wtorek, 31 stycznia 2023

Rozmach renesansowy w hobby i nie tylko

 


Ten, by użyć słów Graftona, "linoskoczek autokreacji" walczył z demonami depresji. Mówił, że wiosna i jesień wpędzają go w melancholię, gdyż patrząc na obfitość kwiatów i owoców, czuje, jak mało stworzył w życiu. "Battista - zwracał się do siebie - teraz twoja kolej obiecać ludzkości jakieś owoce". Również Leonarda prześladowało poczucie niespełnienia, będące negatywną stroną renesansowej ekspansywności. Jeśli możliwości jest nieskończenie wiele, ich spełnienie może być co najwyżej cząstkowe."

Leonardo da Vinci Lot wyobraźni, Charles Nicholl

Współcześnie rolę renesansu w dziedzinie ekspansywności spełnia doskonale Internet i też można się przygnębić nawet nie będąc Leonardem, że jest tyle możliwości a czasu cały czas jest tyle samo a nawet jakby mniej. Pierwsze dwa miesiące mojej wolności od etatu spędziłam w lekkim nadmiarze planów i chęci oraz zainteresowań. 


  A potem przemyślałam wszystko i ustaliłam, że nie muszę przerobić kilometrów moich włóczek w tydzień, nie muszę spruć nienoszonych swetrów i zrobić z nich noszone w drugi tydzień, nie muszę od razu wyhaftować trzech obrazków (taaak, bardzo nabrałam chęci na haft krzyżykowy po tym jak przywiozłam kilkanaście haftowanych poduszek z mieszkania po teściowej, no i moje babcia ze strony taty pięknie haftowała), które dostałam pod choinkę, nie muszę zrobić w minutę albumu fotograficznego i nie przeczytam wszystkich swoich nieprzeczytanych książek w miesiąc.

Wzięłam głęboki oddech, pocieszyłam się, że nie jestem Leonardem, cała ludzkość na mnie nie czeka i mogę sobie uprawiać swoje liczne hobby powoli, przyjemnie i niespiesznie. Postanowiłam też do gatunku hobby wliczyć gotowanie smacznych, oryginalnych i pożywnych obiadów (skoro jestem uwolniona od etatu), ale na razie się to nie udało i dalej je gotuję z niechęcią. Pooddychawszy głęboko,  pocieszywszy się i zmotywowawszy, wyszłam ze stuporu i melancholii. W pierwszym kroku skończyłam legginsy. Moja babcia ze strony mamy na widok mało porywających wełnianych reform albo peerelowskiego paltota zawsze mówiła - najważniejsze, że ciepłe. Tak jakoś mi się to skojarzyło, kiedy spojrzałam na moje świeżo wydziergane milionami oczek legginsy:


 Zestaw kolorów jest nieco ponury, włóczka bardzo gryząca, ale legginsy są naprawdę ciepłe, a spod sukienki wystaje mi tylko część bordowa, która nie jest najgorsza. Na pocieszenie przyszyłam sobie guzik dla zorientowania przodu (wiadomo, że najgorzej zawsze odróżnić przód od tyłu)


i wciągnęłam gumkę. Legginsy są mniej więcej na temperaturę poniżej 10 stopni Celsjusza, ale i tak chodzą mi po głowie kolejne, może z bardziej wyrafinowanej wełny i w warkocze, Nadmiar nadmiarem, ale nie ma co we wszystkim się ograniczać. Zaraz po przyszyciu guzika, zaczęłam planować morze malutkich skarpetek i wyrafinowanych sweterków i wtedy nagle okazało się, że wnuczka wyrosła ze swojego kocyka. Powstało zapotrzebowanie na nowe kocyki - tym razem prawie pełnowymiarowe i dwa, bo przecież jest wnuczka i wnuczek. Ucieszyłam się, że wreszcie może uda mi się wyrobić wszystkie zapasy Merino


którego od kilka lat w ogóle nie ubywa, mimo że zrobiłam z niego kocyk w warkocze, koc w kwiatki, sweter w cegiełki i pięć czapek. Trudno przewidzieć na tym etapie, mam dopiero 30 centymetrów pierwszego, robię wzorem tkanym, który jest bardzo włóczkożerny, więc nie wiem, liczę się z koniecznością dokupienia kolorów. Naprawdę, nie wiem co to Merino w sobie ma - jakieś tajemne moce pączkowania chyba.


Na zdjęciu widać drut z zestawu Mindful, co się wiąże z moim przejściem na emeryturę, otóż bowiem miałam takie szczęście, że zostałam obdarowana zarówno od kolegów i koleżanek jak i osobno od zarządu. Zarząd w swojej dobroci obdarował mnie kuponami na książki oraz hojną premią. No i pomyślałam sobie, że warto właściwie zamiast trzymać premię na kupce kupić sobie coś, co będzie miłe i wdzięczne. No i pomyślałam, że nie mam zestawu drutów, bo nigdy nie ośmieliłam się wydać tylu pieniędzy naraz na hobby. Oczywiście, jak to z takimi oszczędnościami bywa, są one złudne, bo i tak wydałam dużo więcej na pojedyncze druty niż gdybym na początku drogi dziewiarskiej zacisnęła zęby, przebolała duży wydatek i kupiła zestaw. No i jak nie teraz to kiedy. Nasłuchałam się zachwytów nad obrotowymi żyłkami, nad schludnym przechowywaniem, nad wygodą, więc zamknęłam oczy i podjęłam decyzję. Kupiłam dwa zestawy, bo jak prezent od zarządu, to nie ma co skąpić. 


Dorzuciłam też automatyczną miarkę (czyli centymetr krawiecki) i naprawdę, warto było - ile zaoszczędzę godzin unikając żmudnego zwijania to trudno sobie nawet wyobrazić. 

Do zestawu dołączone są milusie gadżeciki, w tym nożyczki idealne na podróż, bo składane


Powiem tak - rzeczywiście obrotowe żyłki to rewelacja. Wymiana drutów bajecznie prosta, już nie muszę grzebać za każdą zmianą rozmiaru w moim kłębowisku. Kłębowisko miałam niby uporządkowane i zorganizowane, ale uniknąć rozplątywania się nie udało do końca. Zestaw króciutkich drutów kupiłam głównie ze względu na etui, bo moje króciutkie tam się zmieściły też (na zdjęciu widać jeden z czerwoną żyłką). I kiedy tak patrzyłam na te zestawy i patrzyłam, to pomyślałam, że będę jeszcze korzystać ze starych swoich drutów, które też fajne są i drewniane niektóre, a niektóre kolorowe i są do czapek i do rękawów, ale że już nie chcę wyplątywać ich ze spinek i wydłubywać z plastikowych etui. 




Jak pomyślałam, tak zrobiłam, chciałoby się napisać, ale na razie tylko pomyślałam. Uszyję sobie etui. Trochę mi zajęło rozpracowanie systemu jaki byłby najwygodniejszy i doszłam do wniosku, że dla każdy rozmiar drutów będzie osobne etui (proste w konstrukcja, bo ja nie jestem wybitna w szyciu), zrobiłam na razie prototyp i o postępach będę relacjonować w następnych odcinkach. 
Tymczasem zrobiłam porządek w drutach skarpetkowych, które przechowywałam w materiałowym organizerze (kupionym dawno dawno temu), ale w którym miałam zawsze bałagan. Bałagan oczywiście tworzył się nie sam ale z nadmiaru i z nieopisania. Jednak opisy w porządkowaniu to rzecz kluczowa.
Nadmiar zlikwidowałam przez przeniesienie grubszych rozmiarów drutów do planowanego etui sarpetkowego (tym razem niekupnego ale własnoręcznie uszytego), a opisy na razie zrealizowałam prowizoryczne. Docelowo mają być haftowane, bo w sumie, jak już zrobię dwa kocyki, milion skarpetek, wyrafinowane sweterki, trzy haftowane obrazki, to mogę wyhaftować opisy do etui. Uff...



Oamtako i pomyśleć, że moja babcia ze strony mamy, która mnie nauczyła robić na drutach odróżniała tylko druty grube i cienkie. I miała chyba trzy pary. I długo, długo ja też funkcjonowałam w takim świecie. Nie wiedziałam, że są druty drewniane, bambusowe, metalowe, na żyłce 80cm, 100cm, duty 3,5mm duty 3,75mm, plastikowe, okrągłe i trójkątne. A także druty Yoga. Tak, zdecydowanie mamy obecnie kolejny renesans i dużo, dużo, dużo możliwości. 

A Leonardo? A właściwie jego biografia? Niestety, nie podobała mi się i to nie dlatego, że nie miała obrazków - popatrzyłam sobie na nie w Internecie, bo Internet to nie tylko zło samo, zalety też ma. Napisana moim zdaniem bardzo chaotycznie, wiele razy autor się powtarzał, co budziło zamęt, tym bardziej, że podał do wiadomości wielkie mnóstwo domysłów, co też budziło zamęt, nieraz wolałbym nawet żeby coś zmyślił, jak Stone w "Udręce i ekstazie". Bo o Leonardzie wielu rzeczy nie wiemy, to ironia w sumie, że zachował się spis ile miał garnków i patelni, jakie miał książki a nie zachowała się informacja kogo przedstawia Mona Lisa. Książkę więc przeczytałam z trudem i powoli (zajęło mi to ponad trzy tygodnie) i pomyślałam sobie, że w sumie szkoda, że zajmował się tyloma rzeczami, projektował kurki w łazience księżnej, ozdabiał zegary w klasztorach, projektował miasta idealne i idealne klatki schodowe, wielu rzeczy nie skończył, ale że był genialny, to skończyli za niego inni - na przykład nie tak dawno skończyli konia, którego Leonardo miał odlać z brązu. Szkoda też, że obrazy tak bardzo niszczeją i w sumie nie wiadomo już jak wyglądały one naprawdę. Nam pozostały tylko prześwitujące przez brudne werniksy cienie. 
No ale, zajmował się tym, co mu sprawiało przyjemność czego sobie i Wam serdecznie życzę.
Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

PS. Lot wyobraźni zakładałam zakładką średniowieczną i wyobrażałam sobie, że to Leonardo jedzie ze swoimi książkami z Florencji do Mediolanu. 

 

piątek, 13 stycznia 2023

Szpony nałogów i katalogowania

 


"Miałem wszystko. Ale wszystko było ułudą. Nie było sposobu, żeby rozwiązać mój problem. Dopiero po wielu latach zacząłem powoli rozumieć, gdzie szukać rozwiązania. Proszę, nie zrozumcie mnie źle. To wszystko - Julia, wymarzony dom, milion dolarów tygodniowo - było wspaniałe i zawsze będę za to wdzięczny. Jestem jednym z największych farciarzy na świecie. I najlepiej na świecie się bawiłem.

Ale to nie była odpowiedź. Czy gdybym miał zrobić to jeszcze raz, znów poszedłbym na przesłuchanie do Przyjaciół? No pewnie, że tak. Czy znowu bym pił? No pewnie, że tak."

Przyjaciele, kochankowie i ta Wielka Straszna Rzecz, Matthew Perry

Kiedy weszłam do księgarni (po prezenty dla wnucząt), Matthew spojrzał na mnie od samego progu. Wiedziałam, że muszę go mieć, no i mam. Książka raczej dla fanów, czyli jak najbardziej dla mnie. Przyjaciół oglądam średnio raz na dwa lata (wszystkie dziesięć sezonów) i zawsze na koniec płaczę i zawsze żałuję, że to koniec i tylko resztki zdrowego rozsądku powstrzymują mnie od puszczenia tego serialu od początku. Moją ulubioną postacią jest Chandler grany przez Matthew Perry,ego, więc przeczytałam jego książkę ze ściśniętym sercem. To takie smutne, że tak bardzo nie można komuś pomóc. Niczym. Przyjaźnią, miłością, uwielbieniem, sławą, powodzeniem, pieniędzmi. Każdy sam osobiście musi się pozbierać i w sobie znaleźć siły, żeby przetrwać. Tu mamy historię walki z ekstremalnie Straszną Rzeczą, ale w sumie na co dzień też walczymy z różnymi lękami, smutkami i smuteczkami. Książka dla fanów albo dla kogoś, kto jest ciekawy historii jednego cierpienia. 

Tymczasem siedzę sobie na emeryturze, spadł śnieg i się roztopił, było wielkie sprzątanie, wielkie gotowanie i wielkie zakupy. Wszystkie zakupy w ramach prezentów, więc mój bezzakupowy słoik trzyma się dzielnie i pęcznieje, podobnie jak moje biblioteczne półeczki. 


   Kubeczek dostałam od koleżanek i kolegów z pracy na nową emerytalną drogę życia. I w ogóle musieli mnie lubić, bo dostałam też płytę i to był ogromny szok i zaskoczenie.


Dimash (mój idol) wydał tylko jedną płytę i trzeba ją sprowadzić z Chin, więc nie kupuje się jej tak łatwo, jak wszystko inne w dzisiejszych czasach (poza przejściowymi trudnościami z cukrem). Zatem moje emerytura przebiega miło i przy cudnych dźwiękach. 

Robię oczywiście na drutach i są to w dalszym ciągu getry, na szczęście koniec drugiej nogawki. W przerwach zrobiłam też dwie czapki z owcami. 





Do drugiej używałam ślicznych markerów z cyframi na sobie, owce miałam więc ponumerowane co znacznie ułatwiało mi wyrabianie wzoru. Markery nie dość że pożyteczne to jeszcze naprawdę prześliczne w wyglądzie i w dotyku. 


Markery oficjalnie dostałam w prezencie gwiazdkowym. Dostałam też wspólnie z mężem Scrabble, którym mamy zamiar odnawiać zaniknięte połączenia neuronowe w mózgu. 

Poza czytaniem, dzierganiem i przymuszaniem się do spacerów (spacerować lubię, najgorzej nie lubię zebrać się i wyjść z domu), wpadłam w manię katalogowania. I pomyślałam sobie, że gdyby moja praca zawodowa polegała na katalogowaniu, to siłą musieliby mnie wyciągać na emeryturę albo od razu do Domu Spokojnej Starości. Na szczęście nie polegała, więc teraz mogę sobie katalogować bez granic. Kataloguję książki (znalazłam śliczną aplikację, wiadomo, w dzisiejszych czasach musi być aplikacja)

Aplikacja sczytuje kod ISBN, każda książka może mieć okładkę, liczbę stron i czy jest przeczytana. Na razie skatalogowałam dwie półki, bo kataloguję też włóczki. Na stronie Ravelry - super strona dla dziergających i bardzo uczynna - jak przeglądam wzór na sweter to podpowiada mi z jakich włóczek ze swoich zapasów mogę go zrobić. Skatalogowałam na razie dwa pudełka włóczek, bo kataloguję też zdjęcia i robię album z objaśnieniami dla potomnych. 


I tak sobie myślę, czy można żyć bez katalogowania - pewnie można, ale o ile mniej przyjemnie. 
Dziękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!