środa, 26 listopada 2014

Motyle z maszynkami

 Czasem napadnie nas jakaś myśl, najczęściej jest to myśl z chęcią i najczęściej kończy się to w koszyku. To mi się właśnie przytrafiło, kiedy zobaczyłam niechcący pewien sweter Dropsa. Sweter miał mało dosyć wełny w sobie, dużo włosków i jakoś mnie całkiem zauroczył i oszołomił. Akurat była impreza urodzinowa Dropsa, obniżki i chociaż miałam obiecane sobie nie kupować, kupiłam. Kupując motek obejrzałam jak nigdy video, bo byłam ciekawa co też na takim video o motku można pokazać. Otóż można pokazać głównie mizianie, poklepywanie i przytulanie motka, co każda dziewiarka zna z autopsji. Dobrze jednak, że obejrzałam, bo dzięki temu zaoszczędziłam sobie szoku. Motek był duży. Paczka szła do mnie i szła dniami i nocami, aż podejrzewałam, że może motek się rozwinął na którejś stacji kolejowej, ale nie.
Listonosz przyniósł go w dużej paczce i w całości. Video jednak nie kłamało. Motek był duży.

Nie dało się go upchnąć, jak inne chudziny, w szufladach, ani na półce między  bluzką a rękawiczką. Jedyne co mogłam zrobić, to posadzić go w fotelu i sama przysiąść na pufie. Nie było rady, trzeba było sobotnim rankiem usiąść tuż obok motka na kanapie i rozpocząć jego znikanie.


I nic to, że w różnych szmacianych etui mam niezmierzone ilości drutów długich i krótkich, oczywiście do tej włóczki pasowały jedynie druty na krótkiej żyłce, skarpetkowych tego rozmiaru oczywiście nie mam wcale, więc znowu (jakby to delikatnie napisać), znowu czekam na paczkę, tymczasem w determinacji, bo ile można siedzieć na pufie, nawet jeśli z fotela wygryza cię milusi motek, nauczyłam się raz dwa (powiedzmy) techniki magic loop, żeby zacząć dekolt. I po licznych trudach, po czterokrotnym zaczynaniu metodą luźną włoską, po żmudnych ustaleniach który drut pracuje, który zwisa luzem i które pętelki trzymamy palcem, voila, uzyskałam magicznego motyla:


Po dwóch dniach dziergania i myślenia nad kolorami (ale obiad tym razem się nie przypalił i nawet zrobiłam surówkę), kiedy tak szary jak popiół, nieco mroczny, ustępował rozpalonemu czerwonemu, też mrocznemu, przyszła mi na myśl Medea:

Wtem ujrzała Jazona i zgasły żar ożył;
a przejmując jej serce, zapłonął na twarzy,
Jak gdy iskrę w popiele uśpioną, rozżarzy
Nagle wzbudzony wicher, ta wzdęta powiewem,
Rozpala się i silnym wybucha płomieniem.
Przemiany, Owidiusz

Medea. Tragiczna, nieszczęśliwa postać, piękna królewna, zakochana na śmierć w Jazonie, ile zbrodni dla niego popełniła, a on ją zdradził niecnie i podle. 

Dziś miałabym pewnie półtora rękawa co najmniej, no ale póki co druty do rękawów w drodze:


Sweter jest bardzo lekki, trochę gryzie, ale i tak nie mogę się doczekać, kiedy go wypiorę i założę. Na górze będzie miał osobno golf.
Czytam do niego "Kraj z księżyca"


Wspomnienia napisane przez Australijczyka, który przyjechał do Polski w początku lat dziewięćdziesiątych i  co wtedy zobaczył, to zapisał. Nie jest to obrazek miły. Szczerze mówiąc, mnie osobiście przygnębił na tyle, że nie wiem czy przeczytam ostatnie sto stron. Śmieci wyrzucane przez okno pensjonatów, gangi złodziei wysadzających grupowo pasażerów z tramwaju, setki pijaków na ulicach  i w ogóle wszędzie. Niby wiemy, że mniej więcej tak była, ale opisane przez obcego bardziej boli. Trochę też jest o Chopinie (ale ja już czytałam o Chopinie raz czy dwa), bo autor to miłośnik Chopina, trochę o Walewskiej.
W sumie trochę nudno i niezbyt porywająco. Odrobina przygód z językiem - tych mogłoby być więcej. Zwłaszcza dziewiarskich, kiedy to autorowi ukradziono malucha, policja spisała ukradzione z nim rzeczy i przetłumaczyła dzielnie na angielski:

"Mozolne zabiegi translatorskie zaowocowały powstaniem dość osobliwego opisu skradzionych przedmiotów:
- Czerwono-czarna (jak moja Medea całkiem) robiona na drutach nylonowa elektryczna maszynka do golenia z rurką
- Brązowy tweedowy garnitur donegal ze starą nasadką pióra i czarne irlandzkie buty"
Kraj z księżyca, Michael Moran

A w czytanym w tle "Papierowym świecie" Sumerowie właśnie patrzą na żetony do liczenia owiec i wymyślają pismo. Wiedziałam, że owce maczały w tym palce! Owce i pisanie. Czytanie i dzierganie.
Dziękuję za odwiedziny, za komentarze i życzę miłego dnia! :)

środa, 19 listopada 2014

Pęczki bez słów


Nie lubię komiksów. I w sumie nie wiedziałam do niedawna dlaczego. Bo wszystko osobno lubię jak najbardziej, czyli książki lubię, opowieści lubię i obrazki w książkach wprost uwielbiam.  Ale komiksów jakoś nie i  związku z tym nigdy nie czytałam żadnego poza Małpką Fiki Miki. 
Aż tu nagle w zeszłą sobotę, w pewnej łódzkiej Pozytywce na spotkaniu moli książkowych, na stole pośród sterty książek (bo mole książkowe zawsze mają przy sobie sterty książek w różnych siatkach i torebusiach) błysnął ciemnym brązem komiks. Zerknęłam na niego zza stołu, posłuchałam jak się go dobrze czyta, ile minut, co ma w sobie dobrego i czego zupełnie nie ma, czyli tekstu. Potem wzięłam go do ręki, był miły w dotyku jak malabrigo, otworzyłam i jakoś nabrałam chęci, żeby go przeczytać. Czy komiks można czytać? Złożone pytanie, moim zdaniem można. Próbowałam się do niego dobrać już w powrotnym tramwaju, ale jakoś poczułam, że wymaga stosowniejszej oprawy w postaci co najmniej fotela z co najmniej jedną poduszką w koronkach.

Kiedy więc tylko do takiego dotarłam, zapadłam się w niego i w komiksową historię. Historia w sumie jest prosta, pełna emocji, ale też pełna ciszy. Trudno na początku się zdecydować co to za świat, bo trochę jest baśniowy a trochę realny, potem okazuje się, że baśniowość jest właściwie na marginesie i świat jest najbardziej nasz swojski. Trochę straszny, trochę piękny, jak to świat. Nie ma tekstu, więc w naszą pamięć nie zapadają słowa, ale obrazki. I jakoś potem dziwnie w tej pamięci siedzą i jest z tym przyjemnie. Obrazki są nieco nostalgiczne, trochę smutne, o dużej urodzie. I bardzo udane w zakresie uczuć i w zakresie szczegółu. Czasem do któregoś wracałam, żeby wytropić sznurek od balonu i sam balon. I wiem, że zanim oddam "Przybysza", jeszcze raz go przeczytam.
Długo myślałam i doszłam do wniosku, że to brak zupełny tekstu pozwolił mi przełamać niechęć do komiksu. I takie poczucie, że tekst komiksowy jest jakiś kulawy, nie mogący się rozwinąć w pełni, wygryziony.Tu mamy piękno samych obrazów, żadnych ogryzków.

Książki są różne, fajne, nudne, ciekawe, głębokie, grube, cienkie, do niektórych w kółko wracamy, do niektórych nie, ale są takie, po których lekturze człowiek jest jakiś inny, trochę jakby ulepszony, pogłębiony, uduchowiony, zupełnie jakby wyszedł właśnie z koncertu. I taki jest właśnie "Przybysz".
Dziergam do niego sweter z miliona pęczków, czyli z alpaki boucle. Pęczki w czasie dziergania żyją własnym życiem, wchodzą na druty przed oczkiem, wchodzą za oczkiem, raz są z poprzedniego rzędu, raz z następnego. Trzeba mieć oczy dokoła głowy i czujność wszędzie, bo tu w ogóle nic nie widać co jest prawe, a co lewe. Widać tylko morze pęczków. 
Sweter z takiego morza zapowiada się bardzo przytulny i bardzo miły w dotyku.
Nic dziwnego więc, że Bubulina się w niego opatuliła natychmiast i usadowiła bez uszu naprzeciwko obiektywu:


Następnie usadowiła się z uszami, co zdecydowanie poprawiło jej humor, samoocenę i pewność siebie:


W końcu dała się sfotografować razem z książką, bo to przecież środa  z Maknetą


Nocami natomiast walczyłam z pomponami. Bo, jak pisałam niedawno, pompon do żakardowej czapki był za mały.  Pozostało mi więc porzucić zbyt małe profesjonalne gadżety do robienia pomponów i skonstruować własny z tekturki. Jako cyrkiel posłużyła mi miarka do drutów, szpilka i ołówek. Przezornie na pierwszy ogień poszedł kłębek akrylu. Pompon wyszedł piękny, ale nieco za duży. Dziecko zdecydowanie zaprotestowało przeciwko doszyciu go do czapki. Pocieszyło mnie natomiast, że może kiedyś go wykorzystam, taki jest fajny. No nie wiem, może z czasem zaprzyjaźni się z Bubuliną i będą mi rano przynosić kapcie i kawę, zupełnie jak stworek z okładki "Przybysza".
Zrobiłam więc drugi gadżet, tym razem z dwiema innowacjami czyli przecięciem i nitkę wiążącą pompon wsadziłam między krążki do nawijania, bo ja nie jestem zbyt szybka i nitki pompona rozbiegały mi się po domu w czasie cięcia. Na drugi gadżet nawinęłam już włóczkę właściwą. Dziecko popatrzyło na efekt bez przesadnego entuzjazmu i westchnęło - a może dwa milimetry mniejszy?
Sama widzę, że mniejszy. Obudziłam w sobie całą miłość macierzyńską i zrobiłam trzeci gadżet. Pompon wyszedł dobrej wielkości, kształtu nieco walcowatego, nie wiem czemu, bo gadżet rysowałam tym razem nabytym specjalnie cyrklem za trzy złote pięćdziesiąt groszy.  

 
Czwarty pompon został zaakceptowany, a ja poleciałam do apteczki opatrywać pęcherze na palcach  - cięcie kilku warstw włóczki nie przychodzi łatwo. 
- A może byś mi zrobiła do kompletu rękawiczki? - usłyszałam znad plastrów.
W sumie. Dlaczego nie. Dwustronny żakard, sześć drutów, dziesięć palców. Dlaczego nie. Przynajmniej w rękawiczkach męskich nie ma pomponów. 

Dziękuję bardzo za odwiedziny i komentarze. Miłego dnia! :)

środa, 12 listopada 2014

Papier i szal

Długie weekendy sprzyjają dzierganiu i nawet koc, zwany dla niepoznaki szalem, udaje się skończyć. Dzieje się to co prawda kosztem prania, mycia podłóg i innych przyjemności, ale kiedy przyjdą mrozy, to żadna umyta podłoga nam nie pomoże, za to szal wełniany jak najbardziej.



Tak mniej więcej wygląda. Włóczka Delight Drops w strasznych ilościach (siedem motków), druty 4.0

Skończyłam szal, zaczęłam "Papierowy świat", jedno złożone w kostkę, drugie założone zakładką, tak mniej więcej mijały się w biegu:

Dla niektórych wstrzemięźliwych w pławieniu się w rozkoszach, książki o książkach to zbyt wiele szczęścia na raz, oczywiście nie dla mnie. Bo skoro już się pławić, to dlaczego połowicznie? Zatem lubię książki w ogóle, lubię książki o książkach, lubię książki o ludziach, którzy lubią książki i je czytają albo mają na półkach czy pod stołem.
Lubię książki o czytaniu i o pisaniu. "Papierowy świat" jest właśnie o tym. Jest książką naukową (nawet nie popularną), no ale nikt nie jest doskonały. Tytuł zrozumiałam bez sięgania po słownik wyrazów obcych.
Zapowiada się bardzo interesująco, aczkolwiek nieco zaskakująca może być teza autora. Pamiętam jak kiedyś, nie tak w sumie dawno, rozmawiałam z przyjaciółką o książkach, o piśmie i jakie piękne jest jedno i drugie, i że alfabet jest wręcz magiczny i cudowny, że ma swojego boga, który go wymyślił. I zastanawiałyśmy się, co człowiek zapisał jako pierwsze  i że musiało to być coś nieziemskiej urody, jakiś poemat na pewno.W tyle głowy kołatała mi się mglista myśl o kreskach stawianych na glinianej tabliczce - każda kreska za worek zboża, worków coraz więcej, główny spichrzowy ogarnia się w nich poprzez coraz sprytniejsze kreski, takie w stronę pisma, ale dałam się porwać w rozmarzeniu mitowi. Pierwsze zapisane słowo musiało być poetyczne, piękne, ważne i nadzwyczajnie mądre.

Właśnie takie mity obala Olson w "Papierowym świecie". Otóż okazuje się, że pismo wcale nie jest takie ważne, jak nam się wydaje i wcale nie działa tak dobrze na mózg. Mózg działa dobrze i bez niego.
I że zawsze od litery ważniejsze jest to, co za nią stoi, czyli wiedza, opowieść albo myśl. I że mniej się liczy to, gdzie jesteśmy na mapie, niż to gdzie jesteśmy w rzeczywistości. 
"Tuż za drzwiami mojego biura znajduje się mapa(...) blisko środka znajduje się strzałka wraz z napisem "Tu jesteś". Jak wszystkie udane mapy, umiejscawia ona patrzącego w budynku.
Jednak w głębszym, niedostrzeganym zazwyczaj sensie napis ten jest anomalią. Nie potrzebuję mapy mówiącej mi, że gdzieś się znajduję: wiem, gdzie jestem, jestem dokładnie tu gdzie stoję".
Papierowy świat, David R. Olson

Na pewno po tej książce moje spojrzenie na świat będzie szersze i świeższe. Trochę szkoda, bo papier jednak tak magicznie szeleści. Pozostanę więc jeszcze troszeczkę w dawnym kulcie litery i włóczki (znowu się pakuje w paczki, kto by uwierzył?), czytam i dziergam, bo przecież dzisiaj środa z Maknetą
Miłego dnia!

środa, 5 listopada 2014

Kometa nad czapką

"Wychodził zawsze z książką pod pachą, a często wracał z dwiema."
Nędznicy, Wiktor Hugo

Natomiast ja, niespodziewanie, wyszłam z dwiema robótkami, a wróciłam z trzecią, czyli ze skończoną czapką, bo tak bardzo chciałam coś skończyć. Szal ze swetrem skończę przecież niebawem.

Czapka z niecałych 50g Delight i około 150 metrów Vivaldi Dropsa, druty 4,5. Wzór Dropsa. Komin dziergany latem i dżersejem. To moja pierwsza czapka damska i jestem niezwykle z siebie dumna, bo doprawdy, doprawdy, biorąc pod uwagę te szuflady w szafach i torby po kątach pełne włóczek, nie wypadało, żebym chodziła w spranej, zmechaconej, akrylowej czapce.


Trzy wieczory (długie dość, do samej północy) i mam. Bubulina wygląda na bardzo ocieploną.
Do czapki Muminki czekają na kometę, Mama Muminków wyciera kurz z liści bzów, Włóczykij gotuje kawę nad ogniskiem i gra na organkach, a ja sobie właściwie myślę o tym, czy można być za małym na klasykę, tak jak w zeszłą środę napisała Moniczka z inspiracjami. I myślę, że nie. Niezwykłość wielkich, klasycznych książek polega na tym, że mają wiele poziomów, a skoro wiele poziomów i każdy pisany w prawdzie, to jest szansa, że znajdziemy coś dla siebie. To coś czego szukamy w książkach. Ja osobiście czytam książki na poziomie emocjonalnym, szukam w nich prawdy, wspólnych doświadczeń, estetyki, przyrody, humoru (bo humor jest ważny), sugestywności obrazu, pięknego języka. Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mi, że jedną z moich ulubionych książek stanie się Odyseja, bardzo bym się zdziwiła, bo wtedy myślałam, że Homera nie da się czytać. Bo to jest dopiero wielka klasyka. Jakie było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że Homer jest tak blisko życia. I wcale mi nie wstyd, że najbardziej w Odysei lubię pranie.

 Zawsze czyste strumyki, pranie bez jednej plamki rozkładane na wietrze, żeby schło. Cyklop robi sery w koszykach i zna wszystkie swoje kozy i owce, wie która zawsze pierwsza idzie na łąkę, która ostatnia. Pies Odyseusza, który czekał na niego dwadzieścia lat i jako jedyny go poznał. Ten cudny gaik u Kalipso z cyprysami, winem i fiołkami. Telemach, który wybiera się w podróż w tajemnicy przed matką, żeby się nie martwiła. Helena ze swoim koszyczkiem pełnym motków. I Hektor, który zdejmuje hełm ze straszną kitą, żeby jego roczny synek się nie bał. No, ale to już Iliada.

Jednym słowem, nie ma co się zrażać metkami. Jak ktoś powiedział wychodząc z teatru - Nawet fajny, mimo że Szekspir. I kolejny czas z dzierganiem i czytaniem u Maknety.
Miłego dnia!