środa, 15 czerwca 2016

Dynie i bambusy

Nawet długie dnie czerwcowe są za krótkie na uprawianie moich hobby, które zapakowane w liczne torby przywiozłam w urlopowe Beskidy. Koloruję obrazki, biegam po górach z kijkami, ale najwięcej dziergam i czytam (zwłaszcza w środy z Maknetą - niezakłócone urlopem, pomimo że internet nie chce za bardzo współpracować).
Dziergam od miesiąca ogoniastego z pasiastego bambusa i słucham tego, co niechcący zabrało się w mężowym laptopie (albowiem przez te delegacyjne ekscesy przed urlopem, zapomniałam zapakować w telefon audiobooków). Na szczęście przypadkowy zbiór jest bardzo przyjemny. Mój wybór padł na Agatkę Christie, jedną z pierwszych jej powieści "Zabójstwo Rogera Ackroyda". Z panem Herkulesem Poirot rzucającymi dyniami (na zdjęciu poniżej w słuchawkach).



Z Agatką poznałam się (nie osobiście oczywiście) bardzo dawno temu, kiedy będąc nastoletnią panienką spędzającą wakacje w sennym ówcześnie Uniejowie, znalazłam kilka zaczytanych tomików jej autorstwa wciśnięte w kąt starodawnej toaletki mojej cioci. W tamtych czasach bowiem, nie wiem zupełnie czemu, nie woziło się książek na wakacje i trzeba było polegać na urokliwych wiejskich biblioteczkach albo dziwnych małych księgarenkach czy kioskach. No i na czasopismach. Poza tym królowała zasada, że szkoda dnia na siedzenie z książką w domu, zasada, która nawet dzisiaj budzi moje wyrzuty sumienia, albowiem od zawsze uwielbiałam ją łamać. Bo tak naprawdę to ja lubię siedzieć w domu z książką. Z kijkami biegam przez rozum.
Wracając do Christie. Teraz już jej nie czytam, co nie zmienia faktu, że jest mistrzynią gatunku (nawet dla niektórej młodzieży). Ma klimat, ma kulturę słowa i nie tylko. Zagadka jest zawsze jak należy, a rozwiązanie zawsze zaskakujące. W przypadku "Zabójstwo Rogera Ackroyda" nie tylko chyba dla mnie, bo dla mnie właściwie każde rozwiązanie jest zagadką, tak bardzo nie umiem dedukować.

O ile do czytania Agatki podchodziłam  z pewnością i wiarą w swoje siły, to do dziergania ogoniastego bambusa wręcz przeciwnie. Morze oczek, cienka włóczka (440 metry w stu gramach), druty 3,5 i spore poły. No i niepotrzebnie, bo jak ogólnie wiadomo, jeżeli się zacznie to jest zdecydowanie większa szansa, że się skończy, niż kiedy się nie zacznie. Dobiegam więc do końca korpusu i przede mną "tylko" rękawy. Dzianina jest cudownie lejąca, niewiarygodnie miękka, w ogóle bym jej nie zdjęła z grzbietu po przymiarce - przekonało mnie tylko to, że ma pomarańczowe sznurki w miejsce rękawów oraz druty, szereg markerów i papierowy licznik ze spinaczem w miejsce dolnego brzegu.
W trakcie tego morza oczek prawych napadła mnie koncepcja piórkowego sweterka
Nic dziwnego, że uległam, skoro cała Polska dzierga. Zabrałam zatem włóczkę moherkową zakupioną w czasach, kiedy to na widok każdej oglądanej w internecie pięknej chusty, kupowałam na nią włóczkę. Chust jeszcze wtedy nie umiałam dziergać. Kiedy się nauczyłam, wydziergałam trzy i doszłam do wniosku, że przy największych chęciach nie będę używać ich większej ilości, zatem zaprzestałam produkcji zostając ze sporymi zasobami chuścianych włóczek. A tu jak znalazł - wynaleziono modę na piórkowe sweterki.
Zaczęłam zatem piórkowy z mohairu. Z mohairu na okrągło. Zawsze czuję się wtedy jak dziewairski przedszkolak. Mohair skręca się natychmiast w mało gustowny za to nadzwyczaj włochaty kłąb, czepia się i stawia opór. Trzy razy prułam, dwa razy zrobiłam wstęgę Mobiusa, raz się popłakałam, aż w końcu zmieniłam druty z żyłką na skarpetkowe i wyprowadziłam gada na proste kółko. Potem już poszło szybko, mam już gotowy korpusik, brakuje rękawków, ale z nimi czekam aż się ochłodzi. Korpusik wyszedł trochę szeroki i krótki, poniekąd zgodnie z planem. Mam zamiar nosić go na gołe ciało i nie chciałam, żeby te włoski były przesadnie blisko.
 Wygląda, że nie są i wygląda, że nie gryzą. Włóczka Debbie Bliss Angel (chyba czarny, ale wygląda jak grafit). Druty nr 7. Przy okazji wyszło na jaw, że mam cztery pary drutów nr 7 na żyłce, za to ani jednej pary nr 8. Chyba będę musiała coś zaradzić w takiej sytuacji, już chyba nawet wiem w jakim sklepie. I to niezależnie od tego, że czasami moje rozmowy z mężem przebiegają tak:
- Czy mógłbyś mi przynieść robótkę? Jest w kosmetyczce w kropki.
- Ale tu jest kilka kosmetyczek, to którą? - woła z dołu skołowany mąż.
- Tę w kropki!!
- Tę otwartą z drutami?
- Tę w kropki!!!! Zamkniętą w kropki.
- Ale wiesz, w tamtej było strasznie dużo drutów, nie chciałaś tamtej? - nie poddaje się mąż wręczając mi kropki.
- W każdej są druty - mówię spokojnie, wyciągając robótkę. To przecież normalne, że robótka jest właśnie na drutach. I, jak widać, pojęcie strasznie dużo jest pojęciem strasznie względnym

Dziękuję bardzo za wizyty i miłe komentarze, miłego dnia! :)

Spacyfikowany włochaty w prostym wreszcie kółku:


Włochaty w kłębie:

 Włochaty na tle nieba:

Samo niebo (uwielbiam tutejsze chmury):


Moje buty i kijki na słonecznej dróżce:


Łąka przydrożna:


Kwiatki przydrożne:


Kwiatki przy strumyku:


10 komentarzy:

  1. Masz rację, że kiedyś na wakacje nie zabierało się książek. Dziwne. Teraz zabieram ze sobą mnóstwo, albo papierowych, albo na czytniku. Nie może być jedna, bo a nuż szybko skończę, albo mi się nie spodoba. Piórkowy również zawitał do ciebie, do mnie też. Muszę tylko dokonać małej zmiany, ale nie mogę się do tego zabrać. Może później.
    Wakacji chwilowo zazdroszczę. Chwilowo, bo już za momencik zacznę swoje:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To miało swój urok - do dziś pamiętam, jak tata kupił mi w jakimś wiejskim kiosku "Człowieka, o którego upomniało się morze" i Amundsen, który właśnie był tym człowiekiem stał się moim idolem. :)
      Hy, ale to było raz. Dziwne, że nigdy nawet nie pomyślałam, żeby zabierać książki, może dlatego, że bardzo dużo czytałam? Musiałabym zabrać osobną walizkę.
      Pozdrawiam serdecznie!

      Usuń
  2. Ja też zaczęłam piórko, ja też. Skąd taki ładny ażur wzięłaś na dole? Bo robię raglan i żeby się nie pogubić oczka na rękawy dobieram narzutowo, drogą ażuru. I pomyślałam, że na dole też by się coś przydało. Może nawet w dole rękawów, ale to dlatego, że jest późno i się we mnie budzi nuta dziwnej przekory a nawet o zgrozo wiary w swoje drutowe możliwości.(to oczywiście tak do pierwszego błędu mniej więcej).
    Z Agaty to chyba najbardziej lubię Autobiografię ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Każdy dzierga piórko. :))
      Ażur wzięłam sobie z Rosiny: http://www.ravelry.com/patterns/library/herbst-rosina-jacke--autumn-rosina-cardigan
      Jest po angielsku, ale w tym: http://www.ravelry.com/patterns/library/rosina-pullover---rosina-sweater jest po polsku wzór i myślę, że to te same liście.
      Mnie też "Autobiografia" się podoba najbardziej, ale ja w ogóle nie przepadam za kryminałami (chyba w sumie nigdy nie przepadałam). Przeczytałam też jej wspomnienia z Iraku "Opowiedzcie, jak tam żyjecie" i piękna historyjka, jak pewien sołtys (czy ktoś podobny) oczywiście męski szowinista powiedział z podziwem do męża Agathy - O, to twoja żona umie czytać!
      A ona miała już kilkanaście książek na swoim koncie pisarskim.
      Pozdrawiam! :)

      Usuń
  3. Fajny ten Twój włochaty... Ja intensywnie też o nim myślę, ale chciałabym w wersji rozpinanej. Agatę też bardzo lubię. Moje ostatnie wieczory spędzamy razem - ja dziergam, a na kompie leci sobie film - z Poirotem, albo Panną Marple :)....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozpinany też mi chodzi po głowie. :)
      Pozdrawiam! :)

      Usuń
  4. Tez zaraz zacznę robić piórkowe. Włóczka czeka. Tylko czasu brak.....Zazdroszczę urlopu. ja na swój musze jeszcze poczekać.

    OdpowiedzUsuń
  5. Niby włochaty, a delikatny. Piękny jest.

    OdpowiedzUsuń
  6. Piękny włochaty. Wygląda na piórkowo lekki. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za komentarz