"Przepisywała, wycinała te przepisy, z czego tylko się dało, brała od różnych znajomych, od sąsiadek, a najwięcej panny Ponckie jej przynosiły. Zapisywała te przepisy już nie tylko w zeszytach, lecz i na pojedynczych kartkach, na skrawkach gazet, na kawałkach torebek po zakupach, na kartkach z kalendarza, a często i na nie dopisanych miejscach w listach ode mnie czy od Anny, na pocztówkach z życzeniami czy pozdrowieniami, opisując te życzenia, pozdrowienia po brzegach lub nawet wpisując między zdania czy wokół adresu. Potem już tylko na życzeniach, pozdrowieniach ode mnie i od Pawła i w naszych listach. Na kartce z widokiem Akropolu, którą przysłał jej Paweł z wycieczki do Grecji, między jego rozstrzelonymi słowami, „Kochana Babciu, przesyłam Ci najpiękniejsze pozdrowienia z kraju Apollina, całuję Twoje ręce, Paweł", wpisała: dwie szklanki mąki, cztery jajka, ćwierć masła, rodzynki, migdały, żółtka ubić osobno...
Nie tylko obie te walizki, które wówczas niosła, gdyśmy szli do gminy, gdzie ojciec miał objąć posadę, okazały się być pełne. Lecz gdziekolwiek zajrzałem, cokolwiek otworzyłem, wszędzie te przepisy zalegały. We wszystkich szufladach, w stole, w kredensie, na wszystkich półkach, pod łóżkami, w szafie między bielizną, ale i na szafie jakiś zakurzony, zleżały plik ich znalazłem, co świadczyło, że odkąd je tam położyła, nigdy do nich nie zajrzała. Taki sam plik był wetknięty za obraz z widokiem morza, który jej z Anną przywieźliśmy na urodziny w prezencie, jako że pragnęła mieć choćby nieduży widoczek z morzem, bo tak bardzo lubi morze, mówiła, gdzie tam bardziej niż góry, na morze patrzyłaby i patrzyła, a gór się boi, mimo że nie była nigdy ani tu, ani tu. Zwitek tych przepisów, opasany czerwoną tasiemką, zawiązaną na kokardkę, jakby je miała komuś ofiarować i zapomniała, tkwił w kryształowym wazonie, stojącym, nie wiadomo czemu, za wezgłowiem łóżka, przy nodze. I także w książeczce do nabożeństwa niektóre modlitwy założone były przepisami powycinanymi z gazet. A nawet przepis na ziemniaki „od Maxima" znalazłem w kieszeni jej palta."
Widnokrąg, Wiesław Myśliwski
Koniecznie muszę wrócić do "Widnokręgu", bo jest w tej książce oddech i przestrzeń, a nic z niej nie pamiętam. Pamiętam tylko te przepisy, bo sama gromadziłam latami. Gromadziłam na różne sposoby i przy użyciu różnych technologii. Zbierałam zatłuszczone z czasem karteczki, kupowałam okropne kalendarze gospodyni wiejskiej (albo miejskiej) z poradami i przepisami na każdy dzień. Kupowałam zgrzebne pocztówki z peerelowskim dizajnem, kupowałam śliczne Kuchnie Kuronia, jakieś egzotyczne Sole i pieprze, przepisy na grilla, na makarony i sałatki, zbierałam to wszystko w sterty według wielkości, pracowicie odkurzając je co święta.
I właśnie chyba po Widnokręgu opamiętałam się i z bólem zaczęłam eliminowanie. Po dwudziestu blisko latach (czy ktoś mówił, że minimalizowanie jest błyskawiczne? Zdecydowanie nie jest), zostałam z jednym zeszytem, kilkoma cienkimi poradnikami kulinarnymi (no i z Termomisiem, ale on ma swój własny świat i wifi) oraz Kuchnią polską.
Patrzę na "Lane, leniwe, śląskie" Hanny Szymanderskiej. Kupiłam w 2001 roku, w marcu, zapłaciłam za nią 4 złote 70 groszy. I nic z niej ugotowałam, szkoda, bo są tu i knedle zbójnickie, i knedle z kaszą manną i kluski z kaszki kukurydzianej, i nawet słowacka strapaczka jest. No, to musi być pyszne, więc trzymam. Poza tym dobrze jest mieć teorię kluski pod ręką.
Z czasem pogodziłam się z myślą, że nie ugotuję nigdy karczocha nadziewanego jarmużem i szparagami, ani nie upiekę niczego bardziej wyrafinowanego ponad sernik Makłowicza i szarlotkę mojej mamy. Zostałam więc z jednym zeszytem, do którego przeprowadziłam się kilka lat temu (wcześniejsze nie przeszły próby ze względu na okropne bure okładki, albo zalanie surowym ciastem czekoladowym) i myślałam, że to już koniec i jestem zorganizowana. Aż tu nagle nabrałam ogromnej chęci na nowomodny przepiśnik, z zakładkami, uroczymi zdjęciami, bo do zdjęć i uroczych obrazków mam słabość nieprzezwyciężoną. Już, już miałam kupić, no ale przecież jestem praktukującą minimalistką, wyciągnęłam więc zeszyt, który kupiłam jakiś czas temu. Miał zakładki, nie miał co prawda zdjęć ozdobnych, ale i tak zaczęłam wpisywać przepisy. Trochę wyglądały smutno, mimo mąki, masła, jajek i cukru.
I wtedy mi się przypomniało, że z ostatniego minimalizowania ostały się resztki kalendarzy (tak, tak, zbierałam też latami torebki prezentowe i kalendarze, zwłaszcza kulinarne i dopiero teraz zebrałam siły na wyrzucenie prawie wszystkich) i jak bardzo się przydały i odwdzięczyły. Powycinałam otóż co ładniejsze i ponaklejałam na okładkę
Zakładki opisałam stosownie:
Mniejsze obrazki i uratowane przed minimalizmem naklejki naklejam również w środku:
Oczywiście przeważnie obrazek nie nawiązuje do treści, ale to mi nie przeszkadza.
W moim osobistym, samodzielnie wykonanym z prawie śmieci, znalazły również miejsce poczciwe pocztowki i zatłuszczone karteczki:
Na koniec przepisowej przeprowadzki doszłam do kilku wniosków. Po pierwsze mój minimalizm zdecydowanie nie dąży do wyeliminowania wszystkiego, ale do odkopania rzeczy najlepszych, najprześliczniejszych i najpotrzebniejszych i znalezienia dla nich miejsca. Po drugie nigdy nie wiadomo, kiedy co nam się przyda, więc trzymam ten uroczy przepis na kamizelkę:
i trzymam przypinki, które niespodziewanie służą mi od jakiegoś czasu do mocowania fartucha:
Po trzecie, za dużo czasu jednak poświęcałam na obsługiwanie mojego zbioru przepisów i nie musiałam gromadzić ich w takiej obfitości. Po czwarte, warto sobie uprzyjemniać i upiększać nawet zeszyt z przepisami.
Mało dziergałam i mało czytałam, ale z minimalizowaniem jestem na dobrej drodze, większość śmieci wyniesiona, więc zostaje mi usiąść w fotelu i zająć się uprawianiem swoich hobby.
Czego i Wam życzę, dobrego dnia!
Dzękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze. :))
PS. Z frontu eko i zero waste: okazało się, że Aleksandrów łódzki, w którym pracuję jest bardzo eko i robi siatki na zakupy. :D
Oraz sprzedaje środki czystości ze swoim opakowaniem. Koniecznie muszę iść. :)
No popatrz to musisz mieszkać blisko mnie😁dawno temu też tak zrobiłam i mam tylko jeden zeszyt z najlepszymi przepisami resztę wydała lub wrzuciłam do kosza. Teraz jest ok. A kluski zbójnickie? Pierwsze słyszę 😉pozdrawiam
OdpowiedzUsuńMieszkam w Zgierzu. 😁
UsuńJa też nie słyszałam, chociaż książeczkę mam prawie dwadzieścia lat. Może powinnam przeczytać i ugotować? Lubię Szymanderskiej "O zwyczajach..."
Pozdrawiam!
A ja mieszkam w Zduńskiej Woli 😁możesz podać ten przepis na zbójnickie?
UsuńTo niedaleko. Ziemniaki ugotowane, masło, jajka, kasza manna, majeranek, sól i pieprz.
UsuńJest jeszcze przepis na kudłate knedliki i łódzkie pecyny. 😄
Znaleziona kartka z przepisem, ktorego nie wykorzystam pewnie nigdy, ale zapisana ręką mojej mamy sprawiła, że poczułam jej obecność. A nieobecna jest już 20 lat, i dla tej chwili warto czasami nieuprawć minimalizmu.Twój zeszyt z przepisami , nietuzinkowy, może uzupełniony kiedyś uwagami typu "wyszło pyszne" czy też "nie do zjedzenia" może będzie dla kogoś najmilszą pamiątką :)Mnie podoba się szalenie już teraz.Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńTak, tak, dlatego minimalizm, który zakłada wyrzucenie wszystkiego nie jest dla mnie. Nigdy nie wyrzucę listów czy zdjęć. Mnie chodzi o to tylko, żeby zostało to, co ważne.
UsuńDziękuję, taki też miałam plan. No ale codzienne korzystanie z niego też będzie miłe. :)))
Pozdrawiam!
Myśliwski to mój ulubiony pisarz. Zaczęłam moją fascynację od "Łuskania fasoli". Połknęłam, wciągnęłam się, zakochałam. Od tej chwili czytam wszystko co dostanę w swoje ręce. Ten spokój, przestrzeń, ciszę, prostotę, mądrość.
OdpowiedzUsuńBardzo mi się podoba twój przepiśnik. Ze sobą do Malezji zabrałam mój zeszyt z przepisami. Muszę go przejrzeć i zostawić te używane. Mój nie jest taki łądny. Część przepisów napisanych długopisem, część wycięta z gazet, część odręczna na luźnych kartkach. Ciekawe na ile mi wystarczy energii po twojej inspiracji:)))
Ja dostałam w prezencie właśnie Widnokrąg bardzo dawno temu, a Łuskanie fasoli kupiłam ze względu na tytuł. Pierwszy raz mi się coś takiego zdarzyło. :)
UsuńDziękuję! Stare zeszyty też mają swój urok. A różnorodnie też mam - część napisana, część wklejona. Możesz go ozdobić jakimiś ładnymi rzeczami. Mojemu dodają uroku te zdjęcia wycięte z kalendarza. :))
Pozdrawiam i powodzenia! :))
Gotowałam piekłam więc i przepisy też zbierałam. Większość była na kartkach bo miały być zapisane w zeszycie ale połowa z nich tego nie doczekała. Teraz gotuję i piekę mniej wyszukane dania więc do zapisków zaglądam rzadziej. Jak już zajdzie taka potrzeba to i tak przepisów szukam w necie:) Jednak Twój wpis zmotywował mnie do radykalnych porządków:) Może też znajdę jakąś kulinarną perełkę:)
OdpowiedzUsuńPozdrowienia przesyłam.
Oj tak, w takich zbiorach często można znaleźć coś ciekawego, ale można też się dziwić, po co to się trzymało. :))
UsuńPozdrawiam serdecznie!
Gdy dwa lata temu zmieniałam meble - z większych na mniejsze, niestety - musiałam zrobić selekcję ich zawartości i okazało się, że jak na kogoś, kto nie lubi gotować, mam całkiem spory zbiór przepisów, w przytłaczającej większości nigdy nie zrealizowanych. Może kiedyś się doczekają, ale bij zabij - nie pamiętam, czy się ostały, czy jednak poszły na makulaturę.
OdpowiedzUsuńTo pewnie u niegotujących przepisy stanowią nie tylko pomoc, ale rekompensatę też. :))
UsuńNie wyobrażam sobie, jak mogłam kiedyś żyć bez książek Myśliwskiego. Znowu chcę do jego prozy powracać. A co do przepisów, to nigdy nie fascynowałam się pitraszeniem, ale jako przystało zewsząd zebrane przepisy przechowywałam. Po Twoim wpisie pośpieszę uszczuplić ich zapasy, bo teraz wyręcza internet, albo dowierzam tylko spawdzonym i zapisanym w bardzo niepozornym zeszycie. Może tak coś tam i nakleję. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńTe książki dobre na niespieszne czytanie. Też muszę zabrać się za kolejne. W dodatku u nas je przepięknie wydają.
UsuńJa z tego zeszytu ciągle korzystam, bo nie pamiętam przepisu nawet na jabłecznik, który piekę od ponad czterdziestu lat. :))
Kocham książki Myśliwskiego, ten dzisiejszy fragment rozpoznałam natychmiast (choć przyznaję, w pierwszym momencie nie pamiętałam, z której to książki, ale wiedziałam, że Myśliwskiego).
OdpowiedzUsuńCo do przepisów, też kiedyś gromadziłam, ale nie tak zapamiętale. Swego czasu prawie wszystkie wyrzuciłam i wcale tego nie żałuję, bo to były przepisy na potrawy, których nigdy nie ugotowałam i nie ugotuję, jednak pochodziły głównie ze współczesnych pism obrazkowych. Na książki mojej Mamy już się zapisałam, że jeśli kiedyś będzie się ich pozbywać, to ja biorę. Ale to są stare książki, mają wartość, a przepisy są normalne - jak Twój na pasztet od Zosi.
To, co sobie zostawiłam, trzymam w jednym małym segregatorze. Mam mało, ale z większości korzystam. Mam tam nawet scenariusz przygotowań do Wigilii (rozpisany na cały adwent), który sobie napisałam kiedyś, gdy po raz pierwszy szykowałam wieczerzę Wigilijną na nieswoich włościach, ale już poza domem rodzinnym.
Śliczny jest Twój zeszyt i w takim kolorowym to aż przyjemnie szukać inspiracji na obiad :)
Acha, uwielbiam kluski, książki o kluskach nigdy bym się nie pozbyła.
Stare książki kucharskie też lubię czytać. I poradniki gospodyń, ale nigdy nie ma na nie czasu.
UsuńTeż mam Wigilię i Wielkanoc w punktach spisane :))
Dziękuję i ja też jestem kluskowa bardzo!
swietny ten cytat, ktory wstawialas na poczatku. Az chce sie taka ksiazke przeczytac:) No ja tez tak gromadze te przepisy i zapisuje na czym sie da , a potem mam problem cokolwiek znalzezc w mojej wielkiej, zapchanej szufladzie. Tez jestem na etapie organizowania przepisu i tez lubie takie ozdobniki. Ksiazke kucharskich tez sporo, ale teraz coraz czesciej jak cos szukam to wchodze do internetu, a tam wiadomo jest wszystko ;) Pozdrawiam i zycze milego uprawiania hobby.
OdpowiedzUsuńTo prawda! Chce się czytać.
UsuńZ ozdobnikiem zawsze raźniej i przyjemniej. Z internetu też korzystam, ale jak już coś przetestuję, to wpisuję w zeszyt, żeby znowu nie szukać, bo jednak wersji jest sporo.
Pozdrawiam serdecznie :))