niedziela, 30 grudnia 2018

Porty w podsumowaniach

"Życz sobie, żeby długie było wędrowanie:
by zaświtało wiele takich poranków lata,
kiedy - z jaką uciechą, z jakim rozradowaniem -
podpływać będziesz do portów, nigdy przedtem nie widzianych"
Itaka, Konstandinos Kawafis

Wszystkim tu zaglądającym życzę dobrego wędrowania przez ten Nowy Rok. Wielu poranków słonecznych i portów ciekawych oraz bogatych w dobra duchowe i materialne!
Uciechy i rozradowania.

Tymczasem wszędzie dookoła podsumowania i rozliczenia, taki czas, taka godzina i taka tradycja, aż usiadłam sobie w kąciku i pomyślałam, że nic w tym mijającym nie zrobiłam i że jakoś tak minął bez poranków szczególnych. Zajrzałam na wszelki wypadek w tablet, który lepszą ma pamięć niż naturalna i bez konserwantów, no i okazało się, że tak zupełnie bezowocnie nie siedziałam i coś się zadziało.









 Szary sweterek jakoś uniknął sesji w pełnej wersji, obiecuję się poprawić. Czarny skończony rzutem na taśmę, padł na fotel i teraz tylko czeka go namaczanie, chowanie nitek i noszenie. O ile oczywiście pogoda będzie sprzyjać, bo do tej pory sprzyja cienkim, niewełnianym bluzeczkom.

Moim noworocznym postanowieniem jest nauczenie się dziergania skarpetek, wyrobienie jak najwięcej zapasów włóczkowych, narobienie jak najmniejszej ilości nowych zapasów (może być ciężko, bo w Łodzi otwiera się zaraz e-dziewiarka). I ogólnie. Bynajmniej się nie spieszyć w podróży.
I oczywiście - szaliczek temperaturowy. :)


Dosiego Roku!!
:D

PS. Przepraszam za zwłokę w odpowiedziach, zaraz idę nadrabiać. :)

niedziela, 23 grudnia 2018

Wesołych Świąt!


"Udekorowali ją muszlami, które latem zdobiły grządki kwiatków, i naszyjnikiem z pereł Panny Migotki. Zdjęli kryształowe wisiorki z żyrandola w salonie i zawiesili je na gałęziach, a na samym szczycie umieścili jedwabną różę, którą Mama Muminka dostała od Tatusia.
Wszyscy znosili, co mieli najładniejszego, by ubłagać niepojęte moce zimy.
Kiedy choinka była już gotowa, znowu minęła ich ciotka Paszczaka. Szła teraz w przeciwnym kierunku i, jeśli to w ogóle było możliwe, spieszyła się jeszcze bardziej.
- Spójrz na naszą choinkę! - zawołał Muminek.
- Coś podobnego!  - wykrzyknęła ciotka Paszczaka. - Wyście zawsze byli dziwni. No, ale spieszę się... Muszę zrobić jedzenie na wigilię...
- Jedzenie? - powtórzył Muminek zdumiony. - To ona je?
Ale ciotka już nie słuchała.
- Myślisz, że dacie sobie radę bez jedzenia? - powiedziała niecierpliwie i ruszyła dalej po zboczu."
Choinka, Tove Jansson

Myślę, że dałabym radę, ale niezbyt długo, więc tak jak Mama Muminka, krzątałam się całe popołudnie i przygotowałam jedzenie dla Wigilii. Co prawda bez zsiadłego mleka, ale za to z kapustą, sernikiem, śledziami, sałatką włoską. I teraz tylko susz namacza się na kompot, grzyby na grzybową, a dorsz się nie namacza, bo już dość się moczył w słonej wodzie i tym sposobem w ogóle nie siedziałam w fotelu czytając, ani prawie nie patrzyłam w okno, na szczęście oba rękawy u czarnego swetra mam skończone, został tylko koniec dołu. Wpadłam otóż na sprytny pomysł zrobienia uciążliwych rękawów przed zrobieniem dołu swetra. Co prawda, pomysł ma swoje minusy, bo zamiast od razu po rękawach zakładać przyodziewek i jechać do pracy, to ja muszę jeszcze machać drutami. Może i dobrze w sumie, jako że praca z racji czasu świątecznego została chwilowo wstrzymana, a i dół dzierga się przyjemnie (choć czarno) i prosto.

Napisałabym jeszcze coś niezwykle mądrego i głębokiego, ale mam za bardzo głowę nabitą śledziami, jabłkami oraz czy jutro działać z listą czy bez listy. Działanie z listą jest na ogół bardziej pewne, ale męczy wielokrotnym czytaniem, za to działanie bez listy niesie pewne ryzyko.
Całkiem niedawno, chcąc potwierdzić swoje podejrzenia, że jestem jeszcze zupełnie młoda i pamięć mam niezawodną, działałam bez listy.
W przeddzień wigilii usiadłam w fotelu i zadowoleniem stwierdziłam, że o wszystkim pamiętałam, nawet o tymianku do kurczaka. Pozostało mi tylko wsadzić kurczaka w marynatę i wtedy sobie uświadomiłam, że zapomniałam o winie wytrawnym, kluczowym składniku marynaty. Był już późny wieczór, ale nie było rady, narzuciłam kurtkę i w drzwiach dogonił mnie jeszcze głos Czajkomęża - Jak już idziesz do sklepu, to kup mi dwa piwa!
Wpadłam do sklepu zazipana nieco i wyrecytowałam - poproszę tanie wino wytrawne i dwa piwa.
Pan sklepowy zapakował mi to wszystko w reklamówkę z Mikołajem, postawił na ladzie i powiedział - Wesołych Świąt!

Czego sobie i Wam wszystkim życzę!
PS. Zakładki nie ma, bo nie czytałam. Myślałam o śledziach. Przeważnie.
Dziękuję za odwiedziny, przemiłe komentarze, dobrego dnia! :)


niedziela, 16 grudnia 2018

Gęsi, guru i merino, czyli coraz bliżej Święta

"Reszta dnia upłynęła tak, jak zwykła upływać gęsiej matce. Poszliśmy na łąkę zbierać delikatną młodą trawę i udało mi się przekonać moje dziecko, że posiekane twarde jajo zmieszane z pokrzywą jest świetnym jadłem. A dziecku z kolei udało się przekonać mnie, że - przynajmniej na razie - jest całkiem niemożliwe, abym choć na minutę je opuścił i pozostawił samo. Natychmiast bowiem wpadało w taką rozpacz i trwogę, płakało tak wzruszająco, że po kilku próbach poddawałem się i zmajstrowałem mały koszyczek z uchwytem, w którym mogłem je stale nosić. Tylko sen dziecka umożliwiał mi swobodne poruszanie się"
Opowiadania o zwierzętach, Konrad Lorenz



Każdy nałogowy czytelnik (albo nawet zwykły) odrywa się w pewnym momencie od samej książki, a zaczyna myśleć o autorze. Okazuje się, że autorzy są różni. Są tacy, o których nie myśli się w ogóle, są tacy, o których też się myśli przez mgnienie z wdzięcznością, albo wręcz przeciwnie - z niechęcią. Są autorzy zupełnie przezroczyści, niewidoczni zza swojego tekstu, jak Homer, albo są tacy, którzy cali są swoim tekstem, jak Proust. Są tacy, których chętniej się czyta, niż spotyka na żywo i odwrotnie. 
Ale jest też grupa, bardzo nieliczna, autorów, których się kocha wielką miłością i wielbi właściwie od pierwszych słów. Tacy, których zdjęcie ustawia się jako pulpit telefonu, albo w postaci magnesiku przypina do lodówki. 



Źródło: https://www.discogs.com/artist/1359177-Konrad-Lorenz

I właśnie Konrad Lorenz, przyrodnik, noblista, miłośnik zwierząt, jest z tej grupy. Chciałoby się go słuchać, na niego patrzeć i za nim podążać niczym za guru jakimś. Kiedy opisuje akwarium, ma się chęć od razu zakładać swoje, bez względu na obowiązki zawodowe. Kiedy opisuje historie małżenskie pielęgnic, ma się chęć natychmiast wstąpić w związki, albo ostatecznie obserwować perypetie miłosne w nabytym właśnie akwenie wodnym, bo lepsze są niż u samego Balzaca albo w świecie seriali.

Oczywiście bardzo też się nabiera ochoty na wodzenie gromadki gąsiątek i to mimo naszych perskich dywanów. Lorenz, jako przyrodnik, nie poetyzuje bowiem i nie ukrywa, jak wygląda dywan po wizycie zestresowanych gęsi - otóż nie da się już go wyprać. 
Poza całym mnóstwem historii wręcz anegdotycznych, poza mnóstwem wnikliwych obserwacji, poza dużą dozą humoru, dobroci i optymizmu, mamy w tych opowiadaniach piękny, żywy, barwny język, więc przyjemność czytania jest ogromna i właściwie mogłabym cytować opowiadanie po opowiadaniu. 

"Jedna z najładniejszych zabaw kakadu, przypominająca swą twórczą wynalazczością i rzeczowością małpy i ludzkie dzieci, zrodziła się z gorącej miłości Koka do mojej matki, która - póki mogła przebywać w ciepłym ogrodzie - bez przerwy robiła na drutach. Kakadu zdawała się posiadać całkowity wgląd w mechanikę kłębka oraz przydatność wełny. Zawsze brała koniec wełnianej nitki do dzioba, po czym szybowała w powietrzny przestwór, rozwijając za sobą kłębek. Niczym latawiec z długim ogonem ptak wzbijał się wysoko, po czym krążył dokoła wielkiej lipy, która wówczas rosła przed domem. Pewnego razu, gdy nikt mu w tym nie przeszkodził, osnuł drzewo aż po czub barwną włóczką, której nie można było zdjąć z sękatej, rozłożystej korony. Goście stawali zdumieni przed ową lipą nie rozumiejąc, w jakim celu ozdobiono ją w ten sposób ani jak tego dokonano."
Opowiadania o zwierzętach, Konrad Lorenz

Poza samą, czystą przyjemnością czytania i wizualizowania Lorenza na łące albo na dachu, znajdziemy też cały szereg bardzo rzeczowych porad, jeżeli chcielibyśmy sobie kupić coś żywego, a nie wiemy co, albo co gorsza, mamy zamiar kierować się modą. 

"Niewiarygodnie dużo czasu spędziłem tego pierwszego „gęsiego lata" z moim dziesięciorgiem dzieci i niewiarygodnie dużo nauczyły mnie one. Szczęśliwa nauka, w której zasadnicza część badań polega na tym, że nago drepcze się po naddunajskich łąkach i pływa w towarzystwie gromadki dzikich gęsi. Jestem człowiekiem bardzo leniwym, tak leniwym, że o wiele lepszy ze mnie obserwator niż eksperymentator. W istocie pracuję jedynie pod przymusem najcięższych Kantowskich moralnych imperatywów, zawsze wbrew moim naturalnym skłonnościom. W takim czysto obserwującym życiu i pracy z dziko żyjącymi zwierzętami wspaniałe jest to, że zwierzęta same są tak cudownie leniwe. Idiotyczny pośpiech pracy nowoczesnego człowieka cywilizowanego, któremu brak nawet czasu, by posiadł prawdziwą kulturę, jest obcy zwierzęciu. Nawet pszczoły i mrówki, owe symbole pilności, spędzają większą część dnia na dolce far niente, tylko wówczas nie widzi się tych obłudników, ponieważ - gdy nie pracują - siedzą w swych budowlach."
Opowiadania o zwierzętach, Konrad Lorenz

Moje dolce far niente jest całkiem zaniedługo, Boże Narodzenie za pasem, tymczasem przygotowania świąteczne, wieszanie śnieżnych firanek, wyjmowanie kubków z aniołkami, zakładanie książek zimowymi zakładkami i ozdabianie robótek gwiazdkowymi markerami. W roli robótki oczywiście czarny sweterek merino, drugi rękaw w drugiej połowie i już bardzo chce mi się jakiegoś koloru. I czegoś mniejszego niż sweter. Jest nadzieja, bo przekopałam się w końcu przez miliony zdjęć i mogę wreszcie znowu zasiąść w fotelu i produkować wyroby wełniane w dużych ilościach.

  
Czego i Wam życzę, każdemu takiego dolce, jakie lubi. :D 
Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze - dobrego dnia!

Ps. Opowiadania czytałam w ebooku, więc nie zakładałam niczym, za to jako bonus zdjęciowy - powrót do czasów dawnych, kiedy miałam białą plastikową torebkę, kokardę w grochy, a moda kobieca była bardzo kobieca.




niedziela, 9 grudnia 2018

Konserwa z katalogiem


Kiedy byłam małą dziewczynką, bardzo chciałam być sklepową i mieć półki zastawione wszelakim dobrem, ważyć je (ważenie było zwłaszcza w byciu sklepową bardzo atrakcyjne i pociągające), odmierzać, pakować i odbierać za nie należność. Nawet kasę miałam plastikową z małą szufladką i dzwoneczkiem. Dobra miałam różne, przeważnie pozyskane z ogólnie dostępnej natury, na przykład biała część słonecznika idealnie udawała słoninę.
Bardzo też chciałam być taksówkarzem, bo wyobraziłam sobie, że praca taksówkarza polega na czekaniu na postoju, co stwarza idealne wręcz warunki do czytania książek (czytającego taksówkarza zobaczyłam zresztą po raz pierwszy w życiu dopiero kilka tygodni temu, kiedy to wytoczyłam się z Ikei obwieszona moimi nowymi lampami, zasłonami i tym podobnym dobytkiem; okazało się, że książek dostarcza mu pracująca w bibliotece żona i to był bardzo przyjemny kurs, mimo że kosztowny).
Najbardziej chciałam być nauczycielką, dzielić się wiedzą, zarządzać klasówki, stawiać dwóje i wpisywać uwagi w dzienniczki (do dziś pamiętam radość z uzyskanego cudem prawdziwego dziennika, który przyniosła mi mama - miał odchylaną klapkę na nazwiska, różne rubryki na przedmioty i oceny i był tylko trochę zapisany).
Ale też bardzo chciałam pracować w aptece. Pociągały mnie tajemnicze słoiczki i flaszeczki na ciemnych półkach i w ciemnych szufladach oraz recepty, na które aptekarz przyklejał kolorowe paseczki (oczywiście zrobiłam sobie prawie takie same z kolorowego papieru), a najbardziej zachwycały mnie apteczne ławki, które swoim kolorem i fakturą przypominały mi iryski sprzedawane po dostępnej cenie w zgrabnych paczuszkach brązowych i granatowych.

Nigdy za to nie chciałam być elektrykiem, którym ku zaskoczeniu moim i całej rodziny, zostałam. O aptekarstwie mogę sobie tylko poczytać, kiedy więc zobaczyłam książkę o pigułkach oraz o starożytnych antidotach, pożyczyłam ją od razu i wnioslam na czwarte piętro z dużym poświęceniem. Lekka nie jest, mała też nie. Ma za to śliczne obrazki i ryciny, dużo różnych ciekawych etymologii, przepisów na maście i konserwy, które robi się z kwiatów, owoców i skórek, dodaje cukru, wystawia na słońce i potrząsa nimi od czasu do czasu.
Właściwie to miałam nadzieję, że tylko pooglądam obrazki, ale nie jest tak dobrze, no bo kto by nie chciał wiedzieć dlaczego lekarze powinni pachnieć olejkami, dlaczego książki kupowało się w aptece, na co należy zażywać rosę majową i co musieli wiedzieć aptekarze o preparowaniu czarnego ciermiernika, prażeniu jaskółek czy oczu raczych.

Szybko więc nie idzie, bo po pierwsze łatwo się zamyślić nad obrazkiem albo nad plastrem z żaby czy maścią na nerwy, a po drugie zrobił się znienacka grudzień nieomal w swojej połowie, więc wpadłam w wir porządkowania połączony z uprawianym przeze mnie od czasu jakiegoś minimalizmem. Wir przeniósł mnie z rzeczowej zawartości szaf w przestrzenie wirtualne, które wagę swoją też mają. Ogarniam (jak okropne to słowo, a jak pojemne) zdjęcia cyfrowe.
Nie wiem jak to się stało (podejrzewam brak systematyczności, konsekwencji oraz brak kilku innych cech tego gatunku), ale mam tysiące, tysiące zdjęć w różnych miejscach i w różnych katalogach, przy czym na szczęście większość katalogów w nazwie ma datę i miejscowość, ale duża część nazwana została - Zdjęcia, Fotki, Fotki nowe, Zdjęcia dzisiejsze, Nowe, Aktualne, co po ośmiu latach niezupełnie oddaje stan rzeczy i naprawdę nie polecam takiej metody katalogowania.
Sweter też dzierga się powoli, bo jest czarny i ma lew oczka; mam drugi rękaw mniej więcej w okolicy łokcia, ale raczej przed niż za. I na szczęście zaczynam od pierwszego rękawa, więc pierwszy mam już cały aż do mankietu.
Za to w porządkach znajduję różne Czajki starożytne i elektryczne, wstawię ku pamięci, w razie gdyby znowu miały przepaść gdzieć na dyskach zewnętrznych czy twardych.

Czajka w szkole (a konkretnie na stole w pokoju nauczycielskim):


Czajka w delegacji (a konkretnie na przenośniku - no, nie było latwo):


Pigułki zakładam zakładką starożytną, bardzo się dobrze komponuje:


Docelowo mam plan zaprowadzić w krótkim czasie ład realny oraz wirtualny, usiąść wreszcie na dłuższy czas w fotelu, skończyć sweter i skończyć pigułki, czego i Wam życzę.

Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia! :)

niedziela, 2 grudnia 2018

Powaby natury czyli cuda wielkie


"Poszedł na dwór, otworzył gołębnik, kurnik i garściami jął sypać konopie, hiszpańską pszenicę, ryż, wykę, owies i żyto. I zrobił się rwetes, gdakanie, poszły w ruch skrzydła. Były tam gołębie, kury, koguty, gęsi, indyki i jeden przepiękny paw.
Ich prędkie dzioby śmigały za ziarnem, a one przepychały się, przełaziły jeden pod drugim i częstowały dziobami wróble, które całymi stadami lądowały wśród kłębowiska.
Jakież to było piękne, w tym srebrzystym słońcu, te wszystkie błyszczące żołędy, na których tańczyły kolory: brązowy, niebieski i czerwonozłoty; biała, ruda i siwa pstrokacizna tęgich skrzydeł, czerwone i żółte dzioby i nóżki, krwistoczerwone grzebienie i okazałe zawijasy ogonów, migających kolorami niczym morskie muszle.
Pallieter patrzył na to na wpół otwartymi oczami, mówiąc: - Rubens nawet się nie umywa!"
Pallieter, Felix Timmermans

Muszę przyznać się do czegoś okropnie strasznego. Nie za bardzo lubię z naturą stać twarzą w twarz, a jeżeli już lubię, to niezadługo. To, że natura zawsze mnie trochę zmuszała do odwrotu i przypierała do muru, widać było jakby od samego początku:



Wielbię ją i podziwiam nadzwyczajnie, uważam, że żadne dzieło ludzkie nie jest w stanie jej przewyższyć, ale komfortowo czuję się dopiero wtedy, kiedy dzieli nas jakaś czysto wymyta i obramowana gustowną firaneczką szyba, kiedy pył i kurz jest szczelnie przykryty chodniczkiem, a wszelkie komary i muchy odgrodzone moskitierą z falbanką ozdobną. Takie ze mnie upośledzone dziecko z miasta rodem. Zamiast wystawiać się na szarugi, spiekoty, kolce, owady oraz kamienie, zdecydowanie wolę, kiedy o jej kolorach i zapachach opowie mi przykładowy Rubens.
No i zupełnie przypadkiem i niespodziewanie, Rubens mi się trafił, w dodatku całkowicie flamandzki ze swoją najsłynniejszą, idylliczną i literacką wizją Flandrii.

Łatwo nie było. Moja pani bibliotekarka na dźwięk nazwiska Timmermans (przy czym pewna swojej wymowy zupełnie nie jestem, bo jak ogólnie wiadomo, nazwiska flamandzkie są w wymowie wrednie podstępne i te, które nam osobiście wydają się proste i krótkie, zupełnie są nieproste i bardzo charkotliwe) zrobiła dziwną minę, na dźwięk tytułu od razu powiedziała, że nie ma. Okazało się jednak, że jest, tylko ktoś wypożyczył dawno temu i pewnie tak się zauroczył, że nie oddał, albo wystawił na Allegro, bo tam ją kupiłam niedrogo zupełnie.
I przeczytałam. Gdybym na podstawie materiału literackiego miała wydedukować cokolwiek o metodach twórczych autora, to powiedziałabym, że ten z pewnością z natury optymistyczny człowiek zażył razu pewnego dużą ilość antydepresantów, tabletek szczęścia, czekolady, endorfin w proszku, w koncentracie oraz w syropie, zabrał pióro, notes, poszedł na wieś, a wszystko mu się wydało cudowne, magiczne, totalne, kosmiczne, promieniejące, chyże, bajkowe, przepyszne, pachnące i wesołe.
Chłonął tę cudowność z magicznością cały rok, a potem ją opisał ku czytelnika uciesze.

Nie wiem bowiem jak tego dokonał, ale mimo, że ta książka jest jednym wielkim wykrzyknikiem (jak powiedział pewien uczony krytyk), to jednak może się podobać i nie nużyć. Może to zasługa języka, który jest barwny, różnorodny i mimo ciągłych zachwytów, nie jest egzaltowany. Może to zasługa akcji, która mimo przewagi obrazów, jednak toczy się w tle. Może to zasługa beczki z całkiem dobrym piwem, którą Pallieter ze swoim przyjacielem turlał przez pola w pewien upalny dzień sierpniowy. Może to w końcu zasługa muzyki, którą gra deszcz i dudy, i katarynka, i rzeka, i butelki, i dzwony, i słowiki.
A może po prostu czasem dobrze jest przymknąć oko na rzeczywistość i spotkać się z takim radosnym flamandzkim wieśniakiem i pobyć z nim bez uprzedzeń przez dwieście stron.

"Świat się kręci, a on kręci się razem ze światem i jest tylko jedna różnica, że on się cieszy z tego kręcenia. A tego mimo największej chęci nie da się rozdać ani udzielić komuś innemu..."
Pallieter, Felix Timmermans

Poza pachnącą masłem wsią pełną czerwonych wiatraków i białych obłoczków dziergam drugi rękaw czarnego swetra, popijam herbatę z naturalnego kubka i używam zakładki jedynej możliwej, czyli z bocianem, który jest ulubionym bocianem Pallietera



Podobno bocianów już tam nie było od dawna, ale nie bądźmy tacy drobiazgowi, czego i Wam życzę.
Dziękuję bardzo za odwiedziny i komentarze, dobrego dnia! :)

niedziela, 25 listopada 2018

Po dyniach ich poznacie. I jagodach.


"Zanim wynaleziono papier, Germanie pisywali na bukowych deszczółkach. Skutek był taki, że gdy pojawił się już papier i zaczęto wytwarzać książki, niemiecka książka (das Buch) wzięła nazwę od buka (die Buche).
Podobnie w języku niderlandzkim książka to het boek, buk zaś to de beuk. Analogiczne zjawisko miało miejsce w świecie rzymskim, gdzie zapiski prowadzono na materiale wytwarzanym z łyka lipowego, po łacinie liber. Tak też z czasem zaczęto nazywać książkę. Z kolei w językach słowiańskich polska księga i rosyjska kniga wywodzą się od starosłowianskiego rdzenia kna (lub kien), oznaczającego pień drzewa. Słowianie zamiast deszczułek bukowych używali kory brzozowej i lipowej."
Na początku było drzewo. Magiczne, lecznicze i smakowe właściwości drzew. Praca zbiorowa


Przechodziłam obok tej książki co miesiąc. Przez chyba dwa lata. Leżała sobie na półce po lewo w pewnej taniej księgarni i pomimo 50% obniżki tania nie była. Niby ładnie wydana, niby z obrazkami, niby przepisy też są, ale może nie powinnam i może za gruba i w końcu no to co, że o drzewach.
W końcu, po dwóch latach przechodzenia obok niej co miesiąc była jak moja. Ja wiedziałam, że wydał ją Baobab w 2011, ona wiedziała, że na książkowych spotkaniach zawsze mam bordową, skórzaną torebkę. No dobrze, ona nic nie wiedziała, mimo że zaprzyjaźniona, złapałam ją jak swoją, zapłaciłam 29 złotych przy kasie i zabrałam do domu.
Potem, co bardzo niesprawiedliwe, siedziała na domowej półce kolejne miesiące i czekała na swój czas. Aż w końcu, kiedy ustawiłam swój nowy kobaltowy fotel, zapaliłam złotą lampę do czytania, poczułam, że mam chęć właśnie na nią. Grubą książkę o drzewach. Pełną zdjęć, ilustracji, przepisów, cytatów. No i wtedy się okazało, że dobrze zrobiłam wydając na nią 29 złotych. Zwłaszcza, że tej taniej księgarni już nie ma.

A co jest w drzewach? Są dziewiętnastowieczne ryciny - urocze. Są współczesne zdjęcia - bardzo urocze. Są też reprodukcje obrazów - malownicze. Wszystkie oczywiście z drzewami, a ryciny z kwiatkami, słupkami, skrzydlakami, baldachami i kotkami. Są całe karty z Zielnika ekonomiczno-technicznego z Wilna, 1845. Ku mojemu rozczarowaniu, wszystko w Zielniku wskazuje na to, że należę do pospólstwa, no trudno, nie każdy musi być w elicie.
Są wskazania, co można wyleczyć sobie korą, a co liściem, czy też suchym kotkiem. Liściem na przykład leczy się nieporozumienia małżenskie, a suchymi kotkami, no, chwilowo nie pamiętam. Kto nie ma czasu czy chęci biegać po lesie szukać kotków, może sobie kupić gotowy specyfik w aptece, bo nazwy owych specyfików też są. Są mity, są zabobony i wierzenia, są etymologie, są cytaty z literatury, są opisy chińskich lizaków z głogu i bambusowego patyka. Można go nadziać pastą z fasoli, albo obtoczyć w orzeszkach, jak kto lubi.

Poza tym jest dużo wiedzy. I od razu potwierdziły się moje przypuszczenia, że zgłębianie wiedzy niebezpieczne jest i podchwytliwe. W zasadzie bowiem od samego początku okazało się, że drzewem może być nie tylko drzewo, ale taki krzak na przykład. Jak się postara, to w sprzyjających okolicznościach też w drzewo wyrośnie. Zaraz potem wyszło na jaw, że w nazwach mamy okropny bałagan, chociaż, jak ogólnie wiadomo, nazwy są ważne (no, może poza różą, która jako kapusta też by pachniała). Na drzewo mówimy kasztan, na owoce mówimy kasztan i, co gorsza, na nasiona też mówimy kasztan. Kiedy zaczęłam to zgłębiać nieopatrznie, bardzo szybko zostałam uświadomiona poprzezencyklopedycznie, że wszystkie warzywa są podziałem iluzorycznym i tak naprawdę dynia jest owocem, a właściwie jagodą. Odłożyłam szybko wirtualne encyklopedie, popadłam w zdumienie i na razie już niczego nie dociekam.

Dziergam sobie czarny rękaw czarnego sweterka i patrzę na drzewa za oknem. Bo drzewa są ważne. I jeżeli taki Filon spotyka się pod jaworem, to wcale nie wynika to z jego osobistego widzimisię, ale z ogólnej wiedzy ludowej, i z tego, że jawor jest drzewem miłości, radości i płodności i to właśnie pod nim należy się spotykać, jeżeli się jest zakochanym. Można też sobie zebrać jego skrzydlaki i zamarynować na ostro (taka dygresja luźna). Co kto woli.
Zatem warto było drzewo przygarnąć, żeby czytać sobie o cisach, dębach, jesionach i głogach w listopadowy czas, czas wełnianych mitenek, czas kubków z gorącą herbatą i czas starych rycin.


Nic tak nie poprawia nastroju, jak głogi w starej ilustracji. Czego i Wam życzę.
dziękuję bardzo za przemiłe komentarze i odwiedziny, dobrego dnia!

Drzewa zakładałam makami, które co prawda drzewami nie są, ale do końca nigdy nic nie wiadomo. Za to pasują jak makiem zasiał, a raczej jak ulał.


:)

niedziela, 11 listopada 2018

Zamiatanie czyli chaos i ład

"... chciała, żeby wszystko zrobione było jeszcze lepiej, miała nawet zamiar wyczyścić do połysku łyżki i wahadło zegara. Oczywiście, myślała, wszystko będzie się lepiej układać, jeśli na każdym kroku nie będzie już znać tego przygnębiającego zaniedbania! Ale, po pierwszym zapale, jej dzielne zamiary z wolna zaczęły topnieć, jeden po drugim, niepostrzeżenie dla niej samej.
Jedenego dnia nie zrobiła tego, innego - tamtego...
- Zamiatałam wczoraj, można sobie dzisiaj darować... nie ma teraz ciepłej wody, jutro pozmywam wszystko razem... najpierw muszę pójść pomóc Tacie Karolowi... muszę zanieść żarcie świni i nasypać ziarna kurom... muszę przygotować chłopcom banki na jedzenie... Ale właśnie Dorotka chce czegoś ode mnie... biedna kruszyna, trzeba się z nią trochę pobawić, bo zanudzi się na śmierć... o rety, przecież nie nastawiłam jeszcze zupy!"
Kasia z Dzikiej Skały, Jacqueline Verly


Miałam dwie babcie - jedną z Kozin, drugą z Teofilowa, czyli mówiąc wprost i mniej dzielnicowo, a bardziej rodzinne, jedną ze strony taty, drugą ze strony mamy. Babcia z Kozin tworzyła wokół siebie chaosy i nieumiary. Zawsze u niej było mroczno, na parapetach i w pobliżu tłoczyły się gąszcze filodendronów i asparagusów, w szafach zalegały niezliczone pamiątki i papiery, w wielkiej torbie, którą zawsze nosiła ze sobą, upchnięte były po brzegi liczne woreczki foliowe z lekami, landrynkami, chustkami i okularami, w kuchni rzeczy zalegały w różnych miejscach, bo pewnie nie mieściły się już w szafkach. Chaos wprowadzał się od niechcenia, babcia często miewała bóle głowy, przeważnie siedziała, haftowała, trochę szyła i pięknie śpiewała rozmaite przedwojenne szlagiery.
Babcia z Teofilowa wprowadzała ze sobą ład i porządek. Przy niej żadna rzecz nie śmiała zalegać na wersalce (wtedy sofy akurat już przeminęły i jeszcze nie nastały ponownie), brudne garnki miały szanse siedzieć w zlewie jedynie przez czas obiadu, czyli najdłużej przez pół godziny. W szafie ubrania zorganizowane w najzwyczajnie równe kostki, w torbie nosiła małą portmonetkę i chustkę. Wprowadzanie ładu działo się  jakby od niechcenia i niezwykle szybko, przez większość część dnia babcia siedziała pod ogromną paprotką, żywo opowiadała historie rodzinne, uczyła mnie robić na drutach, słuchała radia, czytała albo patrzyła przez okno.

Czasem myślę, że jeżeli istnieją geny chaosu i ładu, to u mnie zostały one skrzyżowane - całe życie niedorosłe i dorosłe musiałam walczyć z chaosem, który podstępnie się namnaża i ujawnia się niespodziewanie oraz usiłowałam wprowadzać ład, bo w ładzie człowiek czuje się lepiej. Poza wartościami estetycznymi ma złudzenie, że od niego coś zależy i panuje nad światem.
Dlatego tak bardzo mi bliskie były udręki Kasi z Dzikiej Skały i dlatego tak bardzo jej współczułam niepozamiatanej podłogi, i tak bardzo się z nią cieszyłam z umytych okien i wypranych firanek.
Książka, wydana chyba tylko raz, kiedy ja miałam prawie tyle lat co tytułowa bohaterka, czyli dwanaście, oczywiście jest nie tylko o sprzątaniu. Jest to historia pewnej rodziny serowarskiej, w której umiera bratowa Kasi, osierocając trójkę małych dzieci. Jej obowiązki przejmuje Kasia, sama niewiele starsza od bratanków i bratanicy. Brat Kasi, Karol ciężko pracuje przy wyrobie serów, ale coraz częściej smutek i rozpacz po stracie żony topi w alkoholu. Na Kasię spada więc opieka nad dziećmi, oporządzanie zwierząt, gotowanie, sprzątanie, pranie - praca nad siły.

Wszystko to się dzieje w Alzacji, w końcu XIX wieku, w tle mamy piękne góry zimą i wiosną opisane z nieprzegadaną precyzją. Autorka nie skąpi nam również innych, ciekawych detali - jawią się więc nam przed oczami jak żywe różne domowe sprzęty, góralskie troby, sita do serów, łyżka do śmietany, różowe świnki ze słodkiego ciasta, karuzela i obraz przedstawiający historię Genowefy Brabanckiej w nadobnych kolorach (którą to historię i jej kolory podziwiał też mały Marcel Proust), kupiony przez Kasię na jarmarku. W połowie powieści pojawia się postrach dzieci - stara, zdziwaczała Lenora - Węglarka i zarazem Zielarka razem ze swoimi kozami i, jak możemy się domyśleć, odegra kluczową rolę w cięzkim życiu Kasi.
Dobrze było wrócić do tej książki teraz, dobrze i zabawnie, bo teraz jestem prawie w wieku Lenory. Ciekawe doświadczenie.

"O świcie śnieg przestał wreszcie padać, wziął mróz i wszystko dokoła iskrzyło się jak kryształ.
Spoza domu wschodziło słońce i niebo w tamtej stronie było jasnożółte. Lecz najpiękniejsze odblaski kładły się naprzeciwko, na ośnieżonych szczytach, z których noc dopiero się zsunęła. Była to prawdziwa feeria świateł o różowych i złotych odcieniach. Kasia postawiła wiadro z mlekiem pośrodku podwórza i, odgarniając wierzchem dłoni pasmo włosów sprzed oczu, zapatrzyła się, oczarowana roztaczającym się przed nią widokiem. Albowiem nic, żadne zmęczenie, żadne strapienie, nie mogło przyćmić w niej wrażliwości na piękno.
- Jak ślicznie... - westchnęła cichutko"

U nas chwilowo nic nie pada, chwilowo też nie ma mrozu, jest za to dużo liści, co mogłam naocznie stwierdzić, jadąc z Czajkomężem do lasu. Zabrałam czarny sweter gotowy w niecałej połowie i wełniany brązowy komplecik, żeby się załapały na zdjęcia w plenerze, bo zdjęcia oczywiście były. Teraz nie może nie być.

Zatem liście w tle, gotowy komplecik i niegotowy sweter:







Kasię zakładam zakładką, która już tu chyba była, ale jest właśnie prosto z Alzacji, więc nie mogła byc inna.


Jakie buty! :))



Już właściwe chciałabym zimy i żeby sobie siedzieć w własnoręcznie zrobionych mitenkach i ogrzewać się gorącą herbatą, czego i Wam życzę. Dziękuję bardzo za odwiedziny i komentarze, dobrego dnia! :))

Ps. Na pierwszym zdjęciu też jest moje dzieło - najpierw był to komin trawki, ale za szeroki, nie chodziłam, miałam wyrzucić, ale szkoda mi było, bo z trawki strasznie niewygodnie się dzierga. W końcu zaszyłam w niego wałek, o który opieram książkę czytając - świetny patent, nie trzeba trzymać w rękach. :))

niedziela, 4 listopada 2018

Fotel z betonu

"Powiedział mi pewnego razu: Człowiek nie powinien nigdy myśleć tylko o jednej rzeczy, bo od tego można zwariować. Trzeba myśleć o tysiącu różnych spraw, trzeba mieć zamieszanie w głowie..."
Podróż włoska, Johann Wolfgang Goethe


Dlatego, żeby nie zwariować, zaczęłam myśleć o fotelu. Bo z nim wiąże się cały szereg różnych spraw. Jaki wybrać kolor, jakie oparcie, gdzie go kupić, za ile, kto wniesie i gdzie się zmieści.
Ale może zacznę od początku. Dawno, dawno temu, czyli w zeszły czwartek (a właściwie w jakiś czwartek ponad dwa lata temu) pozyskałam mały pokój do uprawiania hobby. Wprowadziłam się do niego na długie godziny dzienne i wieczorne, zostawiając duży pokój wraz z moim fotelem do czytania i Czajkomężem. Nawet jeszcze nie zdążyłam przenieść wszystkich włóczek i drutów, kiedy Czajkomąż włączył sobie na cały regulator telewizor ze swoimi ulubionymi serialiami i tak pozostał w głośności. Czytać się tam już nie dało. W moim pokoju hobby miałam różne meble (nawet w nadmiarze), ale fotela nie. I jakoś z czasem okazało się, że mało czytam. A jako że wolno myślę (tytuł mojego bloga jest na to dowodem), niedawno mnie olśniło, że mało czytam, bo nie mam gdzie.
I jak poeta radzi, zrobiłam sobie zamieszanie w głowie.

Łatwo nie było. Czajkomąż bowiem, jak na stereotypowego mężczyznę przystało, zmian nie lubi. Dla niego nawet papierek po cukierku rzucony z wdziękiem na ławę, po dwóch sekundach zyskuje status tubylca, zasiedziały i niepodważalny, cóż dopiero mówić o kupionych dwadzieścia lat temu zasłonkach w tonacjach beżowych, regaliku jasny brąz, biurku ciemny beż czy też kładzionej piętnaście lat temu ale pieczołowicie farbie w kolorze piaskowym. Wszystko to w umyśle takiego mężczyzny zastyga niczym beton jakiś i właściwie wcale mnie nie dziwi, że Edison wymyślił dom odlewany z betonu (łącznie z wanną, fotelami i kanapą), bo taki właśnie dom ma w głowie stereotypowy mężczyzna. Niezmienny i stały.
Każda zmiana, to ból, męka i frustracja i co tam brak fotela. Nie ma mowy.
Nie pozostało mi nic innego, jak wziąć sprawy w swoje ręce i postawić Czajkomęża przed faktem dokonanym. Od dłuższego czasu uprawiam z zapałem minimalizm, więc śmiało mogłam się pozbyć części mebli uwolnionych od nadmiaru rzeczy. Zamówiłam więc fotel, zamówiłam przeprowadzki i czekałam, co będzie.

Łatwo nie było. Otóż powiem od razu, że wystrój wnętrz nie jest moją mocną stroną i w sumie najśliczniejsze w moim mieszkaniu są półki z książkami. To znaczy moim skromnym zdaniem, bo ustawiam książki według wzrostu, co może budzić niesmak u znawców. Zatem oszałamiającej przemiany przed i po nie będzie. Cały czas jestem przed domniemanym remontem. Ale biorąc pod uwagę jak strasznie było przed (do czego też przyczynił się fakt, że najpierw przywieźli fotel, potem wywieźli niepotrzebne meble, co nie jest najlepszym rozwiązaniem i ogólnie nie polecam),


to ze stanu po jestem bardzo zadowolona.


Jak widać, mam też lampę, bo fotel w ciemnościach to kiepski patent. Oczywiście natychmiast władowała się na niego Bubulina z koleżaneczkami.


Ze fotela mam widok na biblioteczkę podręczną i biurko.



Lustro w tym miejscu to świetna sprawa - podwaja ilość książek. :D






Żeby mieć swój fotel przy oknie, podnóżek i lampę przeniosłam tam i z powrotem dziesiątki kilogramów włóczki i książek. Włóczka jest ciężka, ale książki są jeszcze cięższe. Wielu, wielu się pozbyłam, najłatwiej podejmować takie decyzje podczas remontów czy przeprowadzek. Chcę, żeby zostały ze mną te najlepsze. te, które się chce natychmiast czytać, kiedy się je bierze do ręki, żeby je odkurzyć czy przeprowadzić na drugą stronę pokoju.
Takie jak album zdjęć Zofii Nasierowskiej. Ona robiła zdjęcia w podróży, a jej przyjaciel wybrał do zdjęć cytaty z dzieł klasycznych. Zastanawiam się, jak to robił - czy patrzył na zdjęcie i od razu na myśl przychodził mu odpowiedni passus, czy patrzył na zdjęcie, a potem przeglądał książki, szukając. I cytaty i zdjęcia nabrały drugiego, głębszego wymiaru. Jest w nich dużo prawdy o ludziach i dużo piękna uchwyconej chwili, tuż zanim minie. Dobrze jest usiąść z tym albumem w fotelu - poczytać i popatrzeć.

A książki są ciężkie. Nie warto mieć wszystkich i nie warto chcieć wszystkie przeczytać. Muszę zostawić sobie tylko te ulubione. Tak samo z kubeczkami. Na starość zostawić sobie tylko parę ulubionych. Żeby mieć czego pilnować.


W czasach przemiany meblowej też oczywiście dziergałam, ale czarne cały czas, więc słabo widać.
A tak w ogóle, to fajnie jest mieć fotel z podnóżkiem, lampę i filiżankę herbaty. Dobrą książkę, czego i Wam życzę.
Dziękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

niedziela, 28 października 2018

Praktyki nie bardzo filozoficzne

"Czy sądzisz, że jest rzeczą filozofa dbać o tak zwane przyjemności; takie jak pokarmy i napoje?"
Platon, Fedon za "Antropologia praktyk kulinarnych. Szkice"


Może i nie jest jego rzeczą dbać, zwłaszcza, kiedy lato, upały, słońce, wtedy wystarczy jakiś listek od roszpunki, czy innej rukoli, lemoniada z lodem pokruszonym i można całkiem nie dbać. Inaczej za to sprawa wygląda w przededniu listopada, kiedy szaruga dzwoni o szyby, wiatr gałęziami szarpie i zimnem zawiewa. W ponury dzień jesienny z Sokratesem mniej się zgadzam i myśl o jedzeniu coraz śmielej się snuje nad garnkami różnymi. Zupa z dyni, kolorowa i wesoła, pasta z sosem gęstym i doprawionym słusznie, szarlotka z jabłek jesiennych, wino z winogron wrześniowych - do takiego zestawu książka o jedzeniu pasuje nad wyraz.
Okazuje się zresztą, że jedzenie wymiar ma szeroki i przeróżny, kulturowy, kulturalny, społeczny i socjologiczny, sakralny i świecki, jednym słowem, wstydzić się nie ma co, bo nawet taki ziemniak może być "czynnikiem modernizacyjnym", a nie tylko częścią główną placka ziemniaczanego czy purre.

Na Szkice składają się różne artykuły z jedzeniem w roli głównej, czytałam je zupełnie nie po kolei, bo niektóre z nich były dla mnie mniej ciekawe albo pisane zbyt naukowo. Większość jednak - fascynująca. Przeogromne spectrum tematów i spojrzeń. Od pieczęci sumeryjskich, przez wczesne klasztory chrześcijańskie, przez rzucanie jajkami na Pradze, solenie dorszy, jedzenie klejnotów, realizm magiczny w płatkach róży, baby drożdżowe Słowackiego, Ucztę Platona i Ucztę Babette aż po śledzie, flaki i ziemniaki. Przy czym możliwość zastosowania ziemniaka osobiście mnie oszołomiła. Nie wiedziałam, że walczono o jego miejsce na naszych stołach i nawet Mickiewicz go reklamował w poemacie (nie skończonym, nad czym chyba nie należy ubolewać przesadnie).

Dowiedziałam się więc różnych rzeczy, nawet tego, że moją żałośnie małą kuchnię zawdzięczam towarzyszowi Leninowi, który w ramach uwalniania kobiet od rondli i pieluch, przewidział żywienie się w restauracjach i barach. Wizja przyjemna, szkoda, że się nie sprawdziła i poza wodą na herbatę, gotować w niej muszę owe zupy z dyni i szarlotki piec.
W przerwach między jedzeniem a czytaniem o jedzeniu, dziergam ażurowe warkoczyki mojego merinowego swetra w kolorze czarnym. Niby mają nadejść upały, ale nie na długo przecież. Sweter ma budowę nadzwyczaj skomplikowaną - dzierga się najpierw prawy kołnierz, potem lewy, potem trochę tyłu, nastepnie trochę różnych przodów. Niespodziewanie dla mnie, dałam sobie radę (pewnie dzięki opisowi Hani głównie, który jest bardzo, bardzo klarowny) i mam teraz sporą część swetra, w której wszystko jest na swoim miejscu - kołnierz, plisa i otwory na rękawy (dwa, co mnie bardzo zadowala).

Tymczasem pada deszcz.



Praktyki kulinarne zakładałam zakładką Muminkową, kupioną w Empiku w Jeleniej Górze (wiadomo przecież, że kiedy się jedzie na ekologiczny targ w górach, to pierwszy na trasie jest Empik).
Byłam przekonana, że ona do jedzenia nie bardzo pasuje, a tu proszę - jakby osobiście jakiś Sumer ją wyrzeźbił w czas bankietu:



Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze. Mam jeszcze trochę wina, czego i Wam życzę - dobrego dnia! :))