środa, 18 listopada 2020

Cisza z budzikiem

"W leśniczówce było czyściutko, cicho, miałam swój pokoik na facjatce, jak Ania z Zielonego Wzgórza, i nikt absolutnie nie przeszkadzał mi w czytaniu stosów przywiezionych z miasta książek, jak też w pisaniu i rysowaniu. Okazało się, jest mi to bardzo potrzebne i że to jest mój ideał wakacji.

Godzinami śledziłam obyczaje ptaków, chodziłam sama po lesie, zbierałam jagody i jeżyny, odwiedzałam z blokiem rysunkowym pobliską wioskę i szkicowałam dzieci oraz zwierzęta. Kiedyś pani leśniczyna zapytała mnie ciekawie, kim chciałabym zostać, gdy dorosnę, a ja po namyśle odparłam:

- Lubiłabym pisać książki.

- Co też ty opowiadasz, dziecko - odparła powątpiewająco."

Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę, Małgorzata Musierowicz przy współpracy Emilii Kiereś


Tak to jest, jak człowiek pochodzi po internetach, od razu mu w oko wpadnie coś, czego po prostu nie można nie kupić. No to kupiłam. Duże jest i ciężkie, nie wiem, teraz moda chyba taka na grube i ciężkie książki. Nie szkodzi, mam do książek specjalną poduszeczkę, więc ciężkie mi nie przeszkadzają; nie żałowałam zakupu, tym bardziej, że ta biografia Jeżycjady (bo tak można mniej więcej ją określić) nadzwyczajnie przyjemna w czytaniu jest.

A dla mnie nawet podwójnie przyjemna, bo po pierwsze jako miłośniczka Jeżycjady mogłam niejako zajrzeć za kulisy, popatrzeć sobie na maszynę do pisania, w której ten cały świat Borejków się wstępnie zmaterializował, poczytać o profesorze Latawcu, który nauczał języka polskiego małą Małgosię, zwiedzić antykwariat, w którym Tygrys usiłował sprzedać matczynego Senekę, zajrzeć do kamienic na poznańskich Jeżycach. Po drugie natomiast, jako miłośniczka w pewnym już wieku, mogłam sobie nostalgicznie popatrzeć na zgrzebne peerelowskie zdjęcia i powspominać dawne czasy. 



Dużo tu zdjęć, ilustracji, dużo anegdot i dużo zaskoczeń, to co wydawało się być zmyślone, okazało się być prawdziwe i odwrotnie. Oczywiście dopadł mnie skutek uboczny, a mianowicie nieprzezwyciężona pokusa powtórzenia sobie całej Jeżycjady, która tak bardzo wrosła w rzeczywistość, że ze swoim uzupełnieniem stanowi całość.

Na razie czytam z własnych półek, ale w wolnej chwili, kto wie, może zacznę czytać o pełnych, lekko przykurzonych półkach u Borejków.

Poza czytaniem ciężkich i grubych książek, dziergałam pracowicie skarpetki, których udziergałam dwie pary i które niedługo powędrują do swojej właścicielki.




Przy okazji skarpetek z warkoczykami nauczyłam się ściągacza jak ze sklepu  Makunki i jestem tym nabieraniem oczek zachwycona, bo jest elastyczne i wygodniejsze niż nabieranie z długim końcem.

Może tu najlepiej widać:


Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu dowiedziałam się z tych filmików, że dziergam po rosyjsku. Nie przeszkadza mi to zbytnio, wiem od niedawna, że oczka mają nóżki i jak te nóżki powinny siedzieć na drutach, a więc gdzie mają przód a gdzie tył. Kiedyś o takich rzeczach się nie mówiło, robić na drutach nauczyłam się od mojej Babci, która miała kilka pogiętych metalowych drutów zakończonych korkami, żeby nie spadały z nich oczka. Włóczki w tamtych latach były podobnie zgrzebne, szorstkie wełny o brzydkich kolorach. Moim pierwszym wyrobem był sweterek dla ukochanej lalki, sweterek był w kolorze buro-musztardowym, którego bardzo długo nie mogłam polubić. Szczegółów nie pamiętam, na pewno był szyty, wiem tylko, że był intensywnie noszony. Z tej samej wełny Babcia zrobiła wersję dorosła dla dziadka, która to wersja charakteryzowała się niezliczoną ilością supłów, z pewnością więc była to wełna z kolejnego odzysku. 

Ech, może teraz ubolewać na media, ale gdyby wtedy był Instagram! Wrócić teraz do tych swetrów, do tych kolorowych wełnianych makatek nad wersalką i przypomnieć sobie, jak Babcia tłumaczy mi przerabianie oczek na prawo i na lewo. U Babci zawsze była cisza, może dlatego, ze ciszę (jak pisał Bobkowski) najlepiej się słyszy, kiedy jest podkreślona budzikiem. A budzik na radiu musiał być, widomo. Stał i tykał, jak mi się wtedy złudnie wydawało, bardzo powoli.

Tak więc, za mną skarpetki, a przede mną wiśniowy plan:


Udało mi się też odetchnąć trochę leśnym powietrzem, czego i Wam życzę na ten jesienny czas!





Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

PS. Na Jowisza! zakładałam przyszytą fabrycznie wstążeczką, ale w środku zacytowany jest cały zestaw jeżycjadowych zakładek - niektóre jadalne a niektóre wręcz przeciwnie.



poniedziałek, 2 listopada 2020

Rower z alpakami

 "Obudziło mnie słońce. Weszło przez szpary w deskach i przekroiło mój pokoik na kilkanaście części. Wstałem, narąbałem drzewa i zagotowałem kawy. Potem wypakowałem moje skarby i umeblowałem się. Cieszę się każdym głupstwem, każdym rondelkiem, puszką, nożykiem. Układam starannie, a na widok aluminiowego talerzyka z cytryną, pomidorami i jajkami na tle kraciastej serwetki popadłem w zachwyt. Położyłem na to nożyk; nabrało życia i sensu. A gdy postawiłem obok tego małą solniczkę z zielonym czubkiem i kromkę chleba, stwierdziłem, że to już prawie przeżycie. Miałem ochotę malować. I to koniecznie tak jak Cézanne.

Potem poszedłem bardzo daleko, czytałem, pływałem i drzemałem."

Szkice piórkiem, Andrzej Bobkowski


Chyba dokładnie ten cytat ze Szkiców... dostałam od koleżanki w liście i chyba prawie natychmiast je kupiłam. Myślałam, że będą tu głównie zielone solniczki, światło i kraciaste serwetki, ucieszyłam się, że w tak grubym tomie, po czym ów tom postawiłam na półkę.

Po kilku latach miałam okazję przeczytać opowiadania Bobkowskiego. Zaczęłam z pietyzmem, ale okazało się, że w opowiadaniach nie ma w ogóle zielonych solniczek, jest za to dużo rozliczeń politycznych, w moim odczuciu bardzo nachalnych, nawet nie wiem czy dokończyłam czytanie, pewne jest to, że Szkice właściwie zostały skazane przeze mnie na porośnięcie kurzem (metaforycznie oczywiście, bo tak naprawdę odkurzałam je z innymi książkami, nie to że całkowita dyskryminacja). Przetrwały też dwie wizyty antykwariuszy w moim domu i kilkuletnie czystki. No i w końcu postanowiłam, że skoro bezużytecznie stoją mniej więcej lat dwanaście, to może w końcu trzeba ją przeczytać.

No i przeczytałam. A właściwie pochłonęłam. Praktycznie od pierwszych stron wpada się zupełnie w tę książkę jak w srebrne księżycem morze. Weszłam w tamten świat jak przez szafę pełną stłoczonych futer i płaszczy. Bez zastrzeżeń i nie oglądając się za siebie. I tamten świat roztoczył się przede mną w całym spektrum, a spektrum było szerokie.

Były oczywiście solniczki, dużo, dużo książek, zapierające dech widoki, świeże figi, serpentyny, góry, rower, noce gwiaździste nad namiotem, czekolada, Monte Carlo i w końcu Paryż. Tylko czas był już mniej piękny. Zapiski zaczynają się w 1940 roku, Niemcy zbliżali się do Paryża. Bobkowski ze wszystkimi mężczyznami w wieku poborowym przedostaje się na 'wolne" południe Francji i już po podpisaniu rozejmu wraca rowerem do żony, do Paryża, do swojej fabryki. Okupacja i koniec zapisków w 1944 roku. 

Najbardziej sensualnie, malarsko, z rozmachem, opisane są dni na południu i cały powrót rowerem. Bobkowski jest wtedy zawieszony poza czasem, poza historią, a my razem z nim. Ale porywający też późniejszy pobyt w Paryżu, zimno, głód, zapadanie się w mroki wojny i jednocześnie tak ogromne pragnienie wolności, potrzeba wyrwania się poza ten ciasny, straszny, europejski świat. Wszystko z dystansem, ironią. Oświetleni Francuzi, Niemcy, Rosjanie. No i Polacy też. Gorzko. Niesamowicie przenikliwie.

Zazwyczaj, kiedy czytam dzienniki, na początku (potem się przyzwyczajam) czuję pewien dyskomfort a i autor dzienników trochę się żenuje. Że to niby dla siebie, ale trochę dla czytelników, takie wstydliwe jak selfi. Tutaj nie miałam w ogóle takiego wrażenia, ale na końcu, czyli w posłowiu zaczęłam podejrzewać dlaczego. Otóż zapiski zostały opracowane przez Bobkowskiego i najprawdopodobniej ta literacka wartość dodana albo oszlifowana spowodowała mój komfort od samego początku. Okazało się też przy okazji, że fragmenty niesamowitej przenikliwości autora (Katyń, Powstanie Warszawskie, Stalin) - chyba zostało to już udowodnione - zostały dodane po fakcie.

W sumie w niczym nie umniejsza to wartości książki, bo nie oceniam Bobkowskiego jako wizjonera czy polityka. Oceniam go jako pięknego, inteligentnego człowieka, który pozwolił mi spędzić z nim trochę czasu. I był to bardzo piękny czas.

Trochę pięknego czasu spędziłam również na pruciu (wskutek demokratycznego głosowania) szalonego swetra w paseczki:


 Sweter został spruty, straty odrobione, poniżej wersja przed



i wersja po:

a ciąg dalszy sweterka niewątpliwie nastąpi i będzie miał dobre zakończenie, czego i Wam życzę i sobie nie tylko w sweterkach ale i w wielu innych rzeczach.
Dziękuję za Wasze wizyty i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

PS. Szkice piórkiem zakładałam zakładką z alpakami, nie wiem czemu, może w nawiązaniu do przyszłości, bo jak wiadomo, Bobkowski wyjechał po wojnie do Gwatemali, więc blisko był. :)