środa, 20 lipca 2016

Kolory z osłem w tle

"Kiedy byłam dzieckiem, słuchałam opowieści wuja Aleko o tym, jak pięknie jest być pasterzem. Mówił, że pasterze pędzą krowy, owce i kozy na tutejsze łąki. Owce jedzą trawę i zioła porastające stoki, a potem dają mleko. Pasterz pilnuje ich, korzystając z pomocy psa pasterskiego, przygrywając sobie na fujarce. Opowieści były tak piękne, że co roku błagałam wuja, żebym i ja mogła paść owce.
- Kupię ci jagniątka - mówił - bo z owcami albo krowami nie dasz rady. A jagniątka są w sam raz. Kupimy im na targu małe dzwoneczki, żebyś ich nie pogubiła. Musisz tylko zrobić sznureczki do tych dzwoneczków, aby móc je wiązać.
Robienie sznureczków dla pięcioletniej dziewczynki było dużym wyzwaniem, ale tak bardzo chciałam pasać jagniątka, że nauczyłam się dziergać na szydełku. Tak jak potrafiłam, nieporadnie, ale z wielką pasją plotłam sznureczki do dzwoneczków dla jagniątek."
Tam, gdzie urodził się Orfeusz, Ałbena Grabowska-Grzyb

Ałbena nigdy nie pasła jagniątek, pewnie później nie dziergała też więcej na szydełku, została neurochirurgiem i opisała swoje dawne i obecne wakacje w kraju swojej mamy, czyli w Bułgarii. Książkę wydano, a ja ją kupiłam ulegając zarazie dzisiejszych czasów, czyli zgubnym urokom promocji. Od jakiegoś czasu staram się być silniejsza niż czerwone liczby z ujemnymi procentami, bo potem okazuje się, że mamy co prawda książki za pięć złotych, ale takie, których za nic nie mamy chęci czytać. W tym przypadku skusił mnie osiołek z okładki i Orfeusz z tytułu.


Bułgaria, chociaż sto lat temu byłam tam w podróży poślubnej, nie kusiła mnie wcale i to właśnie okazało się być błędem. Otóż Bułgaria (a konkretnie bardzo mała wioska w Rodopach) jest taka, jakiej naprawdę nie znamy (to znaczy ja w ogóle nie znam).
Jest upał (bo to wakacje), są wąskie, karkołomne drogi (bo to góry), jest pełno aromatycznego jedzenia, są blisko stuletnie obrusy ręcznie tkane przez prababcię i cynowe naczynia. Są cukierki za zdrowie i zioła świeże oraz suszone i każdy jest tak życzliwy, że nam (z miast i zasobniejszych wsi) się w głowie nie mieści. Nie ma tylko herbaty, ale jest kawa za to i rumianek, mięta, dziurawiec i czarna porzeczka. Jest też Orfeewo cwete, roślina, którą imieniem Orfeusza nazwali z wdzięczności Rzymianie i którą co prawda karmi się kury (bo nie ma żadnych cennych właściwości leczniczych), ale samego Orfeusza się kocha i wielbi jako rodaka z Rodopów. To nie ulega żadnej wątpliwości, że on się tam właśnie urodził, tam śpiewał, tam kochał Eurydykę, tam za nią poszedł do piekieł i tam umarł z miłości do niej, dowodem chociażby są niewątpliwie przejawiane żywo talenta muzyczne dzisiejszych mieszkańców.

Wszystko to opisane z wdziękiem, plastycznie, sugestywnie, z humorem, zajmująco. Jest też trochę historii (ale nienużąco długo), trochę klimatycznych zdjęć i na koniec kilka przepisów kulinarnych. Czego chcieć więcej? Mnie już niczego nie brakowało i byłam bardzo szczęśliwa, że dałam się uwieść marketingowym manipulacjom i że nabyłam tę smaczną opowieść.
Jako że też nie dziergam na szydełku, dziergałam na drutach, zwłaszcza dzisiaj, bo dzisiaj wiadomo - środa z Maknetą. Owładnięta jakimś kolorowym przymusem, nakupiłam włóczek na fair isle. Ale zanim (chociaż nie mogę się doczekać i tylko pogoda mnie powstrzymuje przed ciepłą, podwójnie wełnianą czapką) cały czas dziergam morski sweterek w paski.


Jestem z niego coraz bardziej zadowolona (mam nadzieję, że tendencja wzrostowa się utrzyma), mam w planie przyszyć mu ozdobne guziczki z tyłu, jeszcze nie wiem jakiego koloru. Dzierga się w miarę szybko i przyjemnie (bawełna Paris Dropsa), tylko nie wiem czy dół podzielić czy zaokrąglić (żeby tył był nieco dłuższy).
A w tle lato, lipiec powoli dobiega końca i nawet jeśli markety, miasta, cywilizacja, internet z delikatesami, to o tej porze włącza mi się tryb zapasów. Zupełnie nie jak Homo Tescus wracam z targu z koszami warzyw, które są niczym martwe natury w najlepszym muzeum:


I z naręczami drożdży, które potem wypiekają się w bułeczki z wiśniami i pachną jak marzenie:



Piekłam po raz pierwszy i jestem bardzo z siebie dumna. Potem przymusowo bezy (bo nadprogramowe białka, wiadomo):

 No cóż, milion kalorii, ale lato, zima idzie, nowy piekarnik - nawet nie walczyłam z pokusami. Jak widać zakładka też uległa, zalegając ciasteczkami na deserach:


Pozdrawiam wszystkich zaglądających, dziękuję za komentarze. Miłego dnia! :)

5 komentarzy:

  1. No cudnie, bo i Bułgaria moja ulubiona (byłam tam w podróży przedślubnej;)) i książka ciekawa i robótka w morskich klimatach i "martwa" natura owocowo-warzywna. Ale tak naprawdę to urzekły mnie bułeczki :))) Takie śliczne , aż mi ślinka cieknie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cudnie. :) Bułeczki wyszły pyszne, aż byłam zaskoczona, bo nie jestem wybitnym cukiernikiem. :))
      PS. Dokupiłam jeszcze sobie sutasz do tej niezrobionej bluzeczki z Elli, tak namawiałaś. ;))

      Usuń
  2. Nigdy nic nie czytałam pani Grabowskiej, ale mam wielką ochotę sięgnąć po Stulecie Winnych. Mamy w bibliotece, ale w ogóle Grabowska nie stoi na półkach - panie aż sobie z rak wyrywają.
    Robótka prześliczna. Niestety zrezygnowałam z robienia ubrań, bo mi nie wychodzą (chociaż synek mnie morduje o sweter a la Ron z Harry'ego Pottera), więc jedynie podziwiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli wieść się niesie, to dobrze, bo książki jednak nieco niszowe (czyli mało chyba lansowane). O "Stuleciu winnych" słyszałam, tylko mnie powstrzymuje fakt, że to beletrystyka i to jeszcze wojenna, nie wiem czy mam siłę, ostatnio nie czytam beletrystyki, zwłaszcza wojennej.
      Dziękuję! Ale teraz są takie tutoriale w sieci, przepisy, instrukcje, że naprawdę warto próbować. Ja też nie jestem urodzoną dziewiarką - każdy sweterek i rękaw muszę okupywać licznymi filmikami. Ale zauważam, że po licznych próbach naprawdę jest postęp. :D

      Usuń
  3. Tak przedstawiłaś tę książkę, że mam ochotę sięgnąć po nią. A te bułeczki, a zwłaszcza nadprogramowe bezy - pychota.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za komentarz