To są bardzo mądrzy bibliotekarze. Bo gdyby każdy zaglądał na koniec, nie byłoby sensu pisać powieści ani ich czytać. Bo właściwie najważniejsze jest to, co w środku. Najważniejsze jest, jak to się dzieje, że to życie się toczy i toczy, że jest właśnie takie i że, jak mawia pan Ryś, idąc ulicą, nigdy nie wiemy, co nas czeka za zakrętem. Bo za zakrętem jest już nowy dzień życia, jest nowa stronica i znowu wszystko zaczyna się od początku i znowu wszystko jest ciekawe."
W Nieparyżu i gdzie indziej, Anna Kamieńska
O tej książce dowiedziałam się w esejach o lekturach dzieciństwa czytanych ponownie, oczywiście nie pamiętam kto o niej pisał i co, ale zachęcił mnie fakt, że główny bohater, pan Michaś, kupił sobie gruby zeszyt, żeby napisać powieść. Pan Ryś natomiast, drugi bohater, pracował w sklepie papierniczym i czy może być lepsze miejsce pracy? Chyba nie. Notes szybko się zgubił, a sklep został porzucony, zaczęły się natomiast różne zakręty i za nimi wszystko było ciekawe i "przygoda wyrastała z przygody jak gałązka z gałązki". Pan Michaś z panem Rysiem wędrują poprzez te przygody niczym peerelowski don Kichote z Sanczo Pansą, w każdej przygodzie muszą kogoś uratować, bo tak to jest właśnie na tym świecie. Gdzieś piecze się szarlotka, gdzie indziej lepią się pierogi, czasem pachnie papier a czasem gorący chleb w piekarni.
W Nieparyżu wydano w roku 1967 i potem już nie wydano z powodu cenzury, bo spod tych przygód i opresji, przez ich całą baśniowość przeziera ponura rzeczywistość z ponurymi wojnami, totalitaryzmami, tyraniami i bezsensownymi regułami. Ale cieszę się bardzo, że książka była w mojej bibliotece i pani ją znalazła na półce (co prawda chyba za piątym razem i zdążyłam z biblioteki wyjść i wrócić), przez tyle lat wypożyczyły ją może cztery osoby, szkoda. Teraz koniecznie muszę wypożyczyć jeszcze raz eseje Zapomniane / Zapamiętane, żeby zobaczyć co i kto napisał o Nieparyżu i pewnie znowu wypożyczyć Nieparyż, bo zapomnę jakie przygody mieli pan Ryś z panem Michasiem i kiedy.
Na początku duży problem miałam z okładką i z ilustracjami, wiem, wiem, Józef Wilkoń jest wybitnym ilustratorem i już dawno kupiłabym sobie kubek ze ślicznym koniem jego autorstwa, gdyby był trochę tańszy i gdybym miała mało kubków. Ale byłam nastawiona na książkę dla dzieci, ilustracje wydały mi się nieco ponure. Wybrałam więc zupełnie niepasującą, ale wesołą zakładkę i głównie na nią patrzyłam, potem zaczęłam w książce szukać kolorów, i naskalnych detali i stopniowo oswoiłam się z tymi ilustracjami a nawet je polubiłam.
Warto się trochę natrudzić, żeby zaszczepić w sobie trochę artystycznego obeznania. Trudzę się też artystycznie z albumem, jeden praktycznie skończyłam, klasyczny, kupny, nieozdobiony album w płótnie, w którym wszyscy są chronologicznie powklejani i opisani, jeszcze tylko drzewa genealogicznego mi brakuje, to znaczy drzewo mam, ale myślę nad koncepcją (drugi rok). Wpadłam natomiast na pomysł, że z pozostałych zdjęć, które nie zmieściły się do nobliwego albumu, a wśród których jest wiele moich ulubionych (większość przedstawiających malutką Czajeczkę nad morzem), żeby otóż z tych zdjęć zrobić sobie album nienobliwy, dla przyjemności, w którym będę miała tyle malutkich Czajeczek ile chcę. Tak nad myślałam i myślałam, i wymyśliłam też, żeby w nim powklejać różne pamiątki, laurki czy stare listy albo świadectwa. Powstają więc nowe strony (poniżej z moją mamą).
Stało się też to co złowróżbnie wieszczyłam, coraz bardziej zapadam się w scrapbooking, objawiło się to tym, że czekam aktualnie na paczkę z zestawem do samodzielnego zrobienia albumu (no dobrze, z trzema zestawami, ale były okropne promocje). Nie myślę na razie czy mam aż tyle zdjęć i pamiątek i trochę mi się przypomina stare opowiadanie Caldwella, w którym bohater kupił sobie maszynę do belowania papieru w celu zrobienia ogromnego majątku na makulaturze i, jak można łatwo zgadnąć, po dwóch dniach już ani on ani żaden z jego sąsiadów nie miał żadnych starych gazet do zbelowania a żona bohatera z płaczem wyskubywała spod sznurków swój śpiewnik.
W sumie chyba łatwiej będzie jednak z trzema albumami. Zawsze mogę przecież zrobić album kulinarny i wypełniać go zdjęciami ugotowanych przez siebie wykwintnych dań, skoro już wdrażam super przydatny system do gotowania.
Inne moje hobby też są w toku, sweter ma już jeden rękaw, zaczęłam drugi, przy czym wyciągnęłam go z tej okazji z torby, gdzie siedział nabierając urody i muszę przyznać, że może nie jest olśniewająco piękny, ale całkiem w porządku, nadaje się do lasu.
Ćwiczę też systematycznie kaligrafię i może tu też wyniki na razie nie są olśniewające, ale zgodnie z najnowszymi trendami litery skaczą w tak zwanym skaczącym liternictwie (napis jest przykładowy, bo jak się ćwiczy kaligrafię, a nie chodzi się do szkoły, to przepisuje się co wpadnie w oko).
Jak nabiorę wprawy, to w sumie jeden album przeznaczyć na moje kaligrafie. Systematycznie uzupełniam też mój reading journal, czyli mój zeszycik z lekturami i przyjemnie jest patrzeć co się przeczytało i czy było ładne.