"Jeśli się skusimy, dostaniemy, niczym prytanowie, gotowy zestaw zawierający: obiecaną zupę fasolową, lekko podgrzewane ziarna grochu i ciecierzycy, surowy, tkwiący jeszcze w zielonym strączku bób, soloną sardynkę, pastę z ikry, płaski chleb posypany sezamem, trochę pomidorów i ogórków, kawałek chałwy na deser, a do popicia mocną raki, znośne czerwone wino i wodę aromatyzowaną esencją różaną. Stara szkoła będzie pękać w szwach, wypychając stoły na zewnątrz, wypełnią ją serdeczne powitania, uściski, śmiechy i głośne rozmowy, zabrzmi muzyka, a nogi ruszą do szaleńczego tańca. W chwilach przerwy z mikrofonu popłyną słowa ogłoszeń, podziękowań, podsumowań, statystyk. Zdjęcia zostaną zrobione, nowi małżonkowie przedstawieni, ledwo co urodzone dzieci pokazane, sprawy obgadane.
Ostatnie dokładki bobu i chałwy rozdane. Później wszyscy rozejdą się do domów, a za rok spotkają się znów, by jak dawni Grecy, biesiadując, świętować fakt, że tworzą wspólnotę. Bo jak powiedział Plutarch - nie siada się do stołu po to, by jeść, ale by jeść razem."
Starożytna Grecja od kuchni, Magdalena Nowakowska
Do starożytnej Grecji mam słabość od dłuższego czasu, o kuchni też uwielbiam czytać (gorzej z gotowaniem, ale jak widać jedno nie wyklucza drugiego), więc "Starożytna Grecja od kuchni" wydała się połączeniem nad wyraz przyjemnym. Skwapliwie pożyczyłam ją od koleżanki. Pożyczanie książek, jak ogólnie wiadomo, oszczędza nam wydatków oraz miejsca na półkach. Nie zawsze jednak, jak się dalej okaże.
Nie jestem nawet w połowie czytania, a już wiem, że się nie rozczaruję. Bardzo przystępnie i po kolei omawiane są różne kulinarne sprawy starożytne począwszy od obyczajów, poprzez piece, meble, garnki aż wreszcie same potrawy i produkty.
W książce zamieszczono liczne ilustracje przedstawiające garnki właśnie, a garnki, to trzeba przyznać, starożytni Grecy mieli przepięknej urody. Oczywiście nie te codziennego, prozaicznego użytku, ale te ozdobne figurami czerwonymi lub czarnymi. Prozaiczne garnki greckie były szorstkie, i po użyciu niszczone, gdyż albo nie dało się z nich wyjąć upieczonego sernika, albo nie dało się ich umyć wskutek porowatości. Pocieszające jest to, że po przemianie w skorupy dostawały nowe życie jako notesiki lub kartki do głosowania.
Autorka w opisach nie jest gołosłowna, ale przytacza na dowód liczne passusy, co jest równie przyjemne jak wspomniane obrazki. Lista wybranej literatury mieści się na dwóch tylko stronach, ale są na niej wszyscy, którzy powinni być, czyli i Homer, I Platon, Tukidydes, Hezjod, Meander oraz inni pomniejsi.
Czytam więc sobie o sofie, którą Grecy przytaszczyli z Persji, o komosach, których tradycja trwa niestety po dziś dzień, o uczonych dyskusjach, o ówczesnych celebrytach i sławach kucharskich, o zwiewnych tancerkach i niewinnym topieniu terakotowych stateczków pływających w miednicy.
Bardzo mi się dobrze czyta, a jeszcze tyle produktów przede mną, bo zaczyna się jadlospis, a w nim zboże, mięso, miody, owoce i wino oczywiście.
Obfitość wyborna:
"Za nią po kolei
muszelki z pszennej mąki i złote w oliwie
przyrumienione ciastka z ziarna jęczmiennego
i słodkie (...) okrągłe rozliczne ciasteczka,
tudzież liczne sezamki z miodem wymieszane,
sernik z mlekiem i miodem, w foremkach pieczywko.
Wszędzie pełno słodkości sezamoserowych
na gorącej oliwie pieczonych z posypką
z sezamu. Potem groszek z dodatkiem szafranu,
młody, świeżością jędrny, jajka i migdaly
ze skórką delikatną, i orzeszki słodkie -
dzieciarni przysmak wielki - i inne atrakcje,
jakie tylko na ucztę wystawną stosowne. (Atenajos, Uczta mędrców)
Kto by się chciał rozstać z takimi opisami? I z takimi kyliksami? I z takimi wdzięcznymi rybakami?
Nikt chyba, a na pewno nie ja, więc poleciałam do sklepu i teraz kuchnię grecką mam na własność. Jakoś na półce się upchnęła przemyślnie.
To co widać na pierwszym planie, to moja porażka w minimalizmie. Porażka liczy dziesięć malutkich moteczków, jest zrobiona z jedwabiu i merino i została przeze mnie nabyta w stacjonarnym Pająku ze względu na swoją urodę i niezwykłą miękkość i przytulaśność. Leży sobie w szafie i czeka na pomysł, a tymczasem dziergam nieustająco zielony sweterek, którego chwilowo nie zamieszczam, żeby nie miał tyle odcinków jak Jeziorany. Przysporzył mi chwil grozy, albowiem przybywa niewspółmiernie wolno do ubywania motków. Mówiąc wprost postawił mnie przed wizją bardzo kusego sweterka z krótkimi rękawkami. W pewnym momencie wydawało mi się, że jedynym ratunkiem będzie dorobienie mu żółtych pasków, bo żółte merino jeszcze mam, a zielonego nie (sklep też nie ma, nie to że nie sprawdzałam). Jak widać tęsknoty zielonego do żółtego są przemożne. Zmartwiłam się trochę, bo w planie miałam monochromatyczny długi sweter, a nie kusy i jaskrawy. Z nerwów porzuciłam dzierganie dołu i zabrałam się za rękaw. W miarę jak rękaw się zwężał, perspektywy się poprawiały i jeżeli będę dziergać szybko, to może zdążę skończyć, zanim zielona włóczka wyjdzie. Tak czy owak - garter włóczkożerny jest, nie da się ukryć.
Kuchnię zakładałam kaktusami. Wiem, wiem, Grecy nie znali kaktusów, ale tak mi się podobają ich pastelowe kolory, że nie mogłam się oprzeć. Poza tym, gdyby się tak nie skupiali na garncarstwie czy jedzeniu, to na pewno by do kaktusów dopłynęli.
Dziękuję Wam bardzo za odwiedziny i za przemiłe komentarze! Słodkich ciastek w sezamie i dobrego dnia w środę i nie tylko! :)
Dlaczego niestety, że tradycja komos trwa do dzisiaj?
OdpowiedzUsuńCo tam rybak! Ale te rybki to by się jadło!... *^V^*
"jeżeli będę dziergać szybko, to może zdążę skończyć, zanim zielona włóczka wyjdzie" - bardzo podoba mi się ta strategia, też ją będę stosować! ^^*~~
Bo to huligańskie wybryki były. Pewnego razu w Atenach pijana młodzież poobtłukiwała wszystkie hermy. Akurat było tuż przed wojną, więc pech gwarantowany. :)
UsuńO tak, rybki już dawno nie jadłam.
:)
Apetycznie tu dzisiaj u Ciebie i jak zwykle ciekawie. Zakładka z kaktusami w moich kolorach. Pozdrawiam :-)
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
UsuńAkurat zielony z żółtym bardzo będzie pasować jakby co:) pozdrawiam
OdpowiedzUsuńI to mnie pociesza :) Pozdrawiam!
Usuń"Nie siada się do stołu po to, by jeść, ale by jeść razem." Chłop miał rację. Gotuję od zawsze i bardzo często, ale jeszcze nigdy nigdy nie ugotowałem dla siebie. Gdy Iwona wyjeżdża w delegację po prostu wsuwam kanapki lub kupuję fasolkę w Lidlu:))
OdpowiedzUsuńMnie się zdarza, ale może dlatego, że od dziecka książki zaliczałam do przyjaciół i często jadlam w ich towarzystwie. A książki, wiadomo, nigdy nie wyjeżdżają. A jeżeli nawet, to tylko ze mną. :)
UsuńNiby tak, ale ... ta fasolka jest naprawdę niezła:)))
UsuńMnie zaś bardzo spodobało, że garnki po użyciu po prostu się niszczyło, i po sprawie... A słowa Plutarcha to musiałyby być wyhaftowane na każdym obrusie. Zaś co do sweterka zielonego, który miał być długi, to widocznie długim będzie w zupełnie innym kolorze, a temu pozwól dostosować się do tak modnego ostatnio minimalizmu. Serdeczne pozdrowienia.
OdpowiedzUsuńIle zaoszczędziło się czasu (no, może nie garncarze). To prawda, albo na makatce. :)
UsuńEch, zobaczymy jak to się skończy. :) Widać włóczki mają swoje tajemne plany. :)
Nie trafiłam chyba nigdy na te książeczki, ale przepis na kurczaki znam z bloga Kanionka :-) No i u niej wiadomo, co dalej dzieje się z kurczakami- mają całkiem klawe życie, jako Kurokezy.
OdpowiedzUsuńสมัคร D2BET
Gclub