sobota, 30 grudnia 2023

Dziecinady oraz inne straty czasu

 "Podczas gdy czytałem w ogrodzie, czego moja cioteczna babka nie uznawała poza niedzielą, kiedy to oddawanie się jakimś poważniejszym zajęciom było rzeczą zabronioną, tego dnia ona nie szyła (w dzień powszedni byłaby mi powiedziała: "jak to, ty znowu bawisz się w czytanie, a przecież to nie jest niedziela", nadając słowom "bawisz się" odcień dziecinady i straty czasu)"

W stronę Swanna, Marcel Proust


Zatem znów bawię się w czytanie. Swanna wylosowałam na grudzień w swoim losowaniu książek nieczytanych, ponieważ w tym tłumaczeniu Swanna nie czytałam. I raczej nie żałuję teraz, że nie czytałam. Początkowo ciągle sprawdzałam, co Boy na to. Czasem sprawdzałam, co na to Internet, albo co na to wersja angielska. Raz sprawdziłam nawet, co na to wersja francuska, chociaż francuskiego uczyłam się bardzo krótko i bardzo dawno temu. Potem odłożyłam tłumaczenie Boya, wyłączyłam Internet i przestałam zwracać uwagę na lody o zapachu kawy, kamizelkarza, myśliwego biegającego na posyłki w hotelu , zagłówek z szydełkowej robótki. Przestałam również zastanawiać się, czy babka Narratora kupiła mu książki w sklepie spożywczym (zamiast w kolonialnym, jak u Boya), chociaż przyznam, że zaciekawiło mnie, kiedy w Polsce pojawiły się sklepy spożywcze, jakoś dziwnie komunistycznie mi się to kojarzy (Izabela Łęcka na pewno do żadnego spożywczego nie chodziła). Ach, co tam, przecież mi się nigdzie nie spieszy, zajrzałam do Internetu, oznajmił mi, że Tesco już nie ma. Ale dowiedziałam się z Kuriera Warszawskiego (2 Maja 1875r), że Alojza Brzechwa z racji zmiany interesów wyprzedaje korzystnie "wszelkie towary w Magazynie mym się znajdujące, mianowicie- Chustki, Szale, Szaliki, Turniury, Krynoliny Kołnierzyki, Woalki, Biżuterie czarne, Grzebienie i towary włóczkowe". Dowiedziałam się też, że można było kupić sklep z wiktuałami, albo z rygałami, powozik dziecięcy, powóz na cztery osoby, ogiera siwego, całe mnóstwo pudów lodu, w Handlu Braci Wróbel obok kościoła Ś-go Krzyża zniżono ceny serów, a u akuszerki na ulicy Gołębiej Nr 3, osoba spodziewająca się słabości, może znaleść pomieszczenie i troskliwą opiekę. Ale co to ja robiłam? A, czytałam W stronę Swanna.

W stronę Swanna jakie jest wiadomo, prześliczne, a czytane po raz kolejny jest jeszcze prześliczniejsze. Można się delektować cętkami słońca na komodzie ciotki Leonii, podziwiać kolory tęczowe szparagów, jazdą Gola po klamce, nigdzie nam się nie spieszy, nikt nas nie zaskakuje, nie musimy się zastanawiać kto to pan Legrandin czy Bergotte, bo doskonale ich znamy. Możemy skupić się na urokach pejzażu, trafności opisu postaci czy wątkach książkowych. I ja właśnie niezależnie czy jest niedziela czy też dzień powszedni, czytam Swanna pod kątem pisania czy niepisania książki przez Narratora. 

A kiedy nie czytam, robię na drutach, journaluję w journalach i myślę o podsumowaniach starego roku i postanowieniach noworocznych. Jeżeli chodzi o druty, to przyjmując stylistykę pani Tłumacz, z dzierganej robótki zrobiłam mitenki i sweter oraz skarpetki.






 Skarpetki są robione z robótki według wzoru My Favorite Vanilla Socks, bardzo go lubię, zrobiłam w sumie chyba cztery pary. Mitenki mają być w komplecie do swetra, który rękawy ma w sam raz, chyba że się podwiną i wtedy nie ma. Sweter według darmowego wzoru The Classic. Oryginalny jest nieco luźniejszy, ale może to kwestia niedawnych świąt, nie wiem. Ciasta trochę było, ale niezbyt dużo.

Golf miał być szary, szary jednak skończył się w połowie - dzielnie nie dokupiłam, zatem dół jest czarny. I płynnie mogę teraz przejść od niekupowania do podsumowania roku (a przynajmniej niektórych tematów). Włóczki jednak trochę kupiłam (nieraz musiałam, nieraz nie musiałam), ogólnie zmniejszyłam zapasy o ponad trzy kilogramy, a przerobiłam pięć kilogramów - łatwo policzyć. Postanowienie noworoczne - już nie kupować (poprzednio też chyba takie miałam, ale nie pamiętam za bardzo).

Za to inne postanowienie zrealizowałam całkiem dobrze, mianowicie spisałam swoje książki i przypisałam im lokalizację - jestem zachwycona, bo teraz nie muszę biegać z drabiną i zaglądać we wszystkie półki. Wiem co i gdzie mam. Oczywiście znalazłam kilka książek, co do których byłam pewna, że je sprzedałam. Ucieszyłam się. Miałam też w mijającym roku mniej kupować, więcej szyć, więcej czytać, więcej gotować. To akurat się nie udało, wszystko kładę na karb stresu emerytalnego. Teraz już minął rok, oswoiłam się z nowym etapem, wyciszyłam się, uspokoiłam i wypogodniałam i tego Wam wszystkim życzę niezależnie od emerytury.

Do Siego Roku!

Ps. W stronę Swanna czytam tak wolno, że musiałam mu zmienić zakładkę, bo nie wypada w Sylwestra zakładać zakładką bożonarodzeniową.  


Dziękuję bardzo bardzo za odwiedziny i za przemiłe komentarze, obiecuję więcej systematyczności w Nowym Roku. :))

czwartek, 19 października 2023

Witryny, ażury i ser

 


Wyszłam do sklepu po ser i masło, a tu nagle w witrynie Marcel Proust i to nawet ustawiony nie po trzy, jak w Stronie Swanna, ale po siedem. Jak dobrze mieć księgarnię w drodze po ser, człowiek czuje się od razu lepiej i bardziej wzniośle, nawet jeśli nie wchodzi do środka. Może stanąć i się wzruszyć. Ładne wydanie, nie rozpadnięte i pewnie większa czcionka niż w moim, ale tłumaczenie to samo, Boya, więc nie weszłam. Będę czytać sobie mojego starego Swanna, który każdą kartkę ma osobno. Ale to nie teraz, bo teraz wzięłam z półki Siedliska. Siedliska kupiłam ponad szesnaście lat temu, kiedy żyła moja Babcia i na początku września zawsze dawała mi pieniądze na zeszyty, bo zeszyty teraz takie drogie. Zawsze robiłam sobie z części tych pieniędzy prezent i kupowałam coś poza zeszytami. 


Siedliska czekały na swoją kolej prawie dwadzieścia lat, są grube, czytałam ponad miesiąc, ale nie spieszyłam się. Księżna Matylda Sapieha (z d. Windisch-Graetz) żyła 95 lat, przeżyła zabory, dwie wojny światowe, spisała wspomnienia dla swoich wnucząt, przy takiej lekturze nie potrzeba się spieszyć.

Pomijając szeroką panoramę polityczną, obyczaje, wydarzenia, dla mnie szczególnie ciekawe było spojrzenie z drugiej strony, czyli po pierwsze spojrzenie Austriaczki, która wyszła za mąż za Polaka w trakcie trwania zaborów, po drugie spojrzenie księżnej, która miała pod swoim władaniem ziemie pewną liczbę chłopów. Niedawno przeczytałam "Pańszczyznę", więc byłam ciekawa, jak gnębienie i ucisk chłopów wygląda w relacji ziemiańskiej. Można powiedzieć, że wygląda interesująco.

Same wspomnienia również bardzo, bardzo interesujące, można się pogrążyć w tamte czasy, zamyślić nad losem, bo szczęścia, nieszczęścia wszyscy doświadczają niezależnie od pozycji i pochodzenia. Przemijanie tylu ludzi i miejsc no i ta straszna rzecz. Wojna. 

Do wspomnień dołączone zostało kilka listów księcia Pawła Sapiehy:

"Mama grała przed kilku dniami Prélude Chopina, ja u siebie siedziałem, czytałem (to rzadkość ogromna) i uderzyło mnie, że muzyka ta, tak powolna, stateczna, zupełnie robi wrażenie gawędy przy kominku: on z cybuchem długim, ona w czepeczku białym z falbanką udającą koronkę, w samym środku głowy już siwe włosy równiutko rozdzielone, gładziutko na dwie strony zaczesane, z robótką w ręku, a na trzeciego sąsiad z tabakierką w lewym ręku, wszyscy na fotelach - gaworzą. Zaczęto od pogody , jesiennej, raczej mglistej, dziś właśnie raczej niemiłej, a potem o zbiorach kartofelek była mowa, o gumiennym, co zbił trochę fornala Jaśka, no i o księdzu proboszczu chwilę, co się spóźnia na  taroka(...)

Takich gawęd i rozmów, przy kominku, w dzień jesienny pod wieczór, z panem sąsiadem, czekając na taroka z proboszczem, dziś już nie ma. Czy szkoda? I tak i nie!"

My i nasze Siedliska, Matylda z Windisch - Graetzów Sapieżyna

szkoda że nie więcej, bo pisał bardzo ciekawie i z werwą i kilkanaście wierszy Matyldy, które, przyznam się, ominęłam, bo nie dało si ich czytać, z czego sama autorka zresztą zdawała sobie sprawę. Natomiast świadectwo czasów dała znakomite.

Zaczęłam Siedliska pod koniec sierpnia, skończyłam w październiku i znowu tak bardzo długo nie było mnie na blogu. Od przejścia na emeryturę czas stał się bardzo podchwytliwym medium, próbuję odzyskać te liczne godziny, które płyną wolno od świtu do zmierzchu i które trzeba zabijać lekturą albo spacerem, bo w przeciwnym razem ciągną się bez końca. Nic z tego, mimo usilnych starań, mimo skrupulatnych planowań w licznych notesach, po ósmej rano zaraz jest ósma wieczór, a po niedzielnym wieczorze, natychmiast jest sobota rano. Może przestać o nim myśleć i wtedy znowu lato będzie trwało bez końca? No nie wiem. Na wszelki wypadek staram się nie myśleć i robić na drutach. 

Z tego niemyślenia wyszły mi urocze ażurowe skarpetki z białej Artisan Alize.



Wzór to jesienne jagody z książki Knitting Bible i muszę przyznać, że wyszły uroczo i mam ochotę zrobić sobie sweter z tym wzorem.

Mniej uroczo poszło mi ze swetrem zimowym. Okazało się bowiem, że przy robieniu na drutach lepiej raczej myśleć niż nie myśleć. Otóż wzięłam udział w  akcji Pogromca zapasów na Instagramie, która to akcja polegała na przerabianiu swoich zapasów i nie kupowaniu włóczki (chyba że braknie na sweter). Ponieważ mam trochę (eufemizm roku) zapasów, więc oczywiście wzięłam udział w akcji. Teraz już wiem, czego nie należy w takiej akcji robić. Nie należy robić na cienkich drutach ażurowych skarpetek, które pochłaniają minimalne ilości włóczki, nie należy robić dziecięcych czapeczek, które pochłaniają minimalne ilości włóczki. Nie należy też robić szarego swetra z grubej gryzącej wełny, kiedy ma się dwa motki pięknej szarej i pięć motków brzydkiej granatowej wełny. Zaczęłam szary sweter z myślą, że może polubię się z granatową. Nie polubiłam się, mało tego, doszłam do wniosku, że nie ma sensu robić sobie swetra w brzydkich kolorach tylko dlatego, że takie kolory akurat się ma. W związku z tym musiałam dokupić szarej. Dlaczego nie zaczęłam robić swetra z włóczek, które mam w ilościach odpowiednich sweter? Freud pewnie to wie. 

Pewnie ja też podświadomie o tym wiedziałam, no ale trudno, stało się, szara dokupiona, sweter zrobiony prawie do ściągacza w korpusie i (tu złota myśl dziewiarek) - jeżeli sweter wydaje ci się za ciasny po zrobieniu karczku, to nie zrobi się luźny po skończeniu korpusu. Mówiąc wprost - szary sweter do prucia. 


Z nerwów zaczęłam robić skarpetki i czapkę. Zauważyłam, że nie da się ich robić jednocześnie, szkoda, bo robi się nieco zimno na dworze, ale co poradzić. Pozostaje o tym nie myśleć, robić na drutach powoli i ładnie, czytać długo jak grube i szybko jak cienkie, czas wtedy zwolni a robótki wypięknieją, czego sobie i Wam serdecznie życzę.

Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

Siedliska zakładałam śliczną zakładką z Ogarniete.pl (tam też kupiłam liczne naklejki, ale o tym może w następnych odcinkach)



Chodziłam też na spacery w miejsca ładne i nieładne:










niedziela, 3 września 2023

Ścierka czyli arras

 - Gdzie chciałby pan żyć?

- Gdziekolwiek - trzy pokoje, biblioteka, w zimie ciepło, w lecie chłodno, za oknem drzewa.

Herbert, Andrzej Franaszek


W prawie trzech swoich pokojach z jednym drzewem za oknem spisałam swoje wszystkie książki, zaznaczyłam przeczytane. Wszystko wskazuje na to, że mam blisko 900 książek, w tym 290 nieprzeczytanych. Gdybym czytała w dobrym tempie, przeczytałabym je w niewiele ponad dwa lata. Gdybym czytała w fatalnym tempie, przeczytanie ich zajęłoby mi osiemnaście lat (sic!). Ale od 2004 roku - czyli odkąd zaczęłam zapisywać przeczytane książki - tak dobre jak i fatalne tempo zdarzyło mi się raz. Gdybym się zmobilizowała i nie kupowała nowych (taaak), mogłabym mieć nadzieję, że przeczytam je w ciągu pięciu lat. I nie chodzi mi o jakieś wyzwania czy wyścigi, ale po prostu szkoda mi ich, jak tak stoją na półkach i się kurzą czekając. Pięć lat to długo, osiemnaście to ryzykownie długo, mała presja czasu więc jest. Taka wręcz presyjka. Oczywiście staram się nie dać zwariować i przy wyborze lektury nie kierować się grubością książek, dalej staram się czytać z przyjemnością, ale mała presja jest. I z taką małą presją gdzieś z tyłu głowy, zabrałam czytnik i pojechałam na wakacje. Wybór i chęć wskazywały na biografię Herberta. Zaczęłam czytać i tylko co jakiś czas zerkałam na podsumowanie na dole. 1 %, no nic, czytam dalej a tu dalej też 1%. Na drugi dzień dzielnie czytam dalej - zerkam, a tam w dalszym ciągu 1%. Najpierw myślałam, że popsuło się liczydło w czytniku, ale zaraz potem, tknięta przeczuciem, sprawdziłam liczbę stron tej biografii - dwa tysiące stron. Gdyby spróbować określić ją jednym słowem, byłoby to słowo "hojna". No ale skoro udało mi się przeczytać 1%, to chyba dam radę przeczytać całość. Czytałam prawie miesiąc. 

"Herbert" Franaszka to bardzo hojna biografia i, co w sumie dziwne, nie przytłacza ani nie nuży. Zapomniałam zupełnie o presji i siedziałam w morzu cytatów, zapisków, faktów i przypuszczeń. W dolach i niedolach, w zdrowiu i w chorobie, w podróżach i w powrotach. Przejmujące życie, przejmujące okoliczności (i ta ohyda teczek, agentów, inwigilacji), piękno poezji i myśli w tym wszystkim. Przejmująca lektura. Warta tego miesiąca i psucia statystyk oraz tempa.

Sierpień przeminął jak z bicza trzasnął, do czego przyczynił w znacznym stopniu reading journal. Otóż kiedy zgodnie z planem od nowego roku przeprowadzę się z moimi książkowymi i ogólnożyciowymi zapiskami do nowego notesu, stary (no, nie taki stary, bo tegoroczny) zostałby w większości pusty. Szkoda mi było, myślałam, żeby może wpisać w niego jakieś lektury dzieciństwa, albo ulubionych pisarzy, albo ulubione książki, aż po tygodniu myślenia wpadłam na pomysł wpisania do niego wszystkich moich lektur od 2004 roku. Pomysł szalony, więc pierwszy rok wpisałam i ozdobiłam błyskawicznie, żeby mój zdrowy rozsądek nie zdążył zareagować. Nie wiem, czy aż tak musiałam się spieszyć, w każdym razie nie zareagował, a dalej to już poszło. Jestem już w roku 2014 i teraz nawet aż tak szalone mi się to nie wydaje. 


Każdy rok jest w innym stylu, mam okazję się naocznie przekonać, co mi się podoba najbardziej (kwiatki jednak i vintage), wykorzystać moje nakupowane w ilościach hurtowych papiery, kredki i naklejki oraz nabrać wprawy w zdobieniu. 
W każdym roku jest strona powitalna, jest topka, lista przeczytanych książek i piksele, czyli oceny i typy w kolorach. Skalę i kolory ocen zmieniałam od założenia reading journala chyba dziesięć razy aż wreszcie wpadłam na sześć ocen (wydaje mi się, że ktoś go już stosuje) i kolory tak intuicyjne, że po kilku książkach nauczyłam się ich na pamięć. Typy też zmieniłam - początkowo były w odcieniach brązu i tylko Veermer mógłby odróżnić audiobook od książki papierowej - na zielone i niebieskie dla elektronicznych (czyli e-book i audiobook) oraz żółty dla papieru, fioletowy dla powtórki a czerwony dla pożyczonej. Nie wiem na czym to polega, ale przyjemnie jest popatrzeć na taki rok w kolorach i powiedzieć - o, w tym roku czytałam dużo pożyczonych i słuchałam dużo audiobooków, a w tamtym znowu czytałam dużo pożyczek.

 








Wśród tych szalonych poczynań nastał wrzesień i Zlot Biblionetkowy w Ciechocinku (co było lokalizacją dla emerytki bardzo stosowną). Zlot jak każdy był bardzo udany, ożywczy i radosny, Ciechocinek ukwiecony i słoneczny, ognisko trzaskające, wino czerwone, domowe nalewki za to najprzeróżniejsze. Prawie udało mi się nie przywieźć żadnej książki, ostatecznie przywiozłam jedną, co można uznać za wynik przyzwoity. 





Na zlot zabrałam druty i prostą robótkę. Okazało się jednak, że prosta robótka poza oczywistą zaletą, że jest prosta, bo nie trzeba liczyć oczek, patrzeć w schemat czy zapisywać przerobionych rzędów, ma również wadę, a mianowicie taką, że nie jest atrakcyjna. I tu już nawet nie chodzi o mnie (w każdym razie nie w dużej mierze o mnie, bo wiadomo, że na ogół wygląda się lepiej z wykwintną robótką niż z niewykwintną), ale o kogoś kto podchodzi i pyta co robię. Na pewno znacznie przyjemniej byłoby mu dowiedzieć się, że robię na szydełku (okazuje się, że różnica między drutami a szydełkiem w świecie niedziergającym jest praktycznie niemożliwa do wychwycenia, często więc moje druty nazywane były szydełkiem, a próba wyjaśnienia szybko wywoływała popłoch i pomieszanie) arras wawelski a co najmniej ciechociński. A ja tu siedzę i dziergam ścierki kuchenne. Po prostu sama byłam rozczarowana swoją prozaicznością. Do tego stopnia, że w drodze powrotnej postanowiłam spruć w połowie gotową ściereczkę i zrobić jednak sweter, tym bardziej, że bawełna na ściereczki to nie resztki a całkiem spore pudło całych motków (jak to możliwe?) i trochę głupio. Ściereczki będę robić, jak już zostaną z niej resztki. 

 W Ciechocinku dało się mi zrobić zdjęcie niedawno ukończonego Corran cardigan



Bardzo jestem z niego zadowolona - lekki i przyjemny. I nawet plisę udało mi się nabrać za pierwszym razem i nie pruć. Z tyłu nie widać ściągacza, bo mąż nie wiedział, że ściągacz jest ważny, ale ściągacz z tyłu też jest.
350 gramów Line firmy Sandnes Garn - jest w niej len, więc mam nadzieję, że się będzie dobrze nosić
Druty nr 5 (do ściągaczy nr 4)

I tym sposobem zbliżamy się do jesieni, grzybów oraz innych jadalnych dóbr natury, jesiennego słońca, mgiełek i kolorów, czego sobie i Wam życzę. Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

poniedziałek, 7 sierpnia 2023

Ochota na notes

 "Nareszcie mamy czas, by robić to, na co przyjdzie nam ochota."

Życie, Lisa Aisato

Piękne, bogate, głębokie ilustracje. I cała książka to właśnie ilustracje, a treścią są podpisy pod nimi. Życie, więc musi być różnie - raz pogodnie, raz smutno, czasem pięknie, czasem strasznie, a ono płynie i płynie. A jak upłynie go sporo, to właśnie przychodzi ten czas, którego (podobno, bo niezupełnie jednak) mamy na tyle, żeby - no właśnie, co?


Wbrew temu co na ilustracji, niewiele robiłam na drutach, ale wzięło się to w ogóle nie z czasu, a z plisy guzikowej, która czyha w moim Corran cardiganie zaraz za rękawami. Podświadomie niczym Edyp, odwlekałam i odwlekałam. Zajmowałam się innymi rzeczami, dziergałam wolno, nic nie pomogło, rękaw i tak się zrobił, został drugi, który zawsze dzierga się szybciej, bo odpadają przymiarki. Nie ma rady, trzeba plisie spojrzeć w oczy.

Za to inne rzeczy były bardzo przyjemne i sprowadzały się do notesów. Na początku roku otóż, w imieniu wnucząt swoich kupiłam Notes Kochanej Babci i to była taka szczelina w Titaniku, mniej tragiczna, nieco kosztowna. Wyłączyłam notesy i rzeczy poboczne z Roku bez zakupów (o nim zaraz będzie) i zaczęłam zgłębiać temat (nie bardzo intensywnie, bo wiadomo, intensywne zgłębianie może nas wystawić na liczne i przepiękne acz kosztowne pokusy) i ozdobnie się organizować. Teraz wydaje mi się, że już jestem zorganizowana, martwi mnie trochę fakt, że tak samo mi się wydawało mniej więcej w lutym. Co więc zaczynałam kolejny rządek w rękawie, wpadałam na kolejny pomysł w notesikowaniu ozdobnym (zwanym w pewnych kręgach journalingiem), który natychmiast trzeba było wprowadzić w życie. Może zresztą miało związek z ową plisą, ale chyba nie, bo plisy jeszcze nie było w lutym. 

Żeby nie rozwodzić się za długo (bo o notesach to ja mogłabym długo), chodzi mi o to, żeby moje notesy były ozdobne ale też funkcjonalne, żeby ich prowadzenie nie zajmowało tak dużo czasu, którego teraz tyle ponoć mam. Myślę więc sobie, w jakim stylu miałyby docelowo być (wygrywa styl z dużą ilością kwiatków jednak i najlepiej vintage), bo na razie ozdabiam eklektycznie (co się wiąże zresztą z zapasami jakie trochę na oślep sobie nakupiłam i powyciągałam z zakamarków. No i naszła mnie taka refleksja, że do końca nie można być minimalistką i zostać tylko z jedną sukienką i dwiema książkami (albo odwrotnie), skoro paszczakowa torebka ze sklepu z pamiątkami, którą hołubiłam przez kilka lat nie wiadomo po co, nagle i niespodziewanie się przydała razem z biletem z Muminkowego muzeum. 

 



Tak samo jak Muminkowe naklejki, które kupiłam dawno temu dołączone do notesu i w ogóle nie wiedziałam wtedy gdzie je będę nalepiać.


Trochę się miotam w koncepcjach, raz porzucam zapisywanie pogody, raz wracam, bo jednak lubię ten obrazek pogodowy miesiąca - widać czy kwiecień był deszczowy czy mroźny, wpadłam nawet na pomysł monitorowania harmonogramu sprzątania, który ślicznie przygotowałam w Excelu, ale z przykrością stwierdziłam, że się nie sprawdził i sprzątać muszę w jakimś innym systemie. 

Ponieważ prowadzę w tej chwili trzy główne zeszyty (i dwa pomniejsze), czyli Notes Babci, który jest skrzyżowaniem scrapbooka z boullet journalem, reading journal oraz zeszyt robótkowy, doszłam do wniosku, żeby połączyć je wszystkie w jeden i od przyszłego roku założyć jeden wszystko mający journal. Czy muszę dodawać, że już jest w drodze? (Drugi, bo jeden już mam kupiony). Mam też obmyślone główne założenia. Staram się przy tym wszystkim nie zwariować, zachować rozsądek i zimną krew, bo nie chciałabym jednak zajmować się tylko prowadzeniem i ozdabianiem notesów, zwłaszcza że wtedy nie miałabym czego w nich notować. No, może poza pogodą, bo pogoda w jej uprzejmości sama się robi. 

Wczoraj zatem, kiedy już wszystko obmyśliłam (i kupiłam), usiadłam rano w fotelu z książką w poczuciu dobrze zorganizowanej i mającej dużo czasu na swoje hobby zasadnicze. Przeczytałam dwie strony i przyszło mi do głowy, że jednak potrzebuję takiego małego kalendarza, bo w notesie babci mam miesięczny. I wtedy sobie przypomniałam, że mam piękny notesik z królewskimi arrasami, który leży i czeka na swoje przeznaczenie. Książka, niestety, poszła w kąt. Wyciągnęłam notesik z półki, obejrzałam, pomierzyłam, policzyłam strony, podzieliłam kratki przez dni a strony przez tygodnie. Trzy godziny później mam prawie gotowy dwuletni kalendarz, który jest śliczny w dodatku, bo arrasy są naprawdę śliczne i fotogeniczne w dodatku.




Obmyśliłam też system bardzo prosty i wygodny opisywania słoików z dżemem, na słoik wpisuję tylko rok z numerem partii (na razie mam dwie partie, ale jeszcze będą śliwki przecież) a opis co zawiera wpisuję w przepiśnik:


 Zainspirowana Instagramem (jakżeby inaczej), obmyśliłam też stronę z podsumowaniem miesiąca i roczną rozkładówkę w moim robótkowym zeszycie.


Wpisuję tu przerobione gramy i kupione włóczki, jak widać mój zapas nie jest na razie zwiewny niczym baletnica. 


Każda robótka ma swój kolor i widzę od razu jak długo ją robiłam, ile robię naraz no i ile włóczki przerobiłam, a ile kupiłam. To znaczy w ogóle nie powinno być, że kupiłam. No ale niestety. Kupiłam trzy razy - na kocyki, bo brakło mi kolorów, na imieninowy prezent, bo dostałam kupon od męża i na rocznicowy prezent, bo też dostałam kupon od męża. I tak płynnie przeszłam do zakupów. 

Jaki był ten rok i czy udany? Niezbyt. Zaczął się bardzo dobrze na początku sierpnia i z sukcesem przebiegał przez prawie cztery miesiące. A potem przeszłam na emeryturę, dostałam kupon od zarządu, prezenty miałam wyłączone z zakazu, zresztą może zarządowi byłoby przykro, że dostałam i nie korzystam? Kupiłam sobie zestaw drutów i prezenty pomniejsze jak torby robótkowe, żyłki pomocnicze (od Lovieczki, bardzo polecam - przymierzanie teraz wygląda zupełnie inaczej) oraz książki. Książek kupiłam całą górę, wszystkie się zmieściły na półkach, co tylko dobrze świadczy o moim minimalizowaniu. Potem zaraz były święta, więc wiadomo - prezenty i kupon od męża (dobry ten mój mąż na to wychodzi). A potem zaraz w styczniu kupiłam Notes Kochanej Babci (za dwadzieścia złotych) i potraktowałam notesy, kredki jak jedzenie i wykluczyłam z zakazu. 

Poza kuponami i wyłączeniami regulaminowymi tylko raz się zapomniałam i kupiłam książkę w antykwariacie. No trudno. Ponieważ nie do końca byłam zadowolona ze swojego morale, wprowadziłam sobie od dzisiaj nowe zasady kupowania - określiłam sobie pewną kwotę miesięcznie, zbieraną codziennie (w Excelu, mnie naprawdę brakuje Excela na emeryturze) i tylko za to mogę kupić, ile uzbieram. Ale naprawdę chciałabym już nie kupować i nie organizować się, tylko czytać i przejść tę plisę guzikową. Cud w ogóle, że w tym wszystkim zdążyłam skończyć fuksjowy sweterek i nawet się w nim obfotografować. To znaczy koleżanka mnie fotografowała, ale i tak przy tym byłam. 




Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

poniedziałek, 10 lipca 2023

Zapasy z obrazami

 


"Dzieła sztuki, chociaż w przeszłości pełniły rozmaite funkcje i wyrażały treści ważne dla zleceniodawców, historycznych odbiorców i samych malarzy, to jednak w muzeach wyobraźni służą głównie przyjemności. Nie ma większego znaczenia, jaki element ktoś dostrzeże, a jakiego nie; co zrozumie, a co wzbudzi w nim konsternację. Ważniejsza od pełnego zrozumienia sztuki wydaje się przyjemność jej doznawania."

Rozmowy obrazów, Grażyna Bastek

Przyjemność przyjemnością, ale czasem dobrze jest poczytać, co dostrzega w obrazach osoba mądra i kształcona, umiejąca pasjonująco tę wiedzę przekazać i obdarzona w dodatku świetnym głosem (co akurat w przypadku książki papierowej nie było słychać, na szczęście panią Bastek można posłuchać w radiowej Dwójce). W Rozmowach wiedzy jest zawartej wiele i można się poczuć oszołomionym wszystkimi znaczeniami, technikami, kolorami i historiami. Obrazy są omawiane po dwa na raz, jako że z założenia mają rozmawiać ze sobą i wybrane są pod kątem różnych aspektów, czyli na przykład autoportrety, kobiety, mieszczanie, małżeństwa, fałszerze, perspektywa i wiele innych. Część obrazów ogólnie znanych i słynnych, część w ogóle mi nie znanych (np, autoportret Sofonisby), co zresztą uważam za dodatkowy plus, bo ile można czytać o Leonardzie (chociaż o Leonardzie też było). Dużo rzeczy się dowiedziałam: o strusim jaju, o światłocieniach, o camera obscura (fascynujące i pomyśleć, że dziś wystarczy pstryknąć smartfona), o odchylonym kolczyku, żółtych ciżemkach z noskiem, o ważeniu złota i o najdroższych obrazach świata.

Książka została wydana w dwóch tomach, zawiera bardzo dużo reprodukcji mniejszych i większych i ma staranną oprawę graficzną - przyjemne marginesy, wyraźną czcionkę i strony tytułowe rozdziałów w ślicznych kolorach.


A kolorom to ja nie bardzo mogę się oprzeć. I mam tak chyba od dziecka, zawsze robiły na mnie wrażenie odpusty ze swoimi pierścionkami, bransoletkami, piłeczkami, kolorowe stragany na jarmarkach, kolorowe tkaniny, kredki, okładki, no i włóczki oczywiście. Co bywa zdradliwe, zwłaszcza kiedy nie prowadzi się prawidłowo dokumentacji i nie stosuje się jeszcze katalogu kolorów. Ale po kolei, czyli jak to z zapasami bywa.

Dawno temu zapatrzyłam się w kolorowy witraż w kościele. Pewnie dzień był słoneczny, albo w tym kościele zawsze jest światło (zupełnie jak w Combrey). Przyszłam do domu i kupiłam kilka motków alpaki Dropsa z mglistą wizją otulacza albo szalika. Motki przeleżały w szufladzie i czekały aż z mętnej wizji powstanie krystaliczny plan. Nie powstał. Pomyślałam zatem, co mają się tak obijać w szufladzie, biedaki, zrobię temperaturowy duży szal. No ale miałam tylko ciepłe kolory (jak witraż), dokupiłam zatem zimnych, bo jak wiadomo, temperatura na tym polega, że raz jest ciepło a raz zupełnie nie. Dokupiłam i nawet zaczęłam, ale dobrałam zły wzór, alpaka w tym wzorze okazała się być smutną szmatką, kolory w ogóle nie grały i nie świeciły, mimo, że dnie były słoneczne nawet. Wróciła więc do szuflady razem z zaczętym szalikiem. Lata mijały, motki siedziały w szufladzie, miały nawet spory luz i przestrzeń, przyszła pandemia, lockdawn i w ramach pocieszenia a także lepszej komunikacji, kupiłam sobie nowy telefon i wtedy wpadłam na pomysł, że z kolorowej alpaki zrobię etui. Wybrałam dwa kolory, zrobiłam etui i od razu uprzedzę - mało ubyło. Powiedziałabym nawet, że ubytek w zapasach był niezauważalny. No i wtedy wróciliśmy na stałe do biura i obiecałam koleżance mitenki. Zapakowałam całą torbę kolorów i dwa odcienie szarości (które zostały mi po starożytnym swetrze przerobionym ostatecznie na chustę, komin i czapkę). Szarości odpadły od razu, bo koleżanka też lubi kolory kolorowe nie szare. Wybrała kolor. I tu zadziałało właśnie prawo niekontrolowanego wzrostu zapasów. Wybrała kolor, którego miałam tylko jeden motek. I oczywiście był to jeden z nielicznych motków bez banderoli. Po licznych poszukiwania, porównywaniach zdjęć w różnych sklepach, wytypowałyśmy numer koloru, i zamówiłam go natychmiast w małej ilości. Paczkę odebrałam, odpakowałam, przytknęłam do posiadanego - oczywiście - kolor był inny. Zawiozłam do pracy, koleżanka obejrzała, potwierdziła moją diagnozę i powiedziała, no ale ten też ładny. No, wiadomo było, że ładny ale nie prześliczny. Wznowiłyśmy poszukiwania, wytypowałyśmy kolejny kolor i zamówiłam. Tylko wtedy już byłam w amoku kupowania, przeglądania kolorów, w dodatku byłam już po zrobieniu koca w kwiatki z merino i w dodatku miałam już i tak duży zapas, wymyśliłam więc, że skoro i tak zamawiam alpakę, z której nie wiem co zrobić, to zamówię na kolejny koc w kwiatki. I przyszła duża paczka, mitenki zrobiłam, alpakę upchnęłam do szuflady i wtedy sobie przypomniałam, że jest śliska, w kocu z kwiatków jest miliony nitek, i jak ja je pochowam.
- Zrób skarpetki - powiedziała moja ulubiona ciocia. Ale skarpetki nie rozwiązują sytuacji. 


I właśnie, gdybym miała katalog kolorów jak dziś, nie kupowałabym kolorów w ciemno, kupiłabym tylko potrzebny motek wybranego koloru i nie miałabym góry alpaki. No, pozostaje ten witraż - to mnie nauczyło, żeby nie kupować włóczki mając tylko mglisty plan. W moim przypadku kończy się to górą. Miłą, bo z alpaki, ale zawsze górą. 
Szal robię teraz inną techniką zszywania - rozbudowuję róg - mam więc kontrolę nad wymiarami, poprzednio najpierw połączyłam wszystkie kwiatki w kawałki po dwanaście i kiedy zaczęłam je łączyć, musiałam użyć wszystkie, mam więc bardzo duży koc z merino. O merino też można opowiedzieć równie długą historię, ale to może w innym odcinku. Podobnie o bawełnie, z której miałam robić maskotki i nabyłam w dużych ilościach, już zrobiłam dwa sweterki, a ostatnio zrobiłam mydelniczkę. A ta z kolei robótka po raz kolejny mnie umocniła w postanowieniu, żeby się nie spieszyć z dzierganiem. Otóż dawno temu (chyba sześć lat temu) wpadłam na pomysł, żeby zrobić sobie siateczkę na mydło. Siateczkę zrobiłam szybko, oczka wyszły mi trochę za duże, pasek trochę niewygodny. Ale nie chciałam poświęcać na taki drobiazg dużo czasu, nie chciałam pruć, czy poprawiać. No i w efekcie, przez sześć lat codziennie układałam mydło starannie, żeby nie wypadło. Naprawdę, nie warto się spieszyć. Zwłaszcza, że mokre mydło na podłodze w łazience, to może nie pożar, ale bezpieczne nie jest. :D

Po lewej stara (widać jak mydło łatwo z niej ucieka), po prawej nowa:

Nowa z chińskim misiem prosto z Beskidów:





Koniec mydlanych dygresji, z zapasów powstaje zwiewny szal z kwiatków, powoli, z przerwami, bo realizuję też zamierzenia kocykowe, swetrowe i inne, czego i Wam życzę.
Dziękuję bardzo za odwiedziny, przemiłe komentarze, dobrego dnia! 

PS. Książkę zakładałam śliczną włoską zakładką, która do sztuki włoskiej pasuje, a do niewłoskiej zresztą też.


PS PS. Albrecht na tym obrazie jest tak współczesny, że nie mogłam uwierzyć, że on jest renesansowy. :D