środa, 22 czerwca 2022

Niezmienność bibliotek

 


"Moja ostatnia biblioteka mieściła się w małej, bo liczącej nie więcej niż dziesięć domostw, ustronnej wiosce na południu francuskiej Doliny Loary, na terenie starej kamiennej plebanii. Wraz z partnerem wybraliśmy to miejsce z powodu stojącej opodal domu stodoły, przed wiekami częściowo już wyburzonej, a na tyle dużej, że zdolnej pomieścić moją bibliotekę, która rozrosła się wówczas do trzydziestu pięciu tysięcy tomów. Myślałem, że gdy moje książki znajdą własne miejsce, także ja odnajdę swoje. Jak się miało okazać, byłem w błędzie."
Pożegnanie z biblioteką, Alberto Manguel

Nie wiem na co liczyłam, bo nawet średnio bystra osoba słowa "Pożegnanie" i "ostatnia biblioteka" zinterpretowałaby raczej poprawnie. Tymczasem ja, niezłomna optymistka, razem z autorem rozsiadłam się na kamiennych schodkach z dzbankiem świeżo zaparzonej czarnej herbaty, żeby cieszyć się książkami, porannymi promieniami słońca, różanymi krzewami we francuskim ogrodzie, ale przede wszystkim książkami. Jak szybko doznałam szoku, nie minęła chwila i już książki były pakowane w kartony. Dlaczego Manguel musiał wyprowadzić się do Nowego Jorku nie dowiadujemy się, a szkoda, bardzo byłam ciekawa. Na szczęście, okazuje się, że ludzie którzy kochają książki, tak naprawdę nigdy ich nie tracą - ale między nimi wędrują, czasem są to te same, czasem inne, a czasem tylko zapamiętane, ale zawsze jest z nimi jakaś biblioteka. I nie ma znaczenia, jaka jest duża.

Samo "Pożegnanie z biblioteką" jest krótkie, nostalgiczne i pełne różnych czarujących obrazów, półek pełnych książek tych prawdziwych i tych zmyślonych (ja nawet nie pamiętałam, jak piękną bibliotekę miał na swoim okręcie kapitan Nemo).
"Uwielbiam niekończące się rzędy książek, których utrwalone na grzbietach tytuły (nigdy nie odkryłem, dlaczego po angielsku i włosku zapisuje się je od góry do dołu, a po niemiecku i hiszpańsku od dołu do góry) próbuję odcyfrować."
Pożegnanie z biblioteką, Alberto Manguel
Ha, teraz przynajmniej wiem, że część polskich wydawców jest pod wpływami angielskimi a część pod niemieckimi. 

"...słowniki historyczne zawierające słowa, które wyszły z użycia, podobnie jak istnieją słowniki tak zwanych martwych języków, ale nawet one zapewniają swoim zasobom krótkie chwile zmartwychwstania, ilekroć ktoś do nich zagląda. Borges podczas zgłębiania dawnych sag Północy często zaglądał do Anglo-Saxon Dictionary autorstwa Boswortha i Tollera i znajdował przyjemność, recytując Ojcze nasz w języku dawnych mieszkańców Brytanii, żeby - jak mawiał - "zrobić Bogu małą niespodziankę."
Pożegnanie z biblioteką, Alberto Manguel

Patrzę sobie na swoje książki i myślę, że w Dolinie Loary nie muszę mieszkać, ale bez książek nie mogłabym.
Tymczasem mija ostatni, trzeci tydzień mojego urlopu (tak, wiem, to rozpusta, ale już nawet mój szef się przyzwyczaił, chociaż zawsze wzdycha głęboko, podpisując wniosek urlopowy :))
Czasem chmury,

czasem nie

I jak zwykle wzięłam za dużo robótek. Ale komu to szkodzi? Nikomu. Skończyłam sweter, bardzo mnie cieszy i kolor i fason, jeszcze tylko pochowanie nitek i zdjęcia w całości z rękawami:






Zaczęłam mitenki z alpaki dla koleżanki z pracy:



I wiadomo - jak upał i alpaka, to najlepiej coś małego, wtedy nawet przymierzyć się da bez bólu. 
Ale mam też różne duże w koszyku, i kwiaty, i skarpetki, i słońce i deszcze, czego i Wam życzę.







Zakładką nie zakładałam, ale zakładka musi być. Tym razem z Wedla. Co ja mam, że nawet opakowania po ptasim mleczku nie umiem wyrzucić?
"Zbieractwo: sposób, by sprawować kontrolę nad tym, co jest nie do zniesienia, powiada Ruth Padel"
Pożegnanie z biblioteką, Alberto Manguel
W takim razie w dużym stopniu powinnam tę kontrolę mieć. 



Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia! :)

poniedziałek, 13 czerwca 2022

Moje Komodo

 


"Znalazłem kapitana pogrążonego w drzemce w czółnie leżącym na boku na pokładzie wzdłuż kabiny.

- Przyjacielu - zagadnąłem. - Ile godzin do Komodo?

- Nie wiem - brzmiała chmurna odpowiedź.

- Czy byłeś już przedtem na Komodo? - spytałem, próbując go sprowokować do jakiejś szacunkowej oceny.

- Belum - odparł kapitan. To słowo było dla mnie nowością. Wczołgałem się do kabiny po słownik. "Belum: jeszcze nie", przeczytałem. W umyśle zrodziło mi się okropne podejrzenie. Wypełzłem z kabiny; kapitan w tym czasie znowu zasnął. Potrząsnąłem nim delikatnie.

- Kapitanie, czy wiesz, gdzie leży Komodo? - indagowałem. Ułożył się w wygodniejszej pozycji.

- Nie wiem. Tuan wie.

- Tuan - odparłem głośno i zdecydowanie - nie wie."

Przygody młodego przyrodnika, David Attenborough

Cóż, podróżowanie w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku nie było ani proste, ani bezpieczne ani wygodne. Nie to co dzisiaj, wsiadamy w auto z nawigacją i nawigacja zawsze wie gdzie jest Wierchomla i ile do niej godzin. Nie wiem ile razy David Attenborough był na Komodo (bo cudem sam ją znalazł i dotarł), za to wiem, że w Wierchomli jestem setny raz (a przynajmniej tak mi się wydaje, że setny). Przyznam, że od kilku lat niezwykłe przywiązanie mojego męża do tej urlopowej lokalizacji budziło moją niechęć (łagodnie rzecz ujmując). Bo ja chciałabym na Komodo, ostatecznie chciałabym do Jastrzębiej Góry, no, gdzie indziej chciałabym, ale w tym roku pomyślałam sobie inaczej. W sumie to od nas zależy co zrobimy z urlopem. W końcu David Attenborough też mógł siedzieć zniechęcony podczas wielodniowej flauty, albo otoczony moskitami wisieć w hamaku nad kałużą, mógł wiele dni jeść suchy maniok, zrazić się, uciec do Anglii i tam już zostać. Na szczęście dla mnie (i pewnie wielu czytelników, bo pięknie i dowcipnie wszystkie swoje pierwsze podróże opisał i udokumentował zdjęciami) nie uciekł, karmił cuchnącą kozą warany, łapał gołymi rękami leniwce i pancerniki, zaprzyjaźniał się z misiami i orangutanami. No to ja też zamiast narzekać, mogę skupić się na plusach Wierchomli.




Waranów tu nie ma, co może też jest jej plusem. Wzięłam za to za dużo (jak zwykle) robótek, bo ostatnio mam nasilony w wysokim stopniu pęd robótkowy, niewykluczone, że przestawiam się na tryb emerytalny - dużo dziergania, dużo czytania.

Robię między innymi Tantę po raz drugi, tym razem w wersji letniej - z jasno szarej, wręcz srebrnej pokrzywy indyjskiej i jedwabiu.


Tak, dobrze, rób kolejny sweterek - powiedziałaby pewnie moja ulubiona ciocia, zastanawiając się pewnie dyskretnie, gdzie ja je wszystkie chowam i ogólnie, co z nimi robię. Ale ten sweterek nie jest tak naprawdę nowy, powstaje ze sprutej tuniki (a jakże, robiłam ją też w Wierchomli), która obiektywnie była fajna, lejąca, letnia, ale coś mi w niej nie pasowało i nie chodziłam w niej praktycznie w ogóle. 

Zatem wszystko jest pod kontrolą, może prawie wszystko, ale czy wszystko pod kontrolą być musi?

Chyba nie, czego i Wam życzę oraz Wierchomli i Komodo według potrzeb i według możliwości. 

Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!