"Firletka Jowisza odpowiada miłości Boga, sadziec konopiasty miłości ojcowskiej, głożyna afrykańska sprzeczkom miłosnym, a goździk postrzępiony miłości do literatury."
Błękitny fin de siècle, Justyna Bajda
Ponieważ z powyższych kwiatków znam tylko postrzępionego goździka, w końcu czerwca pojechałam w okolice Szczawnicy i oddałam się miłości do literatury. Dużo też chodziłam, ale bardzo dużo czytałam, nie gotowałam, więc chodziłam i czytałam na zmianę.
Tym razem postanowiłam być nowoczesna i pojechać na wywczas tylko z czytnikiem, ale jak widać na powyższym zdjęciu, paczkomaty są obecne nawet w górskich okolicznościach przyrody, więc papierową książkę nabyłam. Takich książki na czytniku czytać nie można - jest na to za śliczna. Ma kolorowe brzegi kartek, dużo pięknych ilustracji i próbnik odcieni niebieskiego wewnątrz okładki.
Głównymi bohaterami jest Gabriela Zapolska, Kazimierz Przerwa-Tetmajer i Stanisław Wyspiański (spodziewałam się jego obrazów, niestety, nie było). Najciekawsze dla mnie była, poza niebieskim oczywiście, Zapolska, czego się zupełnie nie spodziewałam. W swojej ignorancji i nieobyciu literackim czytałam tylko Moralność pani Dulskiej, a tu okazało się, że Zapolska pisywała do gazet i napisała liczne powieści, mało tego, napisała je w różnych kolorach. Bardzo więc teraz chciałabym przeczytać Sezonową miłość, która jest chyba szafranowa. Kazimierza Przerwy-Tetmajera natomiast nie mam chęci czytać, może dobrze, bo tropy w książkach są bardzo uciążliwe i wydłużają kolejkę książek do czytania. Błękitny fin de siècle przeczytałam z dużą przyjemnością i z zainteresowaniem. O pewnych rzeczach przy lekturze się nie myśli, na przykład dlaczego Izabela Łęcka ubierała się tak a nie inaczej, a szkoda jednak. W bardzo starym serialu (mój kolega z pracy wszystko, co powstało w dwudziestym wieku, określał jako bardzo stare) pod tytułem Przystanek Alaska, doktor Fleischman pyta swoją indiańską pielęgniarkę, o czym myśli, a ona odpowiada - o niebieskim.
Bardzo mnie to wtedy zachwyciło a teraz ja też mogę myśleć o niebieskim.
Spacery zwłaszcza temu sprzyjały, byłam w okolicach Szczawnicy, było dużo słońca, gór, ścieżek, kwiatków, strumyków, jeleni i owiec strzyżonych oraz niestrzyżonych
.
Jeleń miał na imię Bartuś, przychodził na jabłka razem z łanią i małym jelonkiem. No, ale najdłuższe nawet wywczasy się kiedyś kończą, trzeba wracać do domu, do porzuconego w połowie antyku, więc co zrobić, wróciłam.
Antyk przeczytałam resztkami silnej woli, niczym maratończyk, albo nawet ultramaratończyk, Przyznam, nie było łatwo, ale zawsze rano siadałam sobie z antykiem i z kawą w fotelu. Otwieram i czytam o piśmie i jakie pismo ma ogromny wpływ na rozwój społeczeństw, dziwne, myślę, że wspominają o tym w rozdziałach o wychowaniu (ostatnie rozdziały w Antyku), widocznie rzeczywiście jest ważne i ma wpływ nawet na młodzież, czytam, przewracam kartkę, patrzę, a ja jestem w środku książki. Zaraz! Przecież byłam już na końcu! Szybko okazało się, że książkę otworzyłam przypadkowo, zakładka siedziała grzecznie prawie na końcu. Odetchnęłam z ulgą i sobie pomyślałam, że z moją pamięcią nie jest jeszcze tak źle, pamiętałam, że czytałam o piśmie, pamiętałam nawet, że już z czytaniem jestem na końcu. Co by nie mówić, pamięć stara się jak może, podsuwa nam informacje, nieraz tylko niekompletne.
Mam od wielu lat owcę, uwielbia przymierzać moje udziergi, kupiłam ją w Zakopanem i od razu nazwałam Bubuliną. Bardzo byłam z siebie zadowolona, bo imię do owcy pasowało nad wyraz i bardzo z siebie byłam dumna, bo nie jest prosto wymyślić tak od razu jakiś fajny wyraz, a imię to już w ogóle. I otóż w ramach tej mojej miłości do literatury, czytam co pan profesor Koziołek napisał o Greku Zorbie, a on napisał, że Zorba na swoją wdówkę mówił Bubulina. Jak moja owca, pomyślałam, ale zaraz opadło mnie podejrzenie, że to jednak nie ja wymyśliłam Bubulinę. Rozczarowałam się trochę, ale i zadziwiłam, że przez ponad trzydzieści lat Bubulinę pamiętałam, ale skąd ona jest to już zupełnie nie. No trudno, dobre i to.
W domu uzupełniłam swój zeszyt lektur czyli Reading journal, który poza zaletami zwyczajnymi, czyli przypominającymi, co czytałam i kiedy, jaki to miało tytuł i jaką okładkę, ma również zaletę nadzwyczajną, można mianowicie wkleić sobie Bohuna (wiem, podły on był i dziki, ale jaki ładny).
Mam nadzieję teraz już wrócić do normalnych aktywności, chociaż upał trwa i wakacje jeszcze też, ale trzeba wrócić do systematyczności, bo bez systematyczności się wszystko spiętrza, a spiętrzone nie jest miłe.
Robię też na drutach, ale bardzo niewiele i bardzo powoli, sweter na sobie miałam chyba w czerwcu, więc wolę na razie myśleć o niebieskim, czego i Wam życzę. :)
Dziękuję bardzo za odwiedziny i komentarze, dobrego dnia!
Miałaś udany wypoczynek, bo tyle ciekawych "odkryć" i wrażeń. Czy mogłyśmy w czasie naszego dzieciństwa i młodości wyobrazić sobie, że nadejdą takie czasy, kiedy będą dostępne książki w każdym zakątku. Cieszy mnie fakt, że tyle przyjemnych sercu zajęć wypełniało twój czas na wyjeździe, bo jednak po powrocie do domu zawsze wchodzimy w jakieś ramki, chociaż już niby i nie musimy. Życzę aby miłe wspomnienia lata dodawały energii przy codziennych , czasami rutynowych zajęciach.
OdpowiedzUsuńOj, ładny Bohun, ładny. Na żywo również - ćwierć wieku temu był gościem festiwalu filmowego organizowanego w moim mieście, a ja akurat pracowałam w recepcji hotelu, w którym filmowi goście byli zakwaterowani, więc sobie na niego z bliska popatrzyłam. Wypoczynkowe okoliczności przyrody miałaś cudowne, no i ten "lejeń" (tak mówiłam jako kilkulatka) przychodzący na jabłka :-) Pozdrawiam :-)
OdpowiedzUsuńGdzie jesteś? Czy wszystko w porządku?
OdpowiedzUsuń