"Dzieła sztuki, chociaż w przeszłości pełniły rozmaite funkcje i wyrażały treści ważne dla zleceniodawców, historycznych odbiorców i samych malarzy, to jednak w muzeach wyobraźni służą głównie przyjemności. Nie ma większego znaczenia, jaki element ktoś dostrzeże, a jakiego nie; co zrozumie, a co wzbudzi w nim konsternację. Ważniejsza od pełnego zrozumienia sztuki wydaje się przyjemność jej doznawania."
Rozmowy obrazów, Grażyna Bastek
Przyjemność przyjemnością, ale czasem dobrze jest poczytać, co dostrzega w obrazach osoba mądra i kształcona, umiejąca pasjonująco tę wiedzę przekazać i obdarzona w dodatku świetnym głosem (co akurat w przypadku książki papierowej nie było słychać, na szczęście panią Bastek można posłuchać w radiowej Dwójce). W Rozmowach wiedzy jest zawartej wiele i można się poczuć oszołomionym wszystkimi znaczeniami, technikami, kolorami i historiami. Obrazy są omawiane po dwa na raz, jako że z założenia mają rozmawiać ze sobą i wybrane są pod kątem różnych aspektów, czyli na przykład autoportrety, kobiety, mieszczanie, małżeństwa, fałszerze, perspektywa i wiele innych. Część obrazów ogólnie znanych i słynnych, część w ogóle mi nie znanych (np, autoportret Sofonisby), co zresztą uważam za dodatkowy plus, bo ile można czytać o Leonardzie (chociaż o Leonardzie też było). Dużo rzeczy się dowiedziałam: o strusim jaju, o światłocieniach, o camera obscura (fascynujące i pomyśleć, że dziś wystarczy pstryknąć smartfona), o odchylonym kolczyku, żółtych ciżemkach z noskiem, o ważeniu złota i o najdroższych obrazach świata.
Książka została wydana w dwóch tomach, zawiera bardzo dużo reprodukcji mniejszych i większych i ma staranną oprawę graficzną - przyjemne marginesy, wyraźną czcionkę i strony tytułowe rozdziałów w ślicznych kolorach.
A kolorom to ja nie bardzo mogę się oprzeć. I mam tak chyba od dziecka, zawsze robiły na mnie wrażenie odpusty ze swoimi pierścionkami, bransoletkami, piłeczkami, kolorowe stragany na jarmarkach, kolorowe tkaniny, kredki, okładki, no i włóczki oczywiście. Co bywa zdradliwe, zwłaszcza kiedy nie prowadzi się prawidłowo dokumentacji i nie stosuje się jeszcze katalogu kolorów. Ale po kolei, czyli jak to z zapasami bywa.
Dawno temu zapatrzyłam się w kolorowy witraż w kościele. Pewnie dzień był słoneczny, albo w tym kościele zawsze jest światło (zupełnie jak w Combrey). Przyszłam do domu i kupiłam kilka motków alpaki Dropsa z mglistą wizją otulacza albo szalika. Motki przeleżały w szufladzie i czekały aż z mętnej wizji powstanie krystaliczny plan. Nie powstał. Pomyślałam zatem, co mają się tak obijać w szufladzie, biedaki, zrobię temperaturowy duży szal. No ale miałam tylko ciepłe kolory (jak witraż), dokupiłam zatem zimnych, bo jak wiadomo, temperatura na tym polega, że raz jest ciepło a raz zupełnie nie. Dokupiłam i nawet zaczęłam, ale dobrałam zły wzór, alpaka w tym wzorze okazała się być smutną szmatką, kolory w ogóle nie grały i nie świeciły, mimo, że dnie były słoneczne nawet. Wróciła więc do szuflady razem z zaczętym szalikiem. Lata mijały, motki siedziały w szufladzie, miały nawet spory luz i przestrzeń, przyszła pandemia, lockdawn i w ramach pocieszenia a także lepszej komunikacji, kupiłam sobie nowy telefon i wtedy wpadłam na pomysł, że z kolorowej alpaki zrobię etui. Wybrałam dwa kolory, zrobiłam etui i od razu uprzedzę - mało ubyło. Powiedziałabym nawet, że ubytek w zapasach był niezauważalny. No i wtedy wróciliśmy na stałe do biura i obiecałam koleżance mitenki. Zapakowałam całą torbę kolorów i dwa odcienie szarości (które zostały mi po starożytnym swetrze przerobionym ostatecznie na chustę, komin i czapkę). Szarości odpadły od razu, bo koleżanka też lubi kolory kolorowe nie szare. Wybrała kolor. I tu zadziałało właśnie prawo niekontrolowanego wzrostu zapasów. Wybrała kolor, którego miałam tylko jeden motek. I oczywiście był to jeden z nielicznych motków bez banderoli. Po licznych poszukiwania, porównywaniach zdjęć w różnych sklepach, wytypowałyśmy numer koloru, i zamówiłam go natychmiast w małej ilości. Paczkę odebrałam, odpakowałam, przytknęłam do posiadanego - oczywiście - kolor był inny. Zawiozłam do pracy, koleżanka obejrzała, potwierdziła moją diagnozę i powiedziała, no ale ten też ładny. No, wiadomo było, że ładny ale nie prześliczny. Wznowiłyśmy poszukiwania, wytypowałyśmy kolejny kolor i zamówiłam. Tylko wtedy już byłam w amoku kupowania, przeglądania kolorów, w dodatku byłam już po zrobieniu koca w kwiatki z merino i w dodatku miałam już i tak duży zapas, wymyśliłam więc, że skoro i tak zamawiam alpakę, z której nie wiem co zrobić, to zamówię na kolejny koc w kwiatki. I przyszła duża paczka, mitenki zrobiłam, alpakę upchnęłam do szuflady i wtedy sobie przypomniałam, że jest śliska, w kocu z kwiatków jest miliony nitek, i jak ja je pochowam.
- Zrób skarpetki - powiedziała moja ulubiona ciocia. Ale skarpetki nie rozwiązują sytuacji.
I właśnie, gdybym miała katalog kolorów jak dziś, nie kupowałabym kolorów w ciemno, kupiłabym tylko potrzebny motek wybranego koloru i nie miałabym góry alpaki. No, pozostaje ten witraż - to mnie nauczyło, żeby nie kupować włóczki mając tylko mglisty plan. W moim przypadku kończy się to górą. Miłą, bo z alpaki, ale zawsze górą.
Szal robię teraz inną techniką zszywania - rozbudowuję róg - mam więc kontrolę nad wymiarami, poprzednio najpierw połączyłam wszystkie kwiatki w kawałki po dwanaście i kiedy zaczęłam je łączyć, musiałam użyć wszystkie, mam więc bardzo duży koc z merino. O merino też można opowiedzieć równie długą historię, ale to może w innym odcinku. Podobnie o bawełnie, z której miałam robić maskotki i nabyłam w dużych ilościach, już zrobiłam dwa sweterki, a ostatnio zrobiłam mydelniczkę. A ta z kolei robótka po raz kolejny mnie umocniła w postanowieniu, żeby się nie spieszyć z dzierganiem. Otóż dawno temu (chyba sześć lat temu) wpadłam na pomysł, żeby zrobić sobie siateczkę na mydło. Siateczkę zrobiłam szybko, oczka wyszły mi trochę za duże, pasek trochę niewygodny. Ale nie chciałam poświęcać na taki drobiazg dużo czasu, nie chciałam pruć, czy poprawiać. No i w efekcie, przez sześć lat codziennie układałam mydło starannie, żeby nie wypadło. Naprawdę, nie warto się spieszyć. Zwłaszcza, że mokre mydło na podłodze w łazience, to może nie pożar, ale bezpieczne nie jest. :D
Po lewej stara (widać jak mydło łatwo z niej ucieka), po prawej nowa:
Nowa z chińskim misiem prosto z Beskidów:
Koniec mydlanych dygresji, z zapasów powstaje zwiewny szal z kwiatków, powoli, z przerwami, bo realizuję też zamierzenia kocykowe, swetrowe i inne, czego i Wam życzę.
Dziękuję bardzo za odwiedziny, przemiłe komentarze, dobrego dnia!
PS. Książkę zakładałam śliczną włoską zakładką, która do sztuki włoskiej pasuje, a do niewłoskiej zresztą też.
PS PS. Albrecht na tym obrazie jest tak współczesny, że nie mogłam uwierzyć, że on jest renesansowy. :D