam różne ostrzeżenia na zmianę, od burz z piorunami poprzez upały, powodzie i lawiny (sic!), aż trochę się bałam, że drogi nam zaleje i zmyje i zostanę już na wywczasowym tarasie na zawsze. Na szczęście nie zmyło ani nie zalało, na wszelki wypadek siedziałam na ulubionym fotelu i nie oddalałam się od domu - na zdjęciu poniżej mam na sobie trzy z moich wełnianych (!!!) robótek.


po burzach zawsze za to była tęcza, owce i lody




Ponieważ turystycznie nie udzielałam się w ogóle (nie bez ukrytego w głębiach zadowolenia), główną atrakcją poza czytaniem i robieniem na drutach były zakupy (o Roku bez Zakupów jeszcze będzie, do jego końca został tylko miesiąc) w licznych punktach z pamiątkami regionu beskidzkiego oraz w powstałym niedawno w Piwnicznej Centrum Chińskim. Co w sumie, biorąc pod uwagę kraj produkcji wszystkich pamiątek na świecie, wychodzi prawie na jedno; w Centrum może oferta jest bardziej synkretyczna. Kupiłam sobie do swoich licznych zeszytów naklejki i litery do drutów albo biżuterii


Pan z wąsem przypominał mi bardzo Marcela Prousta i to pomimo angielskiej wieży z zegarem. W kwestii markerów natomiast zainspirowana Internetem zrobiłam sobie licznik rzędów, który wisi na drucie i nie wymaga notowania ani przekręcania a tylko przekładania z kółka na kółko. 



Na drutach wisi poza licznikiem robótka, które ma być docelowo kardiganem Corran, robię go z bardzo przyjemnej włóczki Line Sadnes Garn, przy szyi mnie lekko podgryza, ale mnie len prawie zawsze podgryza, a w Line jest poza bawełną i wiskozą trochę lnu właśnie. Kardigan ma być długi, z długimi rękawami i dekoltem V, na razie przyrasta bardzo szybko, ale jest wyjątkowo niefotogeniczny na etapie WIP (czyli pracy w toku).


Na żywo ładniejszy trochę, w kolorze szałwiowym.

Za oknem piękna pogoda (no pewnie, skoro już jestem w mieście), na targu piękne warzywa i owoce, na półkach książki, można się delektować latem, czego sobie i Wam życzę.
Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

PS. A książkę zakładałam delikatną zakładką z hieroglifami (pewnie wyprodukowaną w Chinach, ale co tam, wygląda jak z Egiptu prosto)


PS PS Na lipiec wylosowałam (w moim LOTTO nieczytanych) między innymi Fausta, no cóż, czekał, czekał, aż się doczekał. Trzeba przetrwać tę romantyczną dawkę. :D