środa, 23 grudnia 2015

Puchata poezja

"Jutro wyruszam w Umbrię. Po nerwowej zimie i wiośnie leczę duszę, oglądając obrazy i freski, stare kościoły i winnice."
Julia Hartwig Andrzej Międzyrzecki / Katarzyna i Zbigniew Herbertowie Korespondencja

Ja nie wyruszam, bo zima dopiero co się zaczęła i nawet nie nerwowo. W ramach magicznego nadchodzenia świąt odnotowałam tylko lekko obolałe nogi, nieliczne otarcia i nadszarpnięte plecy. Ale za to - w pracy kubek prawie jak świątecznie wydziergany


W domu fotel omieciony i przystrojony w zimowe bałwanki


Prezenty zapakowane, choinka ubrana (ale tylko prezenty wyszły ostro):


W kuchni kolejny dzień gotuje się bigos, skręcony ser czeka na sernik a ryby na patelnię i półmisek. Wina leżakują, whisky dojrzewają (z tym akurat było najmniej pracy i w ogóle zmywania - bo najgorsze jest zawsze zmywanie). Jednym słowem - nie ma stresu. Przynajmniej dzisiaj tak mi się wydaje.
No ale porządki porządkami, gotowanie gotowaniem, a czytać i dziergać trzeba, bo to dzisiaj środa u Maknety.

Choinka pachnie jak wszystkie święta Bożego Narodzenia i wszystkie prezenty, zawsze wtedy budzi się we mnie mała dziewczynka, która potrzebuje trochę magii, trochę poezji i trochę piękna.
W tym roku na  około-choinkową lekturę wybrałam korespondencje Zbigniewa Herberta z zaprzyjaźnioną parą poetów, czyli Arturem Międzyrzeckim i Julią Hartwig.


Wymiana listów zaczyna się w tym grudniu, kiedy miałam dwa miesiące i były to moje pierwsze (raczej mało świadome) święta.
Cała korespondencja jest bardzo przyjemna w czytaniu. Są rachunki i upoważnienia, jest podlewanie kwiatków, strzyżenie świnki morskiej, ale jest życie nagie, szykany, nowe kontynenty i dłubanie w labiryncie starożytnej Grecji. W aneksie fragmenty dziennika Julii Hartwig, ale tam jeszcze nie dotarłam.
Do tego naprawdę baśniowa okładka.

Zakładka oczywiście nie mogła być inna jak z kotami. czyli bardzo świąteczna


A na drutach znowu coś w prezencie (noworocznym raczej, do jutra nie mam szans, zwłaszcza, że jeszcze się nie zdecydowałam na włóczkę - skłaniam się ku puchatej alpace). No ale wreszcie coś kobiecego. Mam nadzieję przyspieszyć po tych wszystkich pierogach i makowcach.

Dziękuję za to, że mnie odwiedzacie i komentujecie. Wesołych Świąt! :)

środa, 16 grudnia 2015

Amok stadny

Mam pięć lat, może sześć, leżę w wykrochmalonej pościeli i nie śpię. Za drzwiami jakiś dziwny ruch, krzątanie, głosy, śmiechy, rozmowy. Potem zapada cisza, gaśnie światło, robi się ciemno i w tych ciemnościach, za szklanymi drzwiami nagle rozbłyskuje szereg kolorowych światełek. Tym magicznym sposobem nadchodziły moje święta Bożego Narodzenia. W ogóle nie pamiętam co było na wigilijną kolację, ani co na świąteczne śniadanie, pamiętam za to doskonale lampki te w kształcie grzybka, i te w kształcie żabki, lametę, długie cukierki w żółtych, czerwonych i zielonych celofanowych papierkach, których nigdy się nie jadło. A najbardziej pamiętam podłużne bombki w brokacie ze spiczastym końcem. Zakręcone mocno na nitce, wirowały długo i odbijały migotliwie choinkowe światełka.

Teraz jestem od dawna po drugiej stronie drzwi, nic nie robi się tam nagle, ani tym bardziej nie robi się magicznie, i wiem, że zanim zamigocze choinka, najpierw trzeba pokonać liczne prania, zakurzone firanki, niebłyszczące podłogi i różne zlewy oraz wanny, kilogramy zakupów. I pół metra prezentów. 
Na razie o tym nie myślę, żeby się nie stresować. Wanny spokojnie czekają, zakupy też, na łóżku wyluzowane stado owcze, więc ja też powinnam być wyluzowana,


ale tak naprawdę jestem w amoku. Dziergam tylko. Dziergam prezenty w szalonym pośpiechu i w sumie jest szansa, że zdążę. Ponieważ mają być niespodzianką, więc nie mogę ich ujawnić (chociaż osoby zainteresowane raczej tu nie zaglądają). Dziergam i prawie nie czytam, chociaż dziś środa z Maknetą.

Dziękuję za wizyty i komentarze. Miłego dnia! :)

środa, 9 grudnia 2015

Mozaika w jodełkę

"Po co czytać książkę, której Proust nie napisał?"
wstęp do "Przeciwko Sainte-Beuve'owi" Marcela Prousta


Z Marcelem Proustem poznałam się dawno, dawno, bardzo dawno temu. A właściwie to najpierw poznałam się z jego gospodynią, Celestą Albaret. Celesta, młoda kobieta ze wsi, wyszła za mąż za paryskiego szofera, przypadkiem trafiła na służbę do Prousta i w późnej starości napisała wspomnienia. Wspomnienia może nie były obiektywne, ale to akurat najmniej istotne w tym przypadku. Były natomiast pełne uwielbienia, miłości, cierpliwości i oddania. Celesta całymi godzinami siedziała w kuchni, parzyła kawę panu Marcelowi i pilnowała świeżości rogalika. Czekała na dzwonek. Dzwonek był w porach dziwnych, bo Proust spał odwrotnie, czyli budził się wieczorem a zasypiał rano. Parzyła mu kawę i słuchała jak opowiada o swojej pracy.

Po tej książce trudno pozostać obojętnym, uwielbienie Celesty niezwykle łatwo się udziela. A co się robi, kiedy człowieka dopadnie podziw dla pisarza? Idzie się oczywiście do biblioteki i wypożycza się jego dzieła. Przyniosłam z pietyzmem do domu pierwszy tom "W poszukiwaniu straconego czasu" i (no, teraz powinien nastąpić szereg zachwyconych wykrzyknień), i nie przebrnęłam nawet przez pierwszy rozdział. Nie osłabiło to mojej miłości. Książkę musiałam oddać z racji terminów bibliotecznych, ale dalej myślałam o autorze z czułością. Lata mijały, w księgarniach pojawiały się kolejne tomy Poszukiwania, wiernie je kupowałam, stawiałam na półkę i nie czytałam. Niektórzy złośliwi twierdzą, że Prousta najlepiej czytać ze złamaną nogą albo ospą, bo wtedy leży się miesiąc w łóżku. Ponieważ nie groziło mi ani jedno ani drugie, odwołałam się do swojego długiego stażu czytelniczego, wyciągnęłam z półki "W stronę Swanna", wzięłam głęboki oddech, otworzyłam i wtedy. Wtedy się zachwyciłam.

Proust jest pisarzem wyjątkowym, niepowtarzalnym, nie można go porównać z nikim, a cykl powieściowy "W poszukiwaniu straconego czasu" jest książką totalną, jedną z tych, którą można zabrać na bezludną wyspę albowiem jest całym światem. Jest w niej lato i zima, miłość i pycha, młodość z piegami i starość. Jest Paryż i bzy, jest czas, jest muzyka i jest wieczność. Sugestywność obrazów, sposób w jaki Proust patrzył na rzeczy i na ludzi oszałamia. Bo jego spojrzenie nie kończyło się na przedmiocie - ono się od przedmiotu zaczynało i biegło w głąb przez czas i przestrzeń. Jednym słowem, od tamtej pory kupiłam wszystko co napisał, co o nim napisali i, jak okazało się niedawno, również to, czego nie napisał.


 "Przeciwko Sainte-Beuve'owi" Marcela Prousta nie jest książką Prousta, jest jego notatkami, artykułami, zaczętymi esejami. Jest szeregiem brudnopisów. Oczywiście, jeżeli miłość do autora nie jest wystarczającą odpowiedzią, pozostaje cały czas pytanie - Po co ją więc czytać?
Kiedy jestem w filharmonii, odświętnie ubrana, siedzę w fotelu, zapada cisza a orkiestra przygotowuje się do występu. Ktoś stuka, ktoś ćwiczy krótki fragment, ktoś dmucha w ustnik, poprawia się na krześle, ktoś kaszle.  I ja bardzo lubię tę chwilę i te dźwięki.Wiem, że za chwilę stukoty ustaną, a bezładne, chaotyczne nutki popłyną w pięknie i harmonii.
Takie właśnie są notatki Prousta. Gdzieś pojawia się sucharek, który za chwilę olśni nas jako pulchna magdalenka, gdzieś pojedyncze zdanie, które potem zmieni się w cały rozdział.  Pojedyncze osoby, przypadkowe domy, dzwonnice, kościoły, zegary słoneczne i magiczne latarnie, wszystkie te migotliwe kamyki znajdą swoje miejsce w olśniewającej mozaice. 


Dzisiaj środa z Makneta, więc poza mozaikami jestem wyrobnikiem, małym biednym Elfem, który w fabryce świętego Mikołaja pracuje dniami i nocami, żeby zdążyć na czas gwiazdkowy. Jakby mi było mało, że za późno się zabrałam, to jeszcze wybrałam jodełkę - bardzo żmudny wzór. Żmudny i włóczkożerny (przyznam się, już się pakuje paczka, wykupiłam CAŁY kolor, wiem, nadaję się na terapię, trudno). Efekt za to, moim zdaniem śliczny. Ciekawe, że Fabel bordo całkiem inny od szarego - gładki i połyskliwy jak jedwab, natomiast szary jest szorstki i zgrzebny nieco.

Pozdrawiam serdecznie, dziękuję za odwiedziny i miłe komentarze, miłego dnia! :)

środa, 2 grudnia 2015

Liście w biegu



"Pamiętasz: gdy byłeś dzieckiem, twoi rodzice musieli na ciebie krzyczeć, żebyś nie biegał tak szybko?"
Urodzeni biegacze, Christopher McDougall
 
To moja trzecia książka o bieganiu w bardzo krótkim czasie. Muszę powiedzieć, iż czuję się praktycznie jak maratończyk a nawet jak ultra i jestem zachwycona.
Tym razem autor jest amerykańskim reporterem świeżo nawróconym na bieganie (obecnie biega z amiszami w Pesynwalii), który pojechał do Meksyku poznać plemię Tarahumara. Plemię urodzonych biegaczy. Albo inaczej - plemię ludzi, którzy nie zapomnieli, że są urodzonymi biegaczami.
Tarahumara mieszkają w Meksyku, robią sobie gumowe sandały, piją dużo piwa i wśród kaktusów biegają setki, setki kilometrów w ramach zabawy. Bo ludzie mają bieganie we krwi. I w stopach, o których da Vinci mówił, że są cudem przyrody.

"Nie rozglądaj się wokół, po prostu pogrąż się w transie, patrząc jak ziemia przesuwa się pod stopami."
Urodzeni biegacze, Christopher McDougall

Porywająca lektura, mega pozytywna i bardzo motywująca. Ja jeszcze nie wyrwałam się w trasę (trochę ciemno i mży za oknem), ale na pewno się wyrwę, bo okazało się w wyniku różnych badań, że bieganie to jedyna dyscyplina, w której forma nie zanika nawet w późnej starości.

Tymczasem dziergam (bo dziś środa u Maknety - czytanie z dzierganiem oczywiście) prezent. To znaczy taki był plan, ale u mnie zawsze kupowanie prezentów dla bliskich zaczyna się kupowaniem prezentów dla siebie samej (i w zasadzie na tym się kończy). Nawet już z tym nie walczę, jestem pogodzona, więc nie broniłam się, kiedy okazało się, że to samo jest z prezentami dzierganymi. Mam zatem na drutach Rosinę.
Jedyne co mnie powstrzymywało to nie tyle prezentowa konieczność ale sam wzór -13 stron opisu po angielsku. Schematy, opisy, tabelki, liście, warkocze.  Jedyne co mnie zmotywowało, to wizja piętnastego sweterka z okrągłym dekoltem. Wydrukowałam wzór, przeczytałam w całości, wybrałam Limę (trochę jakby przyciężka) i zaczęłam.
Oczka liczę na dwóch licznikach (jeden ogólny, drugi warkoczowy) i zapisuję przy trzech schematach (kołnierz, plecy i dekolt). Dodatkowo pilnuję, żeby wzór na plecach się rozgałęział, żeby dodawały się oczka reglanu i żeby liście miały zawsze dziesięć oczek i zawsze były do góry.
Poza tym jest naprawdę prosto. I to mówię ja, której czasem myli się oczko prawe z lewym. Wzór jest rozpisany jak marzenie. Jeszcze zanim zaświta mi w głowie pytanie - a co się dzieje w ósmym rzędzie i ile mam właściwie oczek w prawym rękawie - autorka jak krowie na granicy tłumaczy, że w ósmym rzędzie zakręcamy dwa warkocze i oczek w prawym rękawie powinnam mieć 52. Po czym drukuje tabelkę nie tylko z prawym rękawem, ale również z lewym.
Na razie mam kawałek pleców z nierozgałęzionymi jeszcze liśćmi, dwa rękawy, dwa przody i spory kawał kołnierza, co do którego jestem bardzo ciekawa, jak się będzie układał, bo jest nietypowy. Fason ma szansę być moim ulubionym fasonem i już widzę go w różnych włóczkach.
Prezent jednak na pewno wydziergam i na pewno zdążę do świąt, nie będę przecież wyrodną matką.
Dziękuję bardzo serdecznie za odwiedziny i komentarze. Miłego dnia! :)

środa, 25 listopada 2015

Feblik na fali

"...wszystkie przywiązania wynikają z tego samego: czujemy się obco w tym nieskończonym Wszechświecie, Ziemia się nam stale kręci pod nogami, nasze życie ucieka, boimy się, chcemy się czegoś uchwycić. Czegoś stałego. Łapiemy się swojego stołu, swojego miejsca, swojego domu, łapiemy się swojego człowieka."
Feblik, Małgorzata Musierowicz

Kiedy więc w łódzkim Salonie Ciekawej Książki wypatrzyłam Feblika na regale, złapałam go od razu jak swojego. Dwudziesty pierwszy tom Jeżycjady, poprzednie wszystkie przeczytałam, więc nie mogę tak gwałtownie przestać. I bardzo słusznie. Świeża pościel, wygodne łóżko, półki pełne książek, kolorowe kanapki, aromatyczna herbata i lody domowej roboty. Kto nie lubi takich tematów?
Otoczenie jest nienachalnie kulturalne, czyta Tatarkiewicza (Dzieje sześciu pojęć), Glovera (Świat starożytny) w wydaniu przedwojennym, przy stole nie rozmawia o fizjologii (nawet ślimaków), maluje farbami wyciśniętymi z płatków róż (w kolorze czerwonym) lub malw (w kolorze rozczarowująco sinawym), gra w Dixit, a dzban przy tym "tkwił niewzruszenie, pysznił się barwami, śmierdział myszą i wyglądał wspaniale."

W takie otoczenie uwielbiam się wtapiać (a nie w każde warto - jak mawia dziadek Borejko) i to jest główny powód, dla którego czytam i będę czytać Jeżycjadę. Wątki miłosne, fabuły to doprawdy powody pomniejsze. I nie przeszkadza mi, że to z definicji powieść dla młodych dziewcząt, ani że pojawiają się w niej "sygnały bezprzewodowe", które to, jak ogólnie wiadomo, w przyrodzie nie występują.


Książkę zakładałam reklamowymi zakładkami z targów (wszystkimi trzema).

A co na froncie robótkowym, bo ciągle jest i szczęśliwie nie zanikł? Przesiedziałam otóż w kryzysie twórczym dwa tygodnie, przekonałam się, że dekolt swetra sam się nie zmienił, a obmyślone gwiazdki same się nie wydziergały, narzuciłam więc na druty dwie (bo grubsze, a grubsze szybciej się dzierga) rude nitki nową techniką z jednego kłębka (jedna nitka z lewej, druga z prawej, czyli jedna z wierzchu, druga z początku - bardzo praktyczny wynalazek) i zaczęłam prezent pierwszy. Wyszedł gruby bobół (o, pierwszy raz widzę to słowo w druku, chyba to ścisły regionalizm jest). Sprułam.
Narzuciłam jedną rudą nitkę, drugą pominęłam poświęcając szybkość na rzecz estetyki. Początek zapowiedział się wdzięcznie, aczkolwiek nieco chudo. Sprułam.
I wtedy na pociechę zamówiłam sobie druty z czerwoną żyłką najnowszej technologii, dorzuciłam torbę z owcą, humor mi się poprawił znacząco, narzuciłam więc żwawo rude oczka w ilości właściwej i tym sposobem chyba znowu jestem na fali (czyli na drutach).


I całe szczęście, bo to dziś środa u Maknety - czytamy i dziergamy.

Bardzo dziękuję za odwiedziny, ciepłe komentarze i wsparcie w pruciu! Miłego dnia. :)

środa, 18 listopada 2015

Kanibal bez cytatu


Nie tak dawno dowiedziałam się z książki pana Arensa, że ludożerstwo to mit, co mnie nieco rozczarowało w kontekście poznawczo-naukowym, więc kiedy zobaczyłam "Historię kanibalizmu" Nathana Constantine'a prawie od razu rzuciłam się ją czytać.
Historia podzielona jest na trzy części, pierwsza traktuje o niecnych praktykach z pobudek kulturowych, druga o ludożerstwie z musu (czyli jeżeli jesteśmy dwa miesiące w odludnych Andach), trzecia o psychopatach.
W sprawach technicznych Constantine jest bez zarzutu, jest nawet dowcipny, co może dziwić, ale nie jest to dowcip niesmaczny (nomen omen). Trochę się czułam, jakby ów żart pomagał zmierzyć się z grozą tematu. Zwłaszcza trzecia część była zdumiewająca, wstrząsająca (w porównaniu z rzeczywistością Hanibal Lecter jest raczej średnio straszny) i cytatów nie będzie, zwłaszcza, że nie było żadnych związków z dzierganiem. Bo to dziś środa z Maknetą, więc czytamy i dziergamy jednocześnie.
Poza tym książka napisana jest bardzo klarownie i może to wstyd, ale mnie wciągnęło, nie mogłam się oderwać i przeczytałam w dwa dni. Muszę jednak przyznać, że czasem, zwłaszcza w trzeciej części, wpadała trochę w klimat tanich gazetek sensacyjnych.

Natomiast w mojej opinii laika "Historia kanibalizmu" jest słaba merytorycznie. Argumentem na istnienie kanibalizmu było stwierdzenie, że skoro są dzikie ludy, to z pewnością jedzą innych i dopiero kulturalna Europa ich oświeciła w ciemnocie. Nie jest to dla mnie przekonujące, ale tematu zgłębiać nie będę i pozostanę w niepewności i niewiedzy czy kanibalizm kulturowy był i o co w tym wszystkim chodzi.

Trochę straszny a trochę fascynujący "kanibal" z okładki jest spowity (przeze mnie) w szary sweterk z wełny skarpetkowej i to jest dopiero straszne.  Otóż zaplanowałam sobie sweterek o luźno powiewających połach, bez guzików i z mini kołnierzem szalowym. Zaprojektować dzianinę mogę bez problemu, natomiast na ogół efekt końcowy diametralnie odbiega od założeń. Żeby jeszcze koniec wieńczył dzieło i przyćmił plany, można by tę różnicę pominąć milczeniem, ale niestety. I tym razem uzyskałam więc kolejny sweterek z okrągłym dekolcikiem. A właściwie prawie uzyskałam, bo zaprzestałam uzyskiwania w jednej trzeciej. Zbieram teraz siły na prucie i powtarzam sobie czterdzieści razy dziennie - Znajdź sobie prawdziwy projekt prawdziwej projektantki i już go nie opuszczaj aż do ostatniego mankietu w rękawie.
Tymczasem listopad wieje wiatrem, chłoszcze deszczem i kwiatki ostatnie przekwitły.


Ps. Słusznie Murakami prawił, że w maratonie nie można siadać. Ja usiadłam na chwilę i oto efekt - natychmiast wypadłam.

Dziękuję za odwiedziny i komentarze. Miłego dnia! :)

środa, 4 listopada 2015

List i kura prawdziwa z kogutem blaszanym

Pierwszy w życiu list dostałam od swojego taty, kiedy miałam roczek. A właściwie roczek i dwa miesiące:

Ponieważ oczywiście czytać wtedy nie umiałam, był on ilustrowany, klarowny i z dodatkowymi objaśnieniami.
List właściwie na zawsze związał się w mojej świadomości z wakacjami, ponieważ jako nauczycielskie dziecko, jeździłam z mamą na różne kolonie w góry i nad morze. Tata zostawał w domu z powodów służbowych i kiedy już ususzył prawie wszystkie kwiatki, oblał parkiet butelką atramentu i zapełnił zlew stosem talerzy (wszystko mam udokumentowane na piśmie), siadał przy stole i pisał do mnie listy pełne bajek, zagadek i żartów.



Z kolei moja najlepsza ciocia, która nie czuła się zbyt pewnie w rysowaniu, pisała do mnie listy z wyklejankami:


Miałam naprawdę szczęście i do dziś wzruszają mnie szczerze te dowody miłości, humoru, troski i ciepła. Oczywiście i ja też pisałam w odpowiedzi, w ogromnych trudach ortograficznych (konia z rzędem, kto na pierwszy rzut oka zidentyfikuje śadkę) oraz pracowicie kolorując kopertę.


A potem, kiedy już dorosłam, kiedy moje lalki nie wisiały już na ścianie, a koleżanki nie bawiły się w piaskownicy czekając na mój powrót z wakacji, więc potem też pisałam dużo listów. Odręcznych, drukowanych, ilustrowanych aż w końcu elektronicznych. I te ostatnie też mają swój urok, chociaż są bez koperty i bez znaczka. 
Tak dobrze, że jest list - przesłane pozdrowienie, myśl, przygoda. Zatrzymuje ułamki chwil i pozwala się potem bawić w powroty do przeszłości.
Lubię czytać listy do siebie i listy nie do siebie. Uwielbiam zwłaszcza "Listy do brata" van Gogha - ilustrowane zupełnie jak moje. I nie mam już co napisać - Monika. :)

PS. Ponieważ nawet w maratonie jest środa z Maknetą i z czytaniem. więc oczywiście dziergam i czytam:


Szare będzie w liście, a brązowe jest o sztuce. Sztuka jest nowoczesna, Picasso raz maluje kurę z kurczątkami, raz prostokąty z zębami, a jabłka są zawsze kanciaste. 

Dziękuję za wizyty i komentarze, miłego dnia! :)

wtorek, 3 listopada 2015

Pycha. Blogowanie w listopadzie

"A pycha nie jest niczym innym, jak tylko fałszywym pozorem wielkości."
Listy, Seneka

Pychy nie znoszę wręcz alergicznie, a mój pierwszy kontakt z pyszałkiem zawdzięczam literaturze skandynawskiej.


I tak jak bardzo uwielbiałam tę książeczkę, tak bardzo nie znosiłam jej tytułowego bohatera. Karlsson z tymi swoimi genialnymi obrazami kogutów, ze swoim genialnym obsługiwaniem maszyn parowych, co oczywiście skończyło się wielkim wybuchem i plamami na politurze, biedny Braciszek i jednym chudym kogucikiem w rogu mizernego obrazka.
Potem okazało się, że na świecie jest całkiem sporo zarozumiałych Karlssonów i że na żywo są jeszcze gorsi, bo ich nie można zamknąć po prostu w książce.

Trzeci dzień listopada z Maknetą. :)


poniedziałek, 2 listopada 2015

Ranek. Blogowanie w listopadzie


"Co za szczęście, to już rano!"
W poszukiwaniu straconego czasu, Marcel Proust

Jest jeszcze zupełnie ciemno, mam osiem lat, wygrzebuję się spod wykrochmalonej pościeli, zagarniam pod pachę jeden z trzech przywiezionych nocną taksówką tomów doktora Dolittle - noworoczny prezent od starszego kuzynostwa, przemykam się przez pokój śpiących rodziców, staram się być cicho, moszczę się z podwiniętymi nogami na kuchennym taborecie, otwieram tom - to drugi, wracam do pokoju, staram się być cicho, drzwi skrzypią, zabieram drugi tom, który jest pierwszy, staram się być cicho, tym razem skrzypi parkiet.
- Mogłabyś chociaż raz trochę pospać. Jest Nowy Rok!

Ale ja właśnie nigdy nie mogłam, bo moją porą dnia jest ranek. Wszystkie nocne strachy przepadają z ciemnością, wszystkie drzewa i meble wreszcie odzyskują swojski kształt i wygląd. Za to ja, niczym królewna Zubejda siedzę z wielką pajdą chleba z twarogiem i nigdzie mi się nie spieszy. Wszyscy w domu śpią, za oknem budzą się ptaki albo leży cicho śnieg a ja czytam i czytam i czytam. I nawet te poniedziałkowe ranki są długie i powolne, bo tak jak wszystkie, zatopione są w całych oceanach czasu. Zaczyna się nowy dzień, nowa energia i nowa nadzieja niczym pierwsza kartka w nowym zeszycie. 



Drugi dzień listopadowego blogowania z Maknetą :)

niedziela, 1 listopada 2015

Maraton w listopadzie - smutek


"Taki sam los ludzkich rodów jak nietrwałych liści"
Iliada, Homer w tłumaczeniu Nikosa Chadzinikolau

Smutek ma wiele odcieni, wiele przyczyn i na wiele sposobów się objawia, ale dziś trudno nie łączyć go z przemijaniem i z tymi liśćmi, które opadły. Taki smutek przychodzi nie od razu, przychodzi po rozpaczy, godzimy się z losem, czujemy się częścią natury, częścią tej wielkiej przeplatanki, tego ciągłego rodzenia i umierania, tych ciągłych wiosennych zieleni i jesiennych brązów. A on gdzieś jest obok, coraz cichszy i cichszy, wreszcie jakby go nie było.

I tylko czasem, czasem, kiedy nalepię świątecznych pierogów i porozkładam je licznie na blatach, uświadamiam sobie, że kolejny raz Babcia mnie nie zapyta, ile ulepiłam, pojawia się znowu. 
Wiem wtedy, że są takie liście, których nie mogą zastąpić żadne nowe wiosny. I wiem, że kiedy przyjdą całe w lepkich pączkach, znów będą mnie cieszyć. Bo smutek, chociaż jest, to czasem jakby go wcale nie było.



Zaczął się listopad a razem z nim maraton z Maknetą:

środa, 28 października 2015

Kryzysy we mgle


A właściwie całe stado kryzysów. Pierwszy dopadł zdjęć - bez lampy wychodziły nieostro i ciemno, z lampą za jasno i też nieostro. W dodatku w całej sieci nie znalazłam okładki książki, której słuchałam. Zmuszona byłam więc użyć bardzo powabnego goryla i desperackiego kopiuj wklej. Artyzm został więc  brutalnie przycięty  nożyczkami, ale tematycznie jak najbardziej jest poprawnie, ponieważ słucham "Goryli we mgle" Farley'a Mowata. A właściwie tak mi się wydawało, natomiast faktycznie słucham "Wirungi", którą sfilmowano we mgle. (A nie mówiłam - kryzys).

Byłam nastawiona na dużą ilość goryli i dużą ilość entuzjazmu. Tymczasem tam też kryzys za kryzysem - wojna, kłusownicy, choroby płuc, bolące zęby, pasożyty, pająki. Goryli mało. Przynajmniej w stosunku do moich oczekiwań. Sama Dian Fossey, która dwadzieścia lat siedziała w krzakach i liczyła te niesamowite naczelne, była kobietą niejednoznaczną. Porywcza, kontrowersyjna w działaniach, pełna zniechęceń i złości. Jakoś nie mogłam się powstrzymać od ciągłego porównywania jej z Jane Goodall, która po prostu kocha świat i to jest bardzo budujące.
No ale Dian Fossey miała podobnie ogromną pasję i odwagę, żeby za nią iść. I dlatego cieszę się, że czytam Wirungę, nawet jeżeli jest trochę mało goryli.

 Za to w dzierganiu (bo dziś środa - dziergamy i czytamy z Maknetą) gorzej niż w dżungli. Skończyłam czapkę, ale jej jeszcze nie wyprałam i nie zrobiłam pompona. Dziecko więc nosi ubiegłoroczną czapkę (wypraną i z pomponem, co widać na zdjęciu z gorylem) i czeka cierpliwie.
Zaraz po czapce rzuciłam się do moich niedawno nabytych w ilości dwóch sztuk moteczków malabrigo silky.
Od razu może zamieszczę ostrzeżenie dla osób dziergających - po wejściu w bliski kontakt z tą włóczką, trudno patrzeć na inne włóczki z miłością. W pierwszym momencie wszystkie wyglądają zgrzebnie i ubogo. Mam nadzieję, że to mija z czasem. W każdym razie, kiedy już się na nie napatrzyłam, namiziałam i nazachwycałam kolorem (wygląda jak czerwona kapusta - powiedziało moje dziecko, facet, wiadomo, wszystko kojarzy z jedzeniem), nadziałam oczka na druty i wymyśliłam, że zrobię czapkę i szaliczek.
Dobrze mi szło, aż zaniepokoiłam się, że chyba mi braknie włóczki nawet na czapkę. Zajrzałam do sklepu - była i to dokładnie w kolorze kapusty (Lavender). Chyba z miesiąc nic nie kupowałam, w dodatku byłam w sytuacji kryzysowej (no, hipotetycznie kryzysowej), zamknęłam oczy i wrzuciłam w koszyk trzy motki (ostatnie). I kiedy już je odwinęłam z paczki i z krówek (Magic Loop częstuje krówkami, co jest przemiłe), i dorzuciłam do robótki, okazało się, że jest ich dużo. Pięć motków to za dużo na czapkę i szaliczek. Może by wystarczyło na sweter? I tak się pogrążyłam w marzeniach, rozmyślaniach i przypuszczeniach, że wpadłam od tego w kryzys, porzuciłam robotę i zabrałam się za pokutę.

W pokutę wpadłam za to, że zamiast być na pewnym bardzo bardzo bliskim ślubie (nie moim), siedziałam beztrosko w górach. No i w ramach zadośćuczynienia zobowiązałam się do dziergadła. Planowanie zaczęłam od pledu, skończyłam na razie nie mogę powiedzieć na czym (a nuż przyjaciółka tu zajrzy), ale jest dużo mniejsze niż pled. Z pokutą dobrze mi szło, aż okazało się, że wzorek (bo jest wzorek) został przez moją nieuwagę wygryziony z jednej strony. Nie wiedziałam czy pruć, czy zostawić, wsadziłam wzorek w torebkę i na razie nie patrzę na niego, żeby nabrać świeżości w ocenie po paru dniach. Od tego wpadłam w kryzys i postanowiłam zrobić sweter z szarej wełenki skarpetkowej, którą kupiłam sto lat temu. Od obmyślania wzoru i fasonu oraz grubości drutów wpadłam w kryzys, wsadziłam wełenkę w torebkę i na razie na nią nie patrzę.

Siedzenie w wielu kryzysach na raz nie jest dobre dla samopoczucia, najlepiej wtedy pocieszyć się i uspokoić prostą robótką z prostymi oczkami bez wzorków. Wyciągnęłam więc mój czarny sweterek zaczęty jeszcze w upalne lato. Cienka bawełna, cienkie druty, jakieś trylion oczek prawych na zmianę z lewymi - zdążę się uspokoić i pocieszyć nie raz.

Poniżej moje liczne kryzysy, a za oknem mgła, słońce i żółta magia w liściach.


Dziękuję za odwiedziny i komentarze, miłego dnia! :)

środa, 21 października 2015

Kłaczki na frontonach


Dalej czytam "O sztuce" Gombricha. Nie spieszy mi się. Patrzę sobie na kolorowe średniowiecze w miniaturach braci Limbourg, czytam o perspektywie, o zielonych wiankach, o tym, że portret nie był ważny, ani rzeczywistość też nie była ważna - ważny był przekaz i nauka. Patrzę na świętego Jerzego Donatella, zaraz urodzi się Michał Anioł i też będzie na niego patrzył i podziwiał, bo pomału zbliżam się do renesansu. Ale nie spieszy mi się.
Wszystko na co patrzę, Gombrich objaśnia mi tak jasno, że nie myli mi się nawet front z frontonem ani portyk z pilastrem.
Czytam powoli, za to dziergam szybko i wydziergałam dwa ubranka na kubki, przyszyłam guziczki i uszyłam pętelki.


Jeden opatulony kubek trafił do mojej przyjaciółki między innymi za to, że zawsze pamięta o mojej zakładkowej manii i że mogę zakładać książki takimi cudami:



Dla ułatwienia - ilustracja książkowa po lewej, zakładka po prawej. Na zakładce piękna Uta, w książce piękna Uta z mężem zaraz po ufundowaniu katedry w Naumburgu.

A poniżej ja sama nie w katedrze ale w pracy, za to we własnoręcznie udzierganym sweterku z alpaki, jeszcze nie pranym, ale z równymi w miarę oczkami i kłaczącym się okropnie, może po praniu mu to przejdzie.


Dane techniczne:
Alpaka Drops w dwie nitki, 686 gramów, druty nr 7

Niestety, pogoda nie sprzyja ostrości, co nieco na zdjęciach widać, za co ogromnie przepraszam.
Dziękuję za odwiedziny, komentarze i za wyróżnienie. :)

Lecę czytać i dziergać i czytać o Waszym dzierganiu, bo dziś środa tuż przed czwartkiem i świętujemy z Maknetą. Jubileuszowe!! Miłego dnia!

środa, 14 października 2015

Kultura za płotem

"Malarze(...) chcą widzieć świat na nowo i odrzucić wszystkie przyjęte wyobrażenia i uprzedzenia na temat różowej skóry i żółtych lub czerwonych jabłek. Niełatwo pozbyć się z góry wyrobionych pojęć, ale artyści, którym najlepiej się to udało, tworzą często najbardziej pasjonujące dzieła. To oni uczą nas widzieć w naturze nowe rodzaje piękna, o jakich przedtem nie śniliśmy. Jeśli pójdziemy za nimi i nauczymy się od nich, nawet rzut oka z naszego okna może się stać pasjonującą przygodą."
O sztuce, E.H. Gombrich

Książka waży ponad dwa kilo, została wyprodukowana w Chinach (co nie zostało?), wydawana jest od ponad pięćdziesięciu lat, a opowiada o tym jak od najdawniejszych jaskiń i piramid aż do teraz zmieniały się jabłka na obrazach i w rzeźbach, chociaż w naturze nie zmieniały się prawie wcale. Otóż w Egipcie na przykład każdy człowiek miał głowę z profilu, oko en face i dwie lewe nogi też zawsze z profilu. W Grecji na początku miał w dalszym ciągu głowę z profilu, oko en face, ale już tylko jedną nogę z profilu. Co dalej było nie wiem, bo jeszcze nie doczytałam, ale już widać, że istotny jest nie tyle kolor jabłka, co trafność wykonania. Dzieło musi być dobre, wtedy nastaje ład w wszechświecie, malarz jest zadowolony i widz też. I o tym bardzo interesująco, prostym językiem, bez naukowego zadęcia, opowiada Gombrich. To, o czym opowiada, prawie zawsze pokazuje, więc czytanie jest tym bardziej przyjemne (a reprodukcje doskonałej jakości).

- Dobrze jest się od czasu do czasu otrzeć o kulturę - powiedział kiedyś mój przyjaciel i oparł się o płot biblioteki.
"O sztuce" jest właśnie takim płotem, a może nawet bibliotecznym gankiem. Patrzę więc uważnie przez okno i uważnie dziergam, bo dziś środa u Maknety, wprowadzamy ład na druty albo na szydełko, czasem prujemy, bo dzieło musi być dobre.


Przy odrobinie spostrzegawczości można zauważyć, że o ile książka na zdjęciu jest nowa, to poduszki są stare. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że dawniej były en face, a teraz są całkiem przeciwnie i widać śliczne guziczki z tyłu. Przynajmniej na dużej, bo chociaż mała też jak najbardziej miała guziki w planie, to (no dobrze, przyznam się), zszyłam jej boki tak, że guziki byłyby w środku, pominęłam więc ten drobny szczegół.
Poza tym czapka się kończy, małe się dzierga w tajemnicy, a większe się nosi na okrągło do pracy:


Noszę ten sweter tak często, że nawet nie zdążyłam przyszyć guzików (zapewniam, że wypadłyby w dobrych miejscach). Zmieniłam za to (tupet z mojej strony, żeby zmieniać Justynę, ale co to mówili o jabłkach, że nie muszą być czerwone?) mankiet i zamiast oryginalnego ściągacza, zrobiłam ściągacz z fragmentem wzoru z przodu, co bardzo mi się podoba, bo nie lubię ściągaczy.
Dziergałam z Drops loves you, drutami nr 4 i wydziergałam 686 gram

Sztukę zakładam adekwatną zakładką artystyczną,


która konweniuje nawet z Amenhotepem IV.

Biegnę popatrzeć, co tam u Was za płotem i życzę miłego dnia!
Dziękuję też za wszystkie odwiedziny i komentarze. :)

środa, 7 października 2015

Oczko w troczku

Nie lubię Lema. Dawno, dawno temu czytałam Solaris i nie lubię Lema. Spotykałam czasem entuzjastów w sieci albo w korespondencji, czytałam ich entuzjastyczne opinie, przypominałam sobie zakurzone śrubki i glutowate oceany z Solaris i dalej pozostawałam przy swoim zdaniu. Nie lubię Lema, więc nie czytam. Ale od pewnego czasu pewien młody entuzjasta Lema siedzi przy sąsiednim biurku służbowym. Wymieniamy się uwagami na temat lektur, czasem wymieniamy się kanapkami lub herbatą, niwelujemy przepaść pokoleniową różnymi układami . Obejrzę "Misję", a ty "Ostatniego Mohikanina". Przeczytaj "Odyseję" , a ja przeczytam "Kongres futurologiczny".


Przeczytałam. I dalej nie lubię Lema, chociaż nie mogę mu odmówić talentu, wyobraźni, spostrzegawczości oraz intuicji. Doskonale wyczuł, że ludzie pójdą w stronę technologicznych gadżetów, ebooków, wygłosowanej pogody oraz chemicznej ułudy. Jest zatem po wizjonersku, jest śmiesznie, jest filozoficznie i refleksyjnie. Jest mnóstwo uroczych neologizmów czyli jajonoszy, urodzeńców, kąpiuterów (komputerów do kąpieli), mojaków oraz krętynów (to chyba krętyn udaje, że się nie zepsuł, chociaż się zepsuł). Jest też totalnie przygnębiająco. Nie ma krów, które były niepotrzebnym ogniwem między trawą a mlekiem, więc nie ma też pewnie owiec w tym świecie.
Osobiście wolę świat z owcami. I wolę, żeby liście palmy były prawdziwymi liśćmi palmy, a nie zakamuflowanymi troczkami od kalesonów. I żeby Rembrandt był prawdziwym Rembrandtem a nie sugestią po zażyciu tabletki. Chociaż tak naprawdę trudno określić różnicę. Bo jak jest różnica między tym, że mamy, a tym, że jesteśmy przekonani, że mamy? Zwłaszcza przy założeniu, że tabletki na "posiadanie Rembrandta" zażywalibyśmy regularnie. A gdyby tak była tabletka, po której wydawałoby mi się, że wydziergałam pięć czapek z dwustronnym żakardem? Piękny świat.

Tymczasem w rzeczywistości do lektury dziergam nieustająco cały czas tę samą, jedną czapkę. Dzisiaj tym bardziej, jako że dziś słynna środa u Maknety. Czapka mimo rzeczywistości jest trochę jak z Lema, gdzie palma raz była palmą, a raz troczkiem. Czuję to przy każdym oczku prawym i każdym oczku lewym, bo chociaż lewe są niebieskie, prawe są białe, to czasem jest odwrotnie, co jasno widać na załączonym schemacie.

Dziękuję bardzo za przemiłe komentarze i równie miłe odwiedziny, miłego dnia!

środa, 30 września 2015

Nimfy w pośpiechu

"Mniejszym bogom ziemi towarzyszą nimfy, na ogół życzliwe duchy natury, przedstawiane jako piękne i miłe dziewczęta, które zamieszkują zarośla, źródła, ruczaje, cieniste lasy i pływające wyspy, czyli miejsca, gdzie przyroda jest bujna i środowisko przyjazne. Zazwyczaj spędzają życie na tkaniu i przędzeniu"
Mity Bogowie i herosi w sztuce, Lucia Impelluso

Dziergam czapkę dla dziecka. Już zapomniałam, jak bardzo wolno dzierga się dwustronny żakard z cienkiej nitki, za progiem mrozy, a ja ciągle w mankiecie. Może byłabym dalej, gdybym nie zaczynała trzy razy. Pierwszy początek miał pomieszane kolory, drugi miał pomieszane strony (udało mi się zamknąć okrążenie we wstęgę Mobiusa), trzeci miał liczbę oczek, której zupełnie nie mogłam wpasować we wzorek. Czy ja naprawdę robię ten fason czapki po raz drugi?
- Znowu prujesz? Nie skupiasz się. Przecież widzę, że się nie skupiasz, oglądasz serial. Trzeci raz prujesz, mamo, ta włóczka będzie strasznie wymęczona!
No proszę, facet, a jak się zna na włóczce, mruczę pod nosem, wyłączam serial, obcinam sprutą nitkę, siadam przy oknie i po kilku godzinach skupienia i koncentracji mam wreszcie początek czapki.
Prawie wcale nie czytam, dziergam dniami i nocami i tylko dzisiaj mam przepustkę, bo dzisiaj środa, dzierganie i czytanie z Maknetą.


Bogiem a prawdą, książkę przeczytałam jeszcze latem, bo wtedy jeszcze mogłam sobie wolno czytać kolejne mity i patrzeć sobie bez stresu na kolejne obrazki. Teraz mniej mogę bez stresu, bo wiadomo, dziergam czapkę.

Mitów w "Mitach" jest bardzo, bardzo dużo i tyle samo jest reprodukcji różnych bardziej lub mniej słynnych dzieł sztuki, przy czym sam mit jest napisany z lewej u góry, obrazek jest z prawej, a z lewej u dołu jest opis obrazka. I to jest bardzo przyjemny układ - historia jest zwięzła i kluczowa a opis pomaga mniej spostrzegawczym (takim jak ja chociażby) dostrzec różne szczegóły, na przykład malutką Helenę trojańską, która właśnie się wykluła z jaja (na obrazku powyżej Helena jest niestety przykryta czapką).
Trochę więc czytam, a trochę patrzę na Danae w złotym deszczu, na Apolla w stroju renesansowym (zielona tunika i czerwone rajstopki), na Dafne z pękiem gałęzi zamiast głowy, na Skyllę, kiedy była jeszcze piękną dziewczyną i nosiła kolczyki w uszach i na Hektora w hełmie strasznym na głowie. Oczywiście Askanios, syn Eneasza, myli mi się z Anchizesem, jego ojcem, ale to nic nie szkodzi.
Penelopa tka całun na czerwonofigurowym skyfosie z V wieku p.n.e., stareńka Eurykleja myje nogi Odyseusza (właśnie go rozpoznała i gąbka jej upadła na posadzkę z wrażenia).
Zakładam rumiankiem, który nie ma żadnego związku z mitologią, ale tak śliczne wygląda obok rosnącej magicznie winorośli, śpiącego Dionizosa i pluskających wesoło delfinów.


"Jestem nimfą świętego źródła, nie zakłócajcie mojego snu, odpoczywam."

(A właściwie nie tyle odpoczywam, co w pośpiechu dziergam czapkę, później sobie poodpoczywam jako ta nimfa w ruczaju.)

Dziękuję bardzo serdecznie za odwiedziny i przemiłe komentarze, miłego dnia!

środa, 23 września 2015

Masowanie żakardem

"Zamień suknie, których nigdy nie nosisz, na szal z wysokogatunkowej wełny"
Sztuka prostoty, Dominique Loreau

Prostota w książce, wysokogatunkowy żakard w czapce, czyli wspólnie uprawiamy hobby z Maknetą.


Dominique Loreau jest Francuzką, która od dwudziestu lat mieszka w Japonii i zachwyca się japońskim stylem życia. Na co dzień nie przepadam za tego typu poradnikami, tym razem potrzebowałam motywacji, a Sztuka prostoty jest wciągająca, szczera i nie zawiera zbyt wielu komunałów.
Z natury i z upodobania jestem chomikiem. Nie lubię wyrzucać rzeczy, a że często ulegam nieodpartym pokusom i mam niezbyt duże mieszkanie, więc co jakiś czas staję się chomikiem przytłoczonym. Chomik przytłoczony jest ociężały, przygnębiony, mało energiczny, ma straszny bałagan w kosmosie i najlepsze co może wtedy zrobić, to poczytać sobie o prostocie, rytuałach i duchowych medytacjach przy myciu podłogi.

W sobotę zapakowałam i wyniosłam na śmietnik sześć worków ze starymi sukienkami (nie gromadź, wyrzuć niepotrzebne, wyrzuć, oddaj, wyrzuć) i tylko jedną przyniosłam z powrotem. Porobiłam porządki we wszystkich szafach układając ręczniki i pościel w równe stosiki (Jesteśmy bezradni wobec dżumy, śmierci i wszystkich koszmarów, które osaczają nas we śnie. Ale szafy, w których panuje wzorowy porządek, są dowodem, że możemy uporządkować przynajmniej nasz mały kącik we wszechświecie).
Pozamiatałam, pomyłam, poczyściłam dom (Czyszczenie, zamiatanie, mycie, gotowanie utrzymuje ludzi w formie i czyni ich odpowiedzialnymi za własne życie. Osoba, która krząta się wystarczająco dużo, by zaspokoić potrzeby dnia codziennego, nie dozna wylewu krwi do mózgu, otępienia ani apatii. Jej myśli są jak przepływające po niebie chmury. )

Usiadłam w fotelu z kawą w porcelanowej filiżance (Opowiadaj się za najprostszymi rzeczami wysokiej jakości, które dobrze się starzeją)  i myślałam, żeby może pobiegać w poszukiwaniu energii (Nie uprawiaj sportu czy jogi wyłącznie po to, by stracić na wadze. Rób to dla przyjemności, jak dziecko biegające po plaży.) albo może posłuchać wody w strumyku, albo pomasować się szczotką z sierści dzika, (Masowanie szczotką przywraca organizmowi energię, a tobie entuzjazm. Praktyka ta wzmacnia działanie systemu odpornościowego.), albo wyjechać w jakieś miłe miejsce (Zawsze zabieraj szczotkę ze sobą w podróż).
- Mamo, czy ty mi robisz czapkę? Bo nie wygląda, jakbyś robiła. Robi się zimno, czy robisz mi czapkę?

Zbieram swoje myśli o szczotce, o plaży, o strumykach, zbieram chyboczące na rozbiegowym rządku druty skarpetkowe i robię dziecku czapkę. Żakard dwustronny, taki sam jak w zeszłym roku, też biały ale z ciemniejszym niebieskim. Lubię żakardy i lubię jak w nich przeplatają się kolory, a każde oczko ląduje na swoim miejscu w kosmosie. Ale zanim na dobre pogrążę się w robótce, idę zobaczyć czym Wy zapewniacie ład w kosmosie, bo przecież dziś rytualna środa, a:   

"Rytuał sprawia, że dzień różni się od innych dni, a godzina od pozostałych godzin"
Antoine de Saint-Exupéry

Dziękuję za komentarze, odwiedziny i życzę miłego dnia! :)

wtorek, 15 września 2015

Półpięty ozdobne

Szyndzielnia cicho wynosi się ze swoimi drzewami nad horyzont, ciemna chmura siedzi na jej wierzchołku, jest ciepło, nie pada, a ja znowu jestem w górach. Na sobie mam ubranie galowe, wokół mnie piętrzą się różne kable, złącza, wiertarki i wyłączniki służbowe. Nieco dziwne, bo jako mała dziewczynka byłam przekonana, że zawodowo będę powiązana nie tyle z prądem, co z imiesłowem przysłownym uprzednim, albowiem to gramatyka była przedmiotem moich uwielbień i ekscytacji.


Kiedy więc kable z wiertarkami robią sobie ciszę nocną, siedzę w uroczym pensjonacie, dziergam i czytam (bo to środa z Maknetą) "Gramatykę na wesoło" profesora Goździka, jedną z moich ulubionych książek dzieciństwa.
I wszystkie ekscytacje przeżywam na nowo, albowiem, nie da się ukryć, nic nie pamiętam. Jeszcze raz okazuje się więc, że słoneczko powinno się posługiwać formą "byłom i śpiewałom", że można mówić dwu, dwom i dwóm, że dawniej mieliśmy ręki, że "si" wcale nie jest od śpiewania, ale od bliskości, co widać w słowie "latoś" oraz że półpięta to cztery i pół zupełnie nie pięty.

Dzisiaj, kiedy w internecie, w radiu i w telewizji zalewa nas mówiona bylejakość, tak dobrze jest poczytać kogoś kto język polski kochał, znał i umiał to przekazać ciekawie i dowcipnie.
Nawet jeżeli sami nie mamy już chęci na takie lektury, to warto podsunąć tę książkę dzieciom, bo mimo pewnej dezaktualizacji wykłada przedmiot jasno i klarownie. Nie czuję nawet wielkiego żalu o wytknięcie palcami dwóch inżynierów za formę "technikumy".

Poszewek mam już półtrzecia czyli dwie i pół, co mnie bardzo cieszy, albowiem wyglądają bardzo prześlicznie i ozdobnie z tymi zakręconymi warkoczami i prześwitują znacznie mniej niż to widać na zdjęciu. Ale następne jednak będę robić na mniejszych drutach.
Dziękuję bardzo za Wasze wizyty i przemiłe komentarze, idę dalej targować i życzę Wam miłego dnia!


środa, 9 września 2015

Maraton bez guzików

"Biegnąc, nic nie robię, tylko biegnę”
O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu, Haruki Murakami


 Trochę się z tym nie zgadzam, bo uważam że, czasem warto robić dwie rzeczy jednocześnie, zwłaszcza gdy są to rzeczy przyjemne, tym bardziej że są pary, które się wzajemnie uzupełniają, dopełniają i podnoszą swoje smaki. Takie na przykład czytanie i jedzenie. Albo słuchanie muzyki i dobre jedzenie. Oglądanie filmów i chrupkie jedzenie (generalnie jedzenie do wielu przyjemności pasuje – może poza robieniem na drutach jednak). Leżenie na plaży i słuchanie szumu morza, leżenie na łące i słuchanie szumu traw, robienie na drutach i słuchanie książek (albo czytanie, ale to tylko bardzo zaawansowane dziewiarki). Lekko parafrazując Murakamiego, mogę zatem powiedzieć, że dziergając, nic nie robię, tylko czytam. I całe szczęście, bo akurat jest środa z Maknetą.

Dziergam poszewki, tego się spodziewałam i to miałam w planie (są niczym ultramaraton bez guzików i szwów, i bez mety), natomiast Murakami zaskoczył mnie w autobusie, usłyszałam, że pisał o bieganiu i ogarnęła mnie przemożna chęć przeczytania tego co napisał, chociaż autor nie jest moim ulubionym autorem. Okazało się szybko, że ta książka nie jest typową dla niego książką, bo jest niejako zapiskami z bieżni i oszałamiająco szybko jestem niemal w połowie.
Jak na razie się nie zawiodłam. Jest o zmaganiu się człowieka z własnym ciałem, o pokonywaniu barier, o biegu w upalnej Grecji, o biegu w przewiewnych Hawajach, o tym jak zostać pisarzem (trzeba sprzedać bar i mieć talent, ale przede wszystkim umieć się dokopać do źródła). Nie podoba mi się nieco chaotycznie podany materiał – najpierw Haruki jest stary i biega, potem jest trochę młodszy i nie chce mu się biegać, potem jest młody i zaczyna biegać, trochę się też pewne rzeczy powtarzają, ale w sumie nie przeszkadza mi to strasznie – cały czas jest o bieganiu, a bieganie bardzo lubię, zwłaszcza od momentu, kiedy się dowiedziałam, że to od biegania zaczęło się nasze myślenie.

Może nawet zacznę biegać? Kto wie. Potrzebne tylko są dobre buty i dobra droga. No, z drogą może być kłopot. Ale kto wie.

Zamieszczam też przy okazji ankietę, bardzo przyjemną, zachęcam do jej wypełniania. Jeżeli miałabym kogoś wywołać, to może Maknetę, Wiolę i Monotemę, ale generalnie jestem wszystkich Was ciekawa. Bo ja o czytaniu też uwielbiam czytać. :)

1. Czy masz ulubione miejsce do czytania w domu?
Mój fotel. Mam z jednej jego strony lampkę i herbatę, z drugiej notesik na cytaty, karteczki samoprzylepne i ołówki. Pod plecami poduszki, pod stopami pufę. To jest dobre miejsce, ale najlepsze przed świtem albo nocą (kiedy rodzina śpi).

2. Zakładka czy świstek papieru?
Kiedyś to był świstek – bilet tramwajowy najczęściej. Nie lubiłam tych peerelowskich zakładek z kliszy filmowej i obdzierganych kordonkiem, które produkowało się na lekcjach techniki. Ale potem dostałam zakładkę z Anglii, potem jakąś kupiłam w Empiku (kiedy się pojawił) i jakoś bardzo szybko okazało się, że zbieram. Teraz mam całe pudło zakładek i dobieram je do książki kolorystycznie, tematycznie i zgodnie z porą roku. Nie mogę latem czytać książki założonej choinką z Mikołajem – takie odchylenie. Mam swoje ulubione zakładki oczywiście. Lubię cienkie z chwościkiem (ale chwościk nie jest niezbędny). Też dwie przyjemności - można patrzeć i majtać.

3. Umiesz przerwać lekturę w dowolnym miejscu, czy musisz doczytać do końca strony/rozdziału itd?
 Kiedyś nie umiałam, ale to wynikało z wciągnięcia mnie w akcję a nie z podziału na rozdziały. Śmieci czekały na wyniesienie, lekcje na odrobienie, ziemniaki na obranie, dziecko na odebranie (zdążyłam jednak do przedszkola przed zamknięciem). Teraz odkładam książkę, bo rozkład autobusów jest nieubłagany, zdarzyło mi się jednak zabrać książkę do autobusu (a z papierowymi teraz nie jeżdżę tylko z audiobookami), kiedy bohater był w strasznej opresji a do końca zostało kilka stron.Natomiast jeżeli chodzi o podział książki, to mogę przerwać nawet w pół zdania (no, prawie w pół).

4. Czy jesz lub pijesz przy czytaniu?
Kiedyś (jednak moje zwyczaje czytelnicze uległy zmianie, jak to widzę jasno) uwielbiałam jeść przy czytaniu (aż dziw, że w miarę trzymałam linię) i czytać przy jedzeniu. Najchętniej jabłka, ale pamiętam landrynki i dżem łyżką ze słoika (kto wtedy słyszał o szkodliwości cukru?). Używałam też jedzenia jako pretekstu, żeby zrobić sobie przerwę w nauce. Uwielbiałam też czytać książki podróżnicze (zwłaszcza te spod bieguna) zaopatrzona w kanapki i gorącą herbatę.Przy czym albo znosiłam dobra spożywcze do pokoju, albo przenosiłam się z książką do kuchni. Aż dziwne (a może nie dziwnie tylko dietetycznie), że to minęło i teraz czytam jedynie do śniadania, albo do świątecznego ciasta, migdałów, daktyli i innych bakalii. W pozostałych sytuacjach – tylko piję herbatę.

5. Wielozadaniowość. Muzyka, telewizja w trakcie lektury?
Nigdy. Bardzo nie lubię czytać w hałasie. Muzyka albo mi przeszkadza, albo jej nie słyszę.

6. Jedna książka naraz czy kilka?
Kiedyś tylko i wyłącznie jedna. Nie potrafię wracać do przerwanej lektury wcześniej niż po latach. Teraz też tylko jedna, ale w swojej kategorii – czyli w papierze jedna i w audiobooku jedna.

7. Czytasz w domu, czy wszędzie?
Wszędzie. To znaczy w kinie nie i w gościach też nie. W tramwaju, w poczekalni, w kolejce, w lesie. Zawsze (praktycznie zawsze) mam przy sobie książkę.

8. Czytasz głośno, czy po cichu?Po cichu, ale zdarza mi się trudne fragmenty czytać na głos.

9. Zerkasz w nieprzeczytane części książki? Przeskakujesz strony?
Nigdy. Zaglądam do stopki redakcyjnej na końcu, oglądam okładki z przodu i z tyłu – natomiast nigdy nie zerkam w tekst.

10. Łamiesz grzbiet książki, czy wolisz, żeby pozostał jak nowy?
Wolałabym, żeby pozostał jak nowy, ale stawiam jednak wyżej własną wygodę – jeżeli nie da się inaczej, łamię. Chyba że książka jest cudza, to wtedy męczę się przy niepełnym otwarciu.

11. Piszesz w książkach?
Nigdy. Albo wypisuję, albo zaznaczam karteczkami. Nie mogłabym ołówkiem, o długopisie nawet nie myślę.

Dziękuję za przemiłe komentarze i za odwiedziny!
Biegnę zobaczyć co u Was, miłego dnia. :)

środa, 2 września 2015

Wymoszczone szezlongi

"Paulina wpół leżała na wymoszczonym poduszkami szezlongu."
Zbrodnia w błękicie, Katarzyna Kwiatkowska

Jedna poduszka wydziergana, jeszcze niecałe dwie i też będę mogła wpół na nich leżeć:


Ale po kolei.
Wielki wóz wisi nad gankiem, za płotem pole, sady, pasieki, brzozowe laski i malownicze domki z czerwonymi dachami. Za drugim płotem lasy i lasy. Dojrzewają brzoskwinie, wysychają porzeczki, śliwki nabierają słodyczy, kury dziobią co bądź, od czego jajecznica jest żółta i pachnąca, wędliny się wędzą w prawdziwym dymie, ser się wyciska z prawdziwego mleka. Jednym słowem - drugi urlop tego roku. W mój drugi urlop prowadzę życie aktywne i zorganizowane. Skoro świt zakładam obuwie sportowe z równie sportowym ubraniem i idę w pole. Gdybym żyła sześćset lat temu, miałabym pług albo sierp może i uprawiałabym różne jadalne uprawy. Teraz mam kijki i uprawiam sporty odchudzające i terapeutyczne.




Potem idę na śniadanie (urlop z reguły jest fajny, ale urlop, na którym nie trzeba gotować jest jeszcze fajniejszy). Po śniadaniu siadam sobie na huśtawce, albo na krzesełku, albo na ławie, albo na kocu. Dziergam i czytam (wiadomo - środa z Maknetą). Dziergam kolejną poszewkę, tym razem większą i ciemniejszą. Mniejsza, camelowa, już skończona i ma dwie dziurki, które zrobiłam w jednym rządku nowo nauczonym sposobem.


Robię z czterdziestki Arelanu, jest trochę surowa i gryząca, no ale na zimowe poduszki może być. Poza gryzieniem jest równa i grzecznie się dzierga.Tymczasem "Zbrodnia w błękicie", czyli kryminał retro. Akcja dzieje się (ale nie na drutach w ogóle) we dworku, w roku tysiąc dziewięćsetnym. Dworek jest całkiem zasypany śniegiem, a w nim zasypany właściciel, goście, służba i konie (konie nie są za bardzo ważne, przynajmniej do miejsca gdzie dotarłam, czyli do połowy) oraz bardzo dobre jedzenie, zupełnie jak w moim urlopie. Zaraz po zasypaniu następuje tytułowa zbrodnia. Na szczęście (jakżeby inaczej) wśród gości jest detektyw amator z kamerdynerem, więc jestem przekonana, że znajdzie mordercę i już jestem niezwykle ciekawa kto to. Zbrodnię w błękicie czyta się dobrze (aczkolwiek niezbyt szybko - jest to jednak gęsty tekst i opasłe tomisko). Mamy tło retro (z kredensami i babeczkami), surową i oschłą ochmistrzynię czyli klucznicę, niepoprawną kokietkę, romantyczną panienkę, oderwaną od rzeczywistości panią domu i jędzowatą księżnę. Intryga, tło, postacie, poprawny (acz nie rzucający na kolana) styl to plusy niewątpliwe, minusy też są. Przede wszystkim ofiara - wybór autorki mnie zaskoczył, bo między innymi powoduje to pewne niekonsekwencje w zachowaniu pozostałych przy życiu. Po drugie mało smakowitych szczegółów przy dość dużej objętości książki. Obraz tła, ubrań, nawet jedzenia, jest poniekąd nieostry. No, ale nie każdy może być Homerem, bo tylko on w jednym zwięzłym porównaniu umiał powiedzieć o wojnie, upale, mleku, muchach i pasterzach na łące, i nie można mieć o to pretensji. Po trzecie - chyba dla kobiet. Ja niby nie lubię podziału na literaturą męską i kobiecą, ale pan domu rozprawiający o przetworach i pieczeniu chleba? Oderwana od rzeczywistości żona trochę go tłumaczy. No ale chyba dla kobiet. W swojej klasie bardzo przyzwoita książka.

W chwilach wolnych od dziergania i czytania, zwiedzałam ruiny stałe, które były kiedyś paradnym zamkiem.











Zamek Krzyżtopór budowano długo, konie tu jadły z marmurowych żłobów i przeglądały się z kryształowych zwierciadłach, po sufitach pływały egzotyczne rybki, w licznych wnękach wisiały portrety przodków, a na dziedzińcu odbywały się przedstawienia i inne rozrywki. Trwało to lat jedenaście, po czym przyszli Szwedzi i pałac popadł w ruinę. Teraz na dawnych posadzkach przysiadają gołębie, w oknach rosną krzewinki a nad dziedzińcem przelatują samoloty.


 "Przemija bowiem postać tego świata"

Dzierga się też czarny sweterek, ma chyba milion oczek i strasznie wolno przybywa:

Zostałam wezwana przez Małgosię do bardzo sympatycznej ankiety , ale wypełnię ją już po urlopie. Na razie myślę sobie o niej z przyjemnością, bo to przyjemna ankieta jest.
Dziękuję za odwiedziny, komentarze i życzę miłego dnia! :)