środa, 6 grudnia 2017

Morze, czapka i wiatr


"Mama Muminka zeszła z krzesła.
- To czasem trwa. To może nawet bardzo długo trwać, zanim się wszystko ułoży - powiedziała.
I wyszła do ogrodu."
Tatuś Muminka i morze, Tove Jansson

Dla mnie właśnie ta przedostatnia część o Muminkach jest najstraszniejsza. Bo chociaż w poprzednich tomach los w postaci autorki (czy też odwrotnie) nie szczędził świata małych, pulchniutkich trolli, to jednak zawsze miałam silne przekonanie, że wszystko się ułoży. Mogłam, jak mama Muminka, zawsze powiedzieć z uśmiechem: wiedziałam, że sobie poradzicie. Albo, jak moja koleżanka stwierdzić z duszą na ramieniu: coś się przecież zaradzi. I faktycznie. Niezależnie od tego, czy to była kometa, powódź, okropna przemiana sztucznej szczęki Piżmowca (tak okropna, że nawet nie została opisana ogólnie, a co dopiero w szczegółach), zima na jawie, zawsze był jakiś sposób i zawsze każdy miał jakąś wełnianą czapkę (niektórzy, co prawda, podartą), niebieską puszkę kawy czy wszystkomającą torebkę. A nawet gdy ta zaginęła, to wszyscy jej szukali i na koniec był festyn. 

W tej części na pozór nic groźnego się nie działo. Tatuś się trochę gniewał.
"Jak się gniewać, to się gniewać - stwierdziła mała Mi, obierając ziemniaka zębami. - Trzeba czasem być złym, każde najmniejsze stworzenie ma prawo być złe. Ale tatuś gniewa się nie tak, jak trzeba. Nic nie wydmuchuje z siebie, tylko wciąga do środka."
Wciągał do środka, czuł się niepotrzebny (u tatusiów czucie się niepotrzebnym jest właściwie jeszcze gorsze niż katar) i marzył o wielkim pożarze, z którego mógłby uratować całą rodzinę. Albo o czymś równie groźnym, co wzbudziłoby ogólny podziw i zachwyt. U Prousta podobne marzenia miała ciocia Leonia (ta sama, która karmiła małego Marcelka magdalenkami maczanymi w naparze z kwiatu lipowego), ale o ile u Prousta wszystko skończyło się na marzeniach, u Jansson mamusia Muminka postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i wrzucić wszystkich w życie szczęśliwe i pełne kłopotów. Jednym słowem, metaforycznie wrzucić ich w pożar. I to pomimo tego, że wiedziała od samego początku, że będzie to trwać długo, zanim tatuś ich z niego wyciągnie. O ile w ogóle.

I tym sposobem popłynęli na wyspę. Tu okazała się skalista rzeczywistość bez kwiatów i bez ozdobnych muszelek. Tu, mrożąc po drodze morskie fale, przywlokła się też Buka. Popsute, strome schody, popsuta latarnia morska, popsuty rybak, zapatrzone w siebie koniki morskie. Ale nie to wszystko było najstraszniejsze. Najstraszniejsza dla mnie w tej książce jest zupełna utrata sensu. Wobec takiej beznadziei nie jesteśmy w stanie już nic zrobić, nie jesteśmy w stanie niczego oswoić, pozostaje tylko ucieczka w głąb siebie, ucieczka w jakiś wymyślony, urojony sad pełen namalowanych, urojonych jabłek.

Czytałam i czytałam, i było mi coraz ciężej na duszy (i coraz bardziej nie lubiłam tatusia, przykro mi, ale nawet jego praca naukowa o morzu jest bardzo mało naukowa, w ogóle nie odkrywcza i nikomu niepotrzebna) i zastanawiałam się, dlaczego to jest w ogóle książka dla dzieci, i jak bardzo Tove opisała tu swojego tatusia i swoją mamusię, i swoją wyspę. I myślałam sobie, jak bardzo związki są trudne, chyba trudniejsze niż Buka, i że tak naprawdę wszystko dzieje się w nas, nawet jeżeli zazwyczaj dzieje się na zewnątrz.
"A gdyby tak wyspa oderwała się od dna i nagle któregoś ranka znalazła się, pluskając w wodzie, koło pomostu u nich w dolinie. Albo gdyby płynęła coraz dalej i dalej, przez wiele lat, aż spadłaby poza skraj ziemi niczym filiżanka spadająca ze śliskiej tacy...
Mała Mi doceniłaby to"
No tak, najlepiej jest być małą Mi, gwizdać sobie przez zęby i na wszystko patrzeć ironicznie i trzeźwo.




 
Tymczasem u nas przyszło zimno ze śniegiem, potem śnieg stopniał, a zimno zostało. W porywach jesiennego wiatru i w strugach mikołajkowego deszczu czekam na przystanku autobusowym i myślę sobie, że wybrało mnie dobre hobby, o wiele bardziej przydatne niż pisanie prac naukowych o morzu.
W wełnianej czapce i w wełnianym swetrze gwiżdżę trochę na wiatr i deszcz. Wiatr to nie do końca cała rzeczywistość, na którą można byłoby gwizdać, ale dobre i to.

Do prezentacji czapek zaprzęgłam (właściwie nadmuchałam) balona, który nie narzeka na brak fotogeniczności i nie twierdzi, że lewy profil ma lepszy. Nie wpłynęło to jakoś na światło za oknem, za to wpłynęło korzystnie na kulistość czapki.



Powyżej czapka magnolia - bardzo zgrabna w projekcie, moja jest z alpaki Dropsa i wyszła może trochę za subtelnie (zwłaszcza do zdjęć), ale wdzięcznie. Natomiast poniżej nie obyło się oczywiście bez Bubuliny, której nie zraziło wcale to, że prezentuje czapkę w formie naleśnika, ani to, że siedzi koło koleżanki w formie balona.
W końcu sama jest chińską pamiątką z Zakopanego (ale o tym jej nie mówię, żeby jej nie zrobić przykrości). W końcu nikt nie jest doskonały.


Bardzo, bardzo dziękuję za odwiedziny i za przemiłe komentarze! Trzymajmy się tacy i prezentów (dzisiaj to nawet wypada), dobrego dnia! :) 

środa, 29 listopada 2017

Kojenie nerwów czyli szare czapki w listopadzie

"Według mnie chodzi o to, żeby mnóstwo ważnych, bardzo istotnych rzeczy, które każdego z nas stale otaczają, umieć przemyśleć, przeżyć, zdobyć. Tyle jest najrozmaitszych możliwości, że włos mi się jeży na karku, gdy o nich pomyślę. A w samym środku tego wszystkiego siedzę ja - i jestem oczywiście najważniejszy.
Teraz, po latach, martwi mnie, że nie ma już tylu możliwości. Zastanawiam się, na czym to może polegać. W każdym razie ja nadal siedzę w środku i już to samo jest pociechą."
Pamiętniki Tatusia Muminka, Tove Jansson

Zwykle po zimie następuje wiosna, chyba, że jest to Zima Muminków, wtedy następuje coś zupełnie innego, Muminek jest jeszcze całkiem mały i jego Tatuś niespodziewanie dostaje kataru. I jak na ogół każdy Tatuś z katarem jest umierający, rozsiewa po ogrodzie chustki do nosa, nie chce pić mleka z cebulą, siedzi opatulony w liczne koce. Sprawy przybierają poważny obrót, nie pomagają ani cukierki, ani zabawne książki i nie wiadomo, jak to wszystko by się skończyło, gdyby Mamusia nie wymyśliła pisania pamiętników. Tatuś skupił się na sobie, tak jak zawsze lubił, katar przestał być chorobą śmiertelną, a my dzięki temu możemy teraz zatopić się w cudzych wspomnieniach. Możemy poznać tatę Włóczykija, Wiercipiętka z jego niebieską puszką po kawie, Fredriksona z jego marzeniami o maszynach i ciotkę Paszczaka z kleikiem i innymi bardzo nieprzyjemnymi rzeczami.

Wszyscy oni, utrwaleni w pamiętnikach niczym na pożółkłych fotografiach (teraz już żółkną raczej dyski i laptopy), spoglądają na nas żywo i jeszcze raz przeżywają swoje przygody. Śmieszne, straszne, wzruszające i romantyczne. A najważniejszy jest oczywiście Tatuś, nieco irytujący, jak to Tatuś. W środku.
Pamiętniki napisane są uroczystym, nieco staromodnym stylem Tatusia, jednak bardzo przyjemnym w odbiorze. I znowu można sobie pomyśleć o różnych sprawach, zastanowić się nad sobą, nad życiem, nad zbieraniem guzików, nad niezależnością i mieszkaniu na jabłonce.
A jeżeli jest się znerwicowanym duchem to można siedzieć przy piecu kaflowym i robić na drutach szaliki i skarpetki, "co jest bardzo kojącym zajęciem dla duchów o nadwyrężonych nerwach".
A jeżeli jest się ciotką Paszczaka, to najlepiej dać się porwać przez licznych Gryzilepków, grać w gry wychowawcze i urządzać harce na śniegu.

A kiedy już się nad tym wszystkim zastanowimy, to wtedy okazuje się, że to koniec Pamiętników i pozostają nam szaliki oraz "Opowiadania z Doliny Muminków"


Bardzo lubię tę część, a moją ulubienicą jest Filifionka, która bała się katastrof, prała dywany w wodzie morskiej i miała masę ozdobnych bibelotów oraz filiżanek ze złoconymi brzegami. Uwielbiam również opowiadanie o choince za przesłanie, że nie trzeba się bać Wigilii, jeżeli dobrze się ją zrozumie. Wzrusza mnie historia ostatniego smoka na świecie, w której właściwie nie smok jest najważniejszy, ale przyjaźń.

Kiedy się zastanawiam, dlaczego w sumie Muminki są tak świetne, to przychodzi mi do głowy Homek.
"Ja nie zmyślam - mówił, brodząc w bagnie. - Wszystko jest naprawdę. Wróg i Hotomomba, i węże bagienne, i wóz-widmo. Są tak samo naprawdę, jak na przykład nasi sąsiedzi, ogrodnik, kury i hulajnoga."
Opowiadania z Doliny Muminków, Tove Jansson

Właśnie, Jansson nie zmyśla. 
I tak samo jak hulajnogi, tak samo naprawdę są nasze lęki, samotności, różne manie, fisie i dziwactwa. I tak samo naprawdę jest cały urok tego wszystkiego. I myślę sobie, że tylko Tove mogła w dwóch zdaniach zmieścić węże, kury, Hotomombę i hulajnogę. Magię, prozę, śmiech i grozę.

Natomiast jako duch o nadwyrężonych nerwach siedzę nie przy piecu i dziergam nie szalik, ale czapkę, co zresztą jest równie kojące, zwłaszcza że to brioszka. Listopadową szarość osładzam przydymionym różem. Włóczka cicho owija się wokół bambusowych drutów, stroszy włoski, obiecuje miękkość i ciepło. Nie gryzie, więc dziergam powoli, niczym kota głaszcząc ją i miziając.
Amerykańscy naukowcy oraz meteo zapowiadają mroźną zimę.


"No i nadszedł sztorm, zupełnie nagle, tak jak nadchodzą zazwyczaj wszystkie prawdziwe sztormy. "Symfonia Mórz w pierwszej chwili zdziwienia straciła równowagę, ale zaraz potem dzielnie opanowała sytuację i mimo szalejącego żywiołu dalej pluskała łopatkami, jak tylko umiała najlepiej."
Pamiętniki Tatusia Muminka, Tove Jansson

Czego sobie i Wam życzę. Dziękuję bardzo za odwiedziny i komentarze, dobrego dnia! :)

środa, 22 listopada 2017

Dzielna moda w długiej plisie

"Niewiastę dzielną któż znajdzie?
Jej wartość przewyższa perły.

O len się stara i wełnę,
pracuje starannie rękami.

Dla domu nie boi się śniegu,
bo cały dom odziany na lata"
Księga Przysłów 31.10


Jak to miło usłyszeć będąc w niedzielę na mszy te parę słów jakby całkiem o mnie. Wróciłam do domu bardzo podbudowana tym, że spełniam tak starożytne kryteria dzielności niewieściej. Co prawda od dawna miałam przekonanie, że wysnuwanie oczka za oczkiem całymi godzinami to nie do końca hobby, a "sprowadzanie z daleka" kaszmirów i jedwabiów to nie do końca rozrzutność, dobrze jest jednak usłyszeć potwierdzenie głośne i dobitne.

Zanim ten dzielny archetyp i atrybut kobiecy zostanie całkiem wyparty przez zakupy w galeriach i sieciach handlowych, mogę więc dom odziewać na lata ręcznie. A przynajmniej siebie na razie odziewać.


   Mój szary sweter zyskał kompletny dół i szeroką plisę, która bardzo wdzięcznie układa się w kołnierz szalowy. Plisę zamykałam po włosku zgodnie z postanowieniem, że nie idę już na łatwiznę z robótkami, skoro to archetyp, dzielność i inne poważne sprawy. Obejrzałam więc filmik nauczający zamykania włoskiego nie mniej niż dwadzieścia razy, po czym dwieście razy powtórzyłam sekwencję pięciu kroków, przeciągając przy tym igłą dziewiarską dwa kilometry włóczki. Oczywiście nie szycie i nie sekwencje są w tej metodzie najgorsze, ale to przeciąganie długalachnej nitki. I oczywiście przez pół szycia zamartwiamy się, że zostawiliśmy sobie na zamknięcie oczek za mało nitki, a przez drugie pół nabieramy przekonania, że mamy jednak za długą nitkę i kilometr przeciągaliśmy niepotrzebnie. No ale warto było, otrząsnąwszy się z włoskiej traumy przeszłam płynnie do rękawa, który pójdzie gładko i szybko, a przynajmniej mam taką nadzieję.

"Już widzi pożytek z swej pracy:
jej lampa wśród nocy nie gaśnie"
Księga Przysłów 31.18

Naczytawszy się o bisiorach i purpurach, w które ubierała się dzielna niewiasta i których nie należy mylić z basiorem ani z Czerwonym Kapturkiem, nabrałam chęci na pooglądanie wielu ubrań (czyli autfitów, jak mówi dzisiejsza młodzież i, o zgrozo, nie tylko) na przestrzeni wielu wieków.
Na szczęście pani Alicja Budzyńska i pani Katarzyna Olech-Michałowska napisały książkę "Trendy i owędy". Tekstu w niej nie ma za dużo, na drugie szczęście pani Agata Raczyńska poczyniła wiele, wiele ilustracji, więc miałam co pooglądać, kiedy nie byłam zajęta zamykaniem oczek metodą włoską.
Historia mody zaczyna się od Sumerów, a szkoda, bo ciekawie było zobaczyć Neandertalczyków i innych z Cro-Magnon. Sumerowie mają na sobie liściaste zielone sukienki, jakoś mnie to zaskoczyło, muszę pooglądać sobie na nowo sztandar z Ur. I faktycznie - autfity nieco jak z liści. Dalej są Egipcjanki w sukienkach z koralików (no ale do tego trzeba być tancerką), togi i chitony, saczki i dublety (jeden na górze, drugi na dole i to mnie trochę myli). jest też bardzo śmieszny surcot podróżny i szustokor nie wiem jaki. Jest też strona z butami, strona z okularami i strona z torebkami. Są mapki, dzięki którym wiemy gdzie jest Japonia a gdzie Namibia oraz kto tam mieszka i czy ma parasolkę czy nie.
W sumie tych stron nie jest dużo, na jednej mieści się cala epoka albo kilka epok, ale ilustracje zawierają tyle uroczych szczegółów, że można je przeglądać i przeglądać godzinami (chyba, że się zamyka akurat oczka metodą włoską).


Na samym początku mamy wycięty otwór w postaci manekina, w którym to otworze widoczny jest sam manekin. To niezwykle atrakcyjne w książce, albowiem jak ogólnie wiadomo w książkach zwykle nic nie jest wycięte i nigdy nie widać, co jest pod spodem.
Za oknem zresztą też mało co widać - szaro, mokro i zimno - istna Buka.


Ona na swój sposób cieszy się, że z nami może być. I że może nas poowijać w te mokre szarości, że może powiewać resztką liści melancholijnie, zanim grudzień nas wrzuci w szaleństwo śnieżnych kulek, przymrozków, dzwonków, choinek i reniferów. Może więc warto się zauroczyć tymi żółtymi oczami i czarną łapką, czego sobie i Wam życzę.
Dziękuję bardzo za odwiedziny, przemiłe komentarze. Dobrego dnia! :)

środa, 15 listopada 2017

Zima z kieszeniami

"Niebo było niemal czarne, lecz śnieg lśnił jasnoniebieskim blaskiem w świetle księżyca.
Morze spało pod lodem, a głęboko w ziemi, między korzeniami, wszystkie małe stworzonka śniły o wiośnie. Ale do wiosny było dość daleko, (...)"
Zima Muminków, Tove Jansson


Skończyły się letnie żarty, spanie na drzewie, żeglowanie w teatrze. Słońce zaszło i już nie wzeszło, śnieg zasypał wszystkie ścieżki i bezdroża, torf się palił pomału w piecu, żyrandol spał owinięty tiulem i razem z nim spała cała rodzina Muminków długim, zimowym snem.
I wtedy nagle, w tej ciszy, w tej ciemności, w tym śniegu, w tym zimnie, nagle budzi się Muminek i nie może spać. Wychodzi zatem na zewnątrz, na wrogi, zimowy świat.
Spotyka tam szereg przygód, jedne są w przerębli, jedne w szlafroku, a niektóre w kabinie kąpielowej. Spotyka też szereg postaci pomocnych, nieśmiałych albo całkiem obcych.
"Umarł. Cały świat umarł, kiedy spałem. Ten świat należy do kogoś innego, kogo nie znam. Może do Buki. I nie został zrobiony po to, aby żyły w nim Muminki."
Zima Muminków, Tove Jansson

Może faktycznie nie został zrobiony po to, ale skoro już w nim jesteśmy, to trzeba ruszyć przed siebie. Każdy znajdzie tu jakiś sposób - może jeść konfitury, siedzieć w kuchennej szafce, wszystko wiedzieć albo zjeżdżać z góry na srebrnej tacy. Może też zatopić się w pięknych obrazkach, tak jak Muminek w kalkomaniach i szukać utraconego świata.
Wszystkie sposoby, niezależnie od skuteczności, są bardzo prawdziwe. Podobnie jak charaktery, zachowania, krajobrazy i dźwięki.
U nas jeszcze zimy nie ma, słońce wschodzi umownie, śnieg nie pada, ale w końcu spadnie z ciszą i z mrozem. Dobrze wtedy mieć konfitury, gorącą herbatę w imbryku, wełniane czapki i przodka w piecu. I wszystko będzie dobrze.

W ramach przygotowań kupiłam zapobiegliwie grubych włóczek wełnianych na czapki i kominy. Włoczki przyszły w takiej ilości, że szkoda jej było na czapki, więc wymyśliłam, że zrobię sweter.
Sweter z kieszeniami, bo kieszenie są dobre na mróz. Kieszenie nawet udało mi się zrobić w dobrą stronę, czyli z otworem u góry, mimo że sweter robiłam w dół.


"Powietrze stało się łagodniejsze. Wokół nic nie było widać, padający śnieg zasłonił wszystko. Muminka ogarnął taki sam zachwyt, jaki czuł latem, gdy brodził w morzu. Zdjął płaszcz kąpielowy i rzucił się jak długi w zaspę.
- Zima! - myślał. - Przecież można ją lubić!".
Zima Muminków, Tove Jansson

Czego sobie i Wam życzę! Dziękuję za wizyty i komentarze, dobrego dnia! :)

środa, 8 listopada 2017

Mitenka latem

"Mama Muminka siedziała na dachu, trzymając w objęciach torebkę, koszyk do robót, imbryk do kawy i album rodzinny."
Lato Muminków, Tove Jansson

Bo chociaż "dobrze jest mieć szafę z lustrem" jak mówiła Mama i "miło jest poleżeć sobie po południu na kozetce i podumać", to czasem nie można. I chociaż dobrze jest być latem, to czasem trzeba być w listopadzie. O lecie zawsze można wtedy poczytać.


Muminki mają to do siebie, że z czasem nabrały mocy i charakteru. W lecie są już bardzo muminkowe. Pojawia się tu po raz pierwszy Mała Mi i Homek, i Bufka. Pojawia się powódź i nowy dom, który wcale nie jest domem ale zupełnie czymś innym. Pojawia się też dużo humoru, chyba najwięcej w całej serii. Nie wiadomo czy to przez lwa, czy przez primadonny, czy przez kapcie kuzynki Paszczaka.
Pojawia się też nowe spojrzenie na kuchnię i kilka złotych myśli, a zwłaszcza żeby nie przywiązywać się do hamaka, którego kolor nam się nie podoba.
I jeżeli czasem czytamy po to, żeby uciec trochę od rzeczywistości, to "Lato Muminków" świetnie się na takie czytanie nadaje. Wszystko tutaj jest na swoim miejscu mimo powodzi i więzienia (bo więzienie też jest),  priorytety są ustawione bardzo prawidłowo, kojąco i bezpiecznie, Mała Mi śpi w kłębku wełny i nawet Paszczak ma swoją śpiącą królewnę.

Od czytania Muminków robi się cieplej na duchu, nie zmienia to jednak faktu, że za oknem jesień z listopadem i wtedy warto też zrobić coś ciepłego na ciele. Zabrałam się zatem za mitenki z alpaki.
W mitenkach nie przeszkadzają mi strasznie gryzące alpacze włoski, za to cieszy jej perłowy połysk i szlachetny charakter.

Skończyłam szary sweterk z merino (nic a nic nie gryzie), przyszyłam do niego żółte guziki i sfotografowałam się bez słońca, więc zdjęcia kiepskie, ale coś widać.



 Dziękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze. Miłego dnia! :)

środa, 25 października 2017

Urok komina

"Jak myślisz dokąd one płyną? - zapytał Muminek.
 Tam, gdzie mnie nie ma - odparł Włóczykij.
 Łódki jedna po drugiej skręcały i znikały za zakrętem."
W Dolinie Muminków, Tove Jansson

 Na lotnisku, na breloczku, na kubeczkach, na papierowych brązowych torebkach i na białych znaczkach w ząbki, na miękkich serwetkach i na metalowych zakładkach- wszędzie zaczęły pojawiać się Muminki. Nic więc dziwnego, że wreszcie przestałam odkładać powrót do Doliny. Sięgnęłam do drugiego rzędu trzeciej półki od lewej i wyciągnęłam pękate trolle po kolei, bo one są dobre w ogóle, ale najlepsze są po kolei. Moje po kolei zaczyna się w Dolinie, ponieważ "Małe trolle i dużą powódź" oraz "Kometę nad Doliną Muminków" czytałam całkiem niedawno (czyli trzy lata temu).
Okazało się przy tym od razu, że moje Muminki mają różne rozmiary i nie stoją jeden obok drugiego (bo u mnie na półkach książki muszą stać według wzrostu), co znacznie utrudnia ich szukanie i wyciąganie. Poza tym większość jest w rozsypce, co znacznie utrudnia czytanie.


Nie miałam więc innego wyjścia, jak iść do internetu i kupić nowe Muminki. Teraz mam je wszystkie po kolei, z wyraźnymi, dużymi obrazkami, tej samej wielkości i w twardych okładkach.


Jestem więc znowu w Dolinie, w której jedni najbardziej lubią być tam, gdzie ich nie ma, drudzy czekają i tęsknią. Jeszcze inni smażą naleśniki i zawsze mają zapasowe łóżko dla gości. W dolinie, w której niektórzy mają sztuczną szczęką, a niektórzy największy rubin świata. I w której zawsze na pewno wznosi się dym z komina wśród topoli i śliw, i w której "Fewnie fotują fawę".
Bo kawa musi być. Zwłaszcza rano.

I co można sobie myśleć, kiedy się czyta "W Dolinie Muminków"? Można sobie myśleć, jak pięknie i uważnie Tove patrzyła na ludzi, na morze i na wyspy. Tutaj każdy jest jakiś. Ma swoje zalety i wady, ma swoje rzeczy potrzebne, albo nie ma niepotrzebnych. I jak pięknie stworzyła świat, w którym morze uspokaja się po burzy, a Migotka jest pełna uroku nawet gdy wyłysieje, bo Muminek ją kocha niezależnie od grzywki. A jeżeli akurat nie ma ochoty myśleć, to może po prostu emocjonować się walką z ogromnym Mamelukiem, szukaniem torebki czy przemianami w kapeluszu. I pomyśleć o przemianach - czy są dobre i czy chcielibyśmy się przemienić i jeżeli tak, to w co. I czy to byłoby lepiej, czy gorzej.

Poza Doliną też przemiany - szary sweter powoli przemienia się ze swetra bez guzików, w sweter z guzikami.

Niestety, nie dzieje się to magicznie, ale za pomocą igły z nitką, więc trochę długo trwa. 

Na drugim froncie robót, dwa kłębki przemieniają się w komin, który ma pełnić funkcję ozdobną i ocieplającą i stanowić komplet ze swetrem. Znalazłam w necie filmik edukacyjny, obejrzałam uważnie i zaczęłam dziergać z dwóch kolorów brioszkę ściągaczem patentowym. Brioszka sama w sobie ma wiele uroku, zwłaszcza na Bubulinie (podejrzewam jednak, że Bubulinie we wszystkim jest uroczo i gustownie), natomiast nie jestem pewna, czy do tego swetra i do w sumie delikatnego żakardu, nie powinnam zrobić czegoś lżejszego i zwiewniejszego. Na razie więc wpadłam w rozterkę i nie dziergam. Próbuję nabrać dystansu.


 Muminki zakładam oczywiście Muminkami:


Dziękuję bardzo za wizyty i komentarze, życzę dobrego dnia! :)

środa, 18 października 2017

Droga niespieszna

"Krótki pobyt nad jeziorem uświadomił mu także, że piękno, którego się spodziewał i szukał we Włoszech, nie znosi pośpiechu, omija umysły zmęczone. Dzieła sztuki wymagają skupienia, zachwytu nie można zaplanować, wpisać do kalendarza pod uprzednio wybraną datą. Rozczarowanie i znużenie spada najczęściej na niecierpliwych wędrowców."
Droga do Sieny, Marek Zagańczyk



Po lekkim rozczarowaniu Dario Castagno i jego Amerykanami, nabrałam chęci na prawdziwe Włochy. Na takie Włochy, jakie sobie wyobrażam - z najpiękniejszym ponoć światłem w Europie, z freskami, z kulturą, z winem. I z jeziorem, nad którym można sobie posiedzieć i wpaść w zachwyt ogólny. Szczęśliwie ostatnio kupiłam nieco kompulsywnie dwie książeczki Marka Zagańczyka z włoskimi szkicami (szkice są literackie oczywiście). No i właśnie "Droga do Sieny" okazała się być w sam raz na moje potrzeby i oczekiwania (jednak nie można się potępiać za lekko niekontrolowane zakupy, o ile tylko mieścimy się w miesięcznych zarobkach i o ile pod koniec miesiąca dalej stać nas na dżem do chleba, bo takie zakupy tyle nam potrafią przynieść niespodziewanej radości).

"Podziwiam tych, którzy wędrują daleko i jadą na długo, tak jakby świat wycofał swoje żądania i dał im bilet nieograniczony w czasie, bez konieczności potwierdzania miejsca pobytu. Zazdroszczę im życia bez zobowiązań; możliwości podróży, gdzie oczy poniosą, bez celu, terminów i dokładnie wytyczonej marszruty."
Droga do Sieny, Marek Zagańczyk

Tak więc sobie wędrowałam przez Włochy, przez obrazy i przez lektury. Bo wszystkiego jest w tej książce dużo. Dużo też jest czasu, więc wędrowanie staje się bardzo niespieszne, co jest najlepszym sposobem wędrowania.

"Trudno zapomnieć opis mieszkania Pawła Hertza przy Nowym Świecie, z chomiczym korytarzem zastawionym książkami, „z rzędami kompendiów, słowników, wzdłuż ścian; starannie dobranymi meblami, konserwowanymi miłośnie, biurkiem i sekretarzykiem z wybranymi zdjęciami, nowoczesnymi aparatami do słuchania muzyki, miejscem do pracy i fotelem godnym Tomasza Manna albo Anatola France’a. Mieszkanie było dziełem długiej i cierpliwej, jak każda sztuka, pracy. Kryło w sobie tajemnicę przemiany"

„Lubił malować krajobrazy – pisze Vasari – wprost z natury, tak jak się one przedstawiały. Stąd widzi się w jego obrazach rzeki, mosty, kamienie, rośliny, owoce, drogi, pola, miasta, zamki, piaski i inne podobne szczegóły”.

"Obraz tej ziemi niezależnie od pogody zadziwia swym naturalnym pięknem. Wydaje się odwieczny i niezmienny, choć w większości pozostaje dziełem człowieka, sadzącego krzewy winorośli, rozpinającego wzdłuż drogi kręte nici cyprysów. Najwspanialsze widoki toskańskie powtarzają pejzaże znane z renesansowych fresków. Tworzą ruchomą galerię wypełnianą obrazami zapamiętanymi w podróży"

Niespieszne wędrowanie można również przenieść w dziedziny dziergania. Moja droga do Sieny przez koc dobiega końca, pozostaje jedynie obrzucić szydełkiem brzegi, dorobić może chwościki (mam ogromną ochotę mieć koc z chwościkami) i już będę przygotowana na jesienne szarugi z chłodami.


Równie starannie jak koc powinno się wybrać odpowiednią lekturę. A ponieważ mój syn niedawno wrócił z kraju, w którym wszystko jest na pierwszy rzut oka normalne i cywilizowane, a na drugi rzut nie za bardzo, bo przecież nie na każdym lotnisku spotyka nas taki widok:


 Nic dziwnego, że mnie również się udzielił trollowy nastrój i mam śniadanie z Migotką, pracę z Małą Mi, a kolację z mamą Muminka. Bardzo już dawno nie byłam w Dolinie, więc raczej nie mam wyboru - moja najbliższa lektura jest raczej oczywista. :)




 Dziękuję bardzo za odwiedziny, komentarze i życzę dobrego dnia i dobrego wędrowania! :) 

środa, 11 października 2017

Malabrigo, Chianti, chianti

Zbliża się najważniejsza pora roku: winobranie, czyli vendemmia. Powietrze nasyca się aromatem wyciskanych owoców, potem moszczu, który zaczyna fermentować w kadziach.
(...)
Kolory jesieni dojrzewają, w dzień słońce wciąż mocno grzeje, choć po zachodzie może raptownie przyjść zimno, nie pozostawiając żadnych złudzeń. Lato się skończyło. To dobry moment, żeby podłożyć zapałkę w kominku, upiec kasztany i zgromadzić zapas drewna na długą zimę, która nieuchronnie nas czeka.
Za dużo słońca w Toskanii. Opowieść o Chianti, Dario Castagno


 U mnie słońca za dużo nie ma, chianti nie ma w ogóle, więc nadrabiam opowieściami. Okazało się jednak, że opowieści są, ale bardziej o amerykańskich turystach w Chianti niż o Chianti jako takim.
Dario Castagno to przewodnik samouk, specjalizuje się w mniej popularnych zakamarkach toskańskich i w amerykańskich turystach. Amerykańscy turyści natomiast, jak ogólnie wiadomo, specjalizują się przede wszystkim w Ameryce, co prowadzi do różnych mniej lub bardziej zabawnych przygód, amerykańskiej pizzy i dietetycznej coli.
Przyrody trochę jest, jedzenia włoskiego bardzo mało, fresków i innej ogólnie pojętej sztuki chyba jeszcze mniej niż jedzenia. Rozczarowałam się, chyba po prostu spodziewałam się czegoś innego. Może nawet niechby już ci Amerykanie na toskańskich wakacjach, ale jacyś bardziej udani, bo tacy też przecież się zdarzali. Może wtedy autor mniej skupiłby się na uciążliwościach zbyt licznych walizek, przesadnego makijażu i nieodpowiedniego obuwia. Miałby wtedy więcej siły i czasu na opisanie piękna Chianti i aromatu chianti. Jednym słowem - zgrabne czytadełko.
Kolory z trudem przebiły się jednak przez lekką narrację i tak mnie skusiły, że wyciągnęłam (trochę z szuflady, a trochę, niestety, z paczkomatu) Malabrigo w brązach i zamglonych zieleniach, idealne na włoski, jesienny sweterek. Kasztany w ogniu, wino w kieliszku, merino na drutach. Bardzo dobry zestaw.

"Za dużo słońca..." zakładałam zakładką prosto z Włoch - bardzo odpowiedniej w kolorach, kształcie i cytacie. Cytatu jeszcze nei rozumiem, ale mam w planie.   
 
Dziękuję bardzo za odwiedziny i miłe komentarze. Dobrego dnia! :)

środa, 4 października 2017

Koc w krainie

Żonkile
Sam wędrowałem, jak obłoczek
Często sam płynie przez przestworza,
Gdy nagle widok mnie zaskoczył
Złotych żonkili tłumu, morza;
Od wód jeziora aż po drzewa
Tańczyły - wiatr im w takt powiewał.(...)
William Wordsworth

Tak jakiś czas temu pisał angielski poeta o Krainie Jezior, nic dziwnego, że wielu chciałoby doświadczyć samotnego wędrowania obłoczka. Obecnie każdego roku do tego najbardziej popularnego miejsca wypoczynkowego przyjeżdża szesnaście milionów turystów rocznie. Patrzą na żonkile, drzewa, zbocza gór, kamienne płotki, malownicze owce na zboczach, psy. I na pasterzy.
Owce beczą cicho, psy poszczekują, pasterz nic nie mówi, czasem może zaklnie szpetnie pod nosem, ale na ogół turysta tego nie słyszy, tak bardzo zajęty jest zwiedzaniem i podziwianiem widoków.
Tymczasem niespodziewanie jeden z pasterzy przemówił, napisał książkę, która równie niespodziewanie stała się bestsellerem.

Do bestsellerów podchodzę trochę nieufnie, ale tu przekonały mnie owce, jak również malownicze widoczki. I nie zawiodłam się. James Rebanks wdzięcznie opisał swoją rodzinę, sąsiadów, owce i swoje psy, a opis wplótł niezbyt może odkrywczo, ale prawdziwie w cztery pory roku. Opisał też swoją ziemię. i jak bardzo jest z nią związany.
Historia Rebanksa jest niezwykła nie dlatego, że urodził się na farmie w Krainie Jezior, ani nawet nie dlatego, że się z niej wyrwał. Jest niezwykła dlatego, ze na nią wrócił i zrozumiał dlaczego.
"Dziadek zawsze mierzył mnie spojrzeniem do stóp do głów, żeby się upewnić, czy dobrze się wyszykowałem."
Również jako autor, Rebanks wyszykował się dobrze. Mamy więc strzyże latem, chłody jesienią, wstawanie przed świtem, bo życie to nie pasterska sielanka. Mamy powietrze rześkie, albo dni ponure, zieloną trawę, siano w paśnikach, zaspy śnieżne i radość z jagniątek. Jajka na boczku, ciastka z rodzynkami i przepływające chmury.
"Wdycham rześkie górskie powietrze. Obserwuję samolot kreślący białą linię na niebieskiej tablicy nieba.
Maciorki nawołują jagnięta, które wspinają się za nimi po grani.
To jest właśnie moje życie. Żadnego innego nie pragnę."
Życie pasterza, James Rebanks


A w mojej osobistej krainie dziergania - kolejny koc. Sama się dziwię, ale jak się nagromadziło góry zapasów, to nie ma co się dziwić. Przetwarzam pękatą torbę czerwonej i miętowej bawełny Paris oraz kolorowego bambusa Alize. Nie miałam pomysłu ani na jedno, ani na drugie. To znaczy miałam pomysł na pewno, kiedy je kupowałam, ale wyblakł jakoś i zanikł. W przeciwieństwie do włóczek, bo te oczywiście nie zanikły, ale zostały i zalegały po szafach. Niespodziewanie zainspirowałam się kocykami Intensywnie Kreatywnej i zaczęłam tkać. A właściwie robić na drutach wzorem tkanym. Niespodziewanie dobrze wygląda, tylko koc, to jednak, jakby tu powiedzieć - duży jest. Do końca chyba miesiąc. Zaczynał się jednak od wąskiego paseczka i systematycznie rośnie.


 Zakładka prawie angielska, czyli irlandzka. Koc w miarę jak przybierał na wadze i wielkości, stawał się niewygodny w dzierganiu. Zapakowałam go więc prawie całego do torby - o wiele wygodniej nim teraz operować.


Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!    

środa, 27 września 2017

Wojna żakardowa

"Ostatecznie więc - jak na początku, tak i na końcu - spotykamy słowo. Wykute w granicie, zapisane na papirusie, ułożone czcionką drukarską albo wystukane na klawiaturze komputera, mknące w wirtualną przestrzeń elektronicznej Biblioteki. Słowo na początku i słowo na końcu - cóż można powiedzieć więcej?"
Wojna książek. Biblioteka i historia literatury, Jan Tomkowski


Są różne etapy czytelniczego zaawansowania; oczywiście podział jest zupełnie subiektywny i to, co dla niektórych jest początkowym etapem, dla innych jest już bliskie szczytom szaleństwa, ale w sumie to tylko kwestia nazewnictwa i nie ma co wpadać w panikę albo kompleksy.
Na pierwszym etapie sami czytamy. Na drugim czytamy, co i jak czytają inni. Na trzecim etapie czytamy o tym, co czytają ci, o których czytają inni. "Wojna książek" to właśnie trzeci etap.
"Choć zabrzmi to nieco paradoksalnie, tematem naszych rozważań będzie Biblioteka w książkach, a nie książki w bibliotece, jak nakazywałaby logika. Bowiem faktem jest, że książki wprawdzie trafiają, mieszkają, a nawet znikają z biblioteki, lecz również idea Biblioteki funkcjonuje w rozmaitych tekstach literackich, z których pewną część nazwać możemy nawet książkami o książkach lub książkami zbudowanymi z książek."
Wojna książek. Biblioteka i historia literatury, Jan Tomkowski

Biblioteki w świecie, na Podolu, na wojnie, w Nocach i dniach i  w Syzyfowych pracach. Jest o kanonach i o kolekcjach, o gazetach i powieściach w odcinkach. Dowiadujemy się (jeżeli akurat sami nie zauważyliśmy), co czytał Wokulski, co czytała Izabela. Nie dowiadujemy się, co czytała Telimena, ale tego chyba nawet sam Mickiewicz nie wiedział.

"Stanąwszy nad strumieniem, rzuciła na trawnik
Z ramion swój szal powiewny, czerwony jak krwawnik,
I podobna pływaczce, która do kąpieli
Zimnej schyla się, nim się zanurzyć ośmieli,
Klęknęła i powoli chyliła się bokiem;
Wreszcie, jakby porwana koralu potokiem,
Upadła nań i cała wzdłuż się rozpostarła,
Łokcie na trawie, skronie na dłoniach oparła,
Z głową w dół skłonioną; na dole, u głowy,
Błysnął francuskiej książki papier welinowy;
Nad alabastrowymi stronicami księgi
Wiły się czarne pukle i różowe wstęgi."

Pan Tadeusz, Adam Mickiewicz

Świat przez pryzmat książek, książki przez pryzmat książek, bohaterowie książek przez pryzmat książek
"Książki są właściwie wszędzie"
Wojna książek. Biblioteka i historia literatury, Jan Tomkowski
I bardzo dobrze - przeczytałam z ogromną przyjemnością razem z przypisami, bo przypisy są tu bardzo ciekawe również. Od razu jednak muszę ostrzec, że "Wojna książek" ma liczne skutki uboczne, niektóre dosyć kosztowne. I w sumie wcale się nie dziwię, bo jak nie ulec, kiedy co i rusz czytamy: "Doskonały fragment dotyczący znajomości pisarzy antycznych przez Montaigne'a zamieszcza w swej monografii H. Friedriech, Montaigne, Bern 1949, s. 62-105". Tej pozycji akurat nie kupiłam, bo słabo czytam po niemiecku i w dodatku znam tylko elektryczną terminologię, ale kupiłam trzy inne, dwie namierzyłam na Allegro (boleśnie cenne, więc się jeszcze namyślam), kilka przesunęłam z tylnych półeczek na frontowe. Oraz nabrałam chęci na przeczytanie "Syzyfowych prac" i "Pana Tadeusza". Przy czym ta pierwsza chęć mi stopniowo przeszła, ale druga nie.
No i trudno, bo jak pisze pan Tomkowski: "prawdziwy miłośnik czytania cierpi na coś w rodzaju stanu permanentnego nienasycenia. Posiadając nawet ogromny księgozbiór, ciągle pamięta przede wszystkim o istniejących w kolekcji brakach", a "Przeczytany już tom odsyła do następnego"

Tymczasem przyszła moda na swetry o kolorowych mankietach i to wcale nie w książkach, ale przeważnie w internecie. Mankiety są na ogół bardzo prześliczne, trudno im się oprzeć, więc kiedy była obniżka na wełnę merino (ja nie kupuję już włóczki, ale obniżka była 50% - postanowienie niekupowania i minimalizm się nie liczy w takim przypadku), kupiłam szarą i żółtą, bo te kolory też akurat w modzie.
Merino okazała się niezwykle miękka i zupełnie niegryząca, pędem zrobiłam rozpinany korpusik i dopiero rękawy mnie spowolniły. Złośliwie bowiem są dwa. I w dodatku każdy ma mankiet we wzorki. No ale jak się ulega modom, to się tak ma.  Żakard razy dwa.
Nauczona bolesnym doświadczeniem poprzednich żakardów, wydrukowałam sobie schemat bardzo ponumerowany (żebym nie musiała wodzić ołówkiem przez liczne wiersze, w której jestem kolumnie. W dodatku naszło mnie olśnienie z przebłyskiem geniuszu i za każdą dziesiątką oczek wsadziłam marker innego koloru (od najjaśniejszego do najciemniejszego). I teraz od razu wiem, że drugie oczko za fioletowym markerem, to dwudzieste drugie oczko, a piąte za granatowym ,to trzydzieste piąte.


 Nieskromnie powiem, że mankiety bardzo mi się podobają. Niezwykle modne. I w ogóle nie gryzą.
A na koniec cykl zakładkowy - zakładka musi być, wiadomo - kolekcja.


 Zakładkę kupiłam w muzeum w Łowiczu - jest ręcznie wycinana w łowickie wycinanki. W Łowiczu też zrujnowałam się na liczne ludowe akcesoria - co widać trochę w postaci linijki do zakładania rzędów na schemacie i w postaci ołówka do oznaczania przerobionych rzędów.
Dobrego dnia!
.

środa, 20 września 2017

Jedwabie codzienne

"Pewnego popołudnia, kiedy siedziałem przy stole kuchennym i z roztargnieniem bawiłem się solniczką i pieprzniczką, przyszło mi do głowy, że nie mam pojęcia, dlaczego ze wszystkich przypraw świata jesteśmy tak bardzo przywiązani akurat do tych dwóch. (...) Nagle mój dom wydał mi się pełen tajemnic.
Wpadłem więc na pomysł, aby odbyć podróż po domu, wędrować z pokoju do pokoju i spróbować znaleźć odpowiedź na pytanie, jaką rolę odegrał każdy z nich w ewolucji życia prywatnego."
W domu. Krótka historia rzeczy codziennego użytku, Bill Bryson


Nie przypominam sobie chyba żadnej książki, której tytuł tak bardzo odbiega od zawartości. Może jedynie, no nie, nie przypominam sobie. Kiedy zasiadłam ze świeżo zaparzoną herbatą do świeżo pożyczonej lektury, spodziewałam się wdzięcznych opowieści o solniczce, o guzikach na rękawie marynarki, lub o herbacie, którą Anglicy drzewiej zaparzali w beczkach i trzymali w piwnicach niczym wino. Nie spodziewałam się historii o Crystal Palace, betonowych domach Edisona, wieżach Eiffla, handlu guanem, winnicach francuskich, alpejskich lodowcach i tapetach z arszenikiem.

I w sumie nie ma znaczenia, jak ścisły jest związek między lodowcem a solniczką, bo wszystkie te historie są niezwykle zajmujące. Ilość informacji przypadających na jedną stronę jest tak oszałamiająca, że na pewno większość z nich zapomnimy zaraz po przeczytaniu, ale to też niczemu nie szkodzi, bo zawsze możemy sobie "W domu" przeczytać jeszcze raz.
Wracanie bowiem do rzeczy dobrych nie jest złe.
Kierując się tą złotą myślą w swoich działaniach robótkowych, wkroczyłam powtórnie na szlak jedwabny. Zabezpieczyłam się tym razem przed maszerowaniem różnymi geograficznymi meandrami, włóczkę kupiłam nie tylko z jedwabiem ale z pokrzywami, druty wzięłam grube i wydziergałam jedwabną tunikę w tydzień, inspirując się znowu przepisem Knitolog w podróży.

Dziergałam w beskidzkich okolicznościach, było słońce, buki i niezapominajki.






 A potem przy pomocy bratniej duszy sfotografowałam się przy arystokratycznych klombach i sadzawkach:


Nie bez znaczenia w fotografii jest jak widać płeć bratniej duszy. Damska mianowicie dusza obrzuci nasze udziergi bacznym okiem, naciągnie gdzie trzeba i na czas sesji przytrzyma nasze liczne torebki.

Dane techniczne:
Giglio (50 % jedwab, 50% ramia)
druty nr 5
315 g
wzór by Knitolog w podróży

Dziękuję Wam wszystkim za słowa otuchy i za to, że jesteście - to bardzo ważne. :)
Dobrego dnia!

środa, 13 września 2017

Mija lato


W maju zmarł niespodziewanie mój młodszy syn. Ten, dla którego zrobiłam tyle czapek i szalików...

Najdziwniejsze jest to, że w rzeczywistości, w której zostałam, niezmiennie przychodzą i odchodzą niedziele i środy. A skoro ja jestem i skoro one się wciąż pojawiają, muszę, chciałabym, wiem, że powinnam zmierzyć się z nimi. Wykorzystać dany mi czas. Wrócić.



Najprędzej wróciłam do robienia na drutach. Druty ciche są i zgodne, zostawiają miejsce na myśli i na wspomnienia albo wręcz przeciwnie, angażują intelektualnie i manualnie i nie zostawiają wtedy miejsca na nic.
Przeszłam jedwabny szlak wymyślony przez Knitolog w podróży. Nie było łatwo. Szlak był chiński, wzór japoński i chociaż zaczęłam prawie równo z Knitologiem, on prawie od razu zamajaczył mi na dalekim horyzoncie i znikł z gotowym wyrobem. Ja natomiast szłam, szłam i szłam z drutami rozmiaru 2,5. Nie dochodziłam do mety, za to dochodziłam do różnych wniosków. Pierwszy był taki, że wzorcowa bluzeczka z krótkimi rękawkami składa się z biliona oczek mniej niż wymyślony przeze mnie sweter z długimi rękawami i z szerokimi połami. Drugi był taki, że ażur japoński przerabiany w okrążeniach wygląda zawsze tak samo, robiony na płask wygląda z każdej strony inaczej. Trzeci wniosek był taki, że chyba nie postąpiłam zbyt rozsądnie jak na debiutującego w jedwabiach. Czwarty wniosek był taki, że chyba idę przez Australię.
Aby przetrwać, obłożyłam się różnymi pomocami, pomysłami i samym jedwabiem.
Kupny jedwabny precelek zwinęłam w kłębek:


Zrobiłam sobie ściągę o dwóch oczkach razem po prawej stronie i dwóch oczkach razem po lewej stronie. Podzieliłam wzór na dwie części. Jedną pomalowałam na zielono i nazwałam zieloną, drugiej nie pomalowałam i nazwałam białą. Na część zieloną robótki założyłam dwa zielone markery, na część białą dwa białe. Oznaczyłam strzałką w lewo kierunek z prawej do lewej i strzałką w prawo kierunek z lewej do prawej.


  Po siedemdziesięciu ośmiu dniach pochowałam nitki i sfotografowałam się w arystokratycznych ruinach.










Zdjęcia trochę tego nie oddają, ale sweterek jest cudownie miękki, jedwabisty (w końcu nazwa zobowiązuje) ażurowy i lejący.
Wyszło 177 g. Maharaja Silk Lace, kolor 299, druty nr 2,5

Po pewnym czasie wróciłam do czytania. Zaczynałam różne książki i odkładałam, aż w końcu wymyśliłam sobie czytanie baśni.
"Baśnie pomagały dzieciom zasnąć i przejść, jak po czarodziejskiej drabinie, ze świata rzeczywistego w świat snu."
Iwona Taida Drózd
Są więc niczym kołysanka, nawet jeżeli zostały zebrane przez braci Grimm.



"Pewnego upalnego dnia siedział sobie krawiec,skrzyżowawszy nogi, na swoim stołeczku przy oknie."
Wszystkie baśnie i legendy, Bracia Grimm

No i tak właśnie sobie siedzi przez ponad 1000 stron. I nie tylko krawiec, ale Jaś z Małgosią, Tomcio Paluch, królewna Żabka, kogucik z kurką, pieczona kiełbaska oraz garnek ze smalcem.
Zostali zebrani z książek kupowanych przez młodych wtedy braci za ostatnie pieniądze i z opowieści przy piecu oraz w sadzie. Ozdobieni ilustracjami. Zapisani.
Dlaczego je czytam? Lubię ich kanoniczny schemat, który zawsze zaczyna się pewnego razu i na ogół kończy się długo i szczęśliwie. Lubię ich koloryt pełen upalnych dni, wrzecion, pieców chlebowych i popiołu. Lubię zawartą w nich prawdę o nas, o dawnych czasach, dawnych wyobrażeniach.
Lubię powtarzające się w nich motywy i lubię zastanawiać się, dlaczego rozstaje dróg, dlaczego czerwone buciki i taniec.
Tak, baśnie pomagają zasnąć, ale pomagają również wrócić do rzeczywistego świata. Taką mają moc, chociaż nie wiem, skąd ona się bierze.
Na zdjęciu powyżej baśnie siedzą na kocu, który udało mi się skończyć po czterech miesiącach (ale nie nieustającego) dziergania. Koc powstał z trzech włóczek: Alize bamboo fine (100% bambus), Lima Drops (65% wełna i 35% alpaka) oraz Drops Delight (75%wełna, 25% polyamid). Druty nr 10. Razem z frędzlami waży 1600g. i mierzy około 140x190cm.

A za oknem czarny bez zaczyna być czarny. Mija lato.

 Dobrego dnia!