środa, 18 lutego 2015

Po swetrze do kłębka

W "Przyjaciołach", który jest jednym z moich ulubionych seriali, Monika znad resztek obiadu krzyczy do swoich dwóch przyjaciół: "Mam trzy skrzydełka i cztery nóżki". Na co jeden z przyjaciół, nieco sarkastyczny Chandler odpowiada: "To gdzie ty kupujesz ubrania?"
Ta scena stanęła mi żywo przed oczami, kiedy skończywszy karczek w szarym sweterku, zaczęłam zdejmować oczka na rękawy. Tył, jeden rękaw, przód, drugi rękaw, przód, trzeci rękaw. Policzyłam jeszcze raz, ale prawda była nieubłagana, drugi rękaw wypadał centralnie z przodu. Za to pierwszy i trzeci ulokowały się mniej więcej na właściwych miejscach, co było budujące. Jak wypadły dwa przody z tyłem i z której strony - tego już sobie nie próbowałam wyobrazić, westchnęłam głęboko i z żalem oddałam się pruciu:


Od dawna już miałam niejasne podejrzenia, że matematyka w oczkach za mną nie przepada, ale żeby nie zliczyć do dwóch? To mnie trochę przygnębiło, więc na pocieszenie poczytałam sobie jak z Bagdadu podróżowano do różnych części świata po cynamon, rabarbar, orzechy kokosowe, winogrona, miód, pigwy, jabłka, szafran, sól, przepiórki, granaty, figi i ocet winny. Poczytałam o strasznych sucharach na statkach, o szkorbucie, o beri beri i jak radośnie można pracować i wędrować cały dzień żując świeże liście koki.
Okazało się też, że Chińczycy nie pokutowali zimą jedząc wieprzowinę i pastę grochową, jak nasi biedni przodkowie, ale dawno dawno temu wymyślili sobie inspekty i mogli przez okrągły rok jeść świeże warzywa.
Czekoladowy sweter dorobił się kawałka rękawa (jednego z dwóch), a  "Historia kuchni" dobiegła końca.


Cała książka wywołała we mnie poczucie, że ludzie od zawsze mieli kłopoty z jedzeniem. A to trzeba było w trudzie usuwać łuski ze zboża, a to tłuc owo zboże kamieniami i moczyć w wodzie, a to mięso najlepiej było opiekać i gotować, mleko przerabiać na śmietanę a śmietanę na masło. W dodatku nigdy za dobrze nie było i nie jest wiadomo czy już robimy sobie krzywdę tym przerabianiem (jak było z łuskanym ryżem) i posypywaniem proszkiem na owady czy jeszcze nie. Ciągle też ludzkość wpadała w różne żywnościowe mody i teorie, może dlatego tak łatwo, że zdrowe odżywianie poprawia nam samopoczucie i daje przekonanie o większej kontroli nad naszym życiem. Reay Tannahill jednak odnosi się do tych "panik żywnościowych" nieco sceptycznie, będąc zdania, że tak do końca wszystkiego nie wiemy. I muszę przyznać, że popsuł mi się nieco humor, kiedy pijąc dziś po raz pierwszy kawę z miodem, przeczytałam, że według najnowszych badań cukier właściwie w ogóle nie jest szkodliwy.

Pozdrawiam najserdeczniej w kolejną środę - dziękuję za odwiedziny i komentarze, które poprawiają humor zdecydowanie bardziej niż zdrowe odżywianie :)

środa, 11 lutego 2015

Wymyślanie opowieści

"W latach siedemdziesiątych kupiłem na wsi dom, w którym był piękny kominek. Dla moich dzieci, wówczas mających od dziesięciu do dwunastu lat, doświadczenie ognia, płonącego polana i płomienia, było zjawiskiem całkiem nowym. Zorientowałem się, że gdy napalono w kominku, nie szukały już telewizora. Ogień był piękniejszy i bardziej różnorodny od jakiegokolwiek programu, snuł niekończące się opowieści, w każdej chwili się odnawiał, nie był poddany sztywnym schematom telewizyjnego show."
"Wymyślanie wrogów", Umberto Eco

To jest właśnie typowe dla Eco - takie trafianie w sedno. Ja stosunkowo rzadko poddaję się zazdrości, ale tego mu zazdroszczę. Zazdroszczę mu też  tego, w jaki sposób czyta książki. Czyta je tak wnikliwie i mądrze, że czytanie o jego lekturach jest porównywalne z czytaniem owych lektur samodzielnie. A nieraz nawet lepsze. Zazdroszczę mu tego, że wie tyle o średniowieczu.  I o wymyślonej astronomii. I o wyspach i dlaczego tak trudno na nie trafić po raz drugi. I że tak uwielbia Dumasa i doskonale wie co i komu powiedział hrabia Monte Christo. No i jeszcze tego mu zazdroszczę, że we wszystkich swoich domach ma pięćdziesiąt tysięcy książek. Ale w całej tej zazdrości cieszę się, że tym wszystkim co wie i co pomyśli dzieli się z nami i że można o tym poczytać sobie w esejach
Czytam zatem jego eseje i dziergam sweter z koła. Włóczka wysnuwa się z motka, zaplata w setki oczek i też snuje przy tym różne kolory i różne opowieści.



W opowieściach dni coraz dłuższe, trawy zieleńsze, a bambusy zwołują się z lnem po przepastnych szufladach. Pewnie niedługo nastanie ich czas. A tymczasem środa, cała jeszcze w wełnach i alpakach.

Dziękuję bardzo za odwiedziny i komentarze. Miłego dnia! :)

środa, 4 lutego 2015

Kuchnia w czekoladzie

Coraz większa nadzieja na piątek, czyli środa z dzierganiem i czytaniem.



Dawno, dawno temu lubiłam polarne opowieści. Opatulona kocem i zaopatrzona w gorącą herbatę, kanapki, ciastka albo słoik dżemu, czytałam o zawiejach, siarczystych mrozach i mozolnym wędrowaniu o głodzie. Była to przyjemność z rodzaju tych, kiedy zza okna patrzymy na deszcz . Doceniamy wtedy nasze suche ubranie i kubek herbaty.
Moje ostatnie środowe przyjemności są też tego rodzaju. Cieszę się, że nie jestem kobietą w głębokim paleolicie i nie muszę jeść zimnej owsianki pełnej krup i ości. Albo że nie jestem biednym Chińczykiem i nie muszę swojej garści ryżu przyprawiać sfermentowaną soją. Równie nieprzyjemnie byłoby mi być bogatym Rzymianinem i jeść pasztet z wątróbek rybich, mózgów bażantów, języków flamingów i mleczy węgorzy.
"Historia kuchni" pędem przebiega całe wieki i całe połacie. Jest przy tym bardzo ciekawa (poza może jedną kalumnią o kanibalizmie w Polsce i na Śląsku). Czytam więc jak to kiedyś pomidor był chwastem, a chińskie "królewskie kuchnie w II wieku p. n.e. zatrudniały 2271 osób, w tym codziennie 128 szefów kuchni i kolejnych 128 na czas przyjęć; 335 szefów od zbóż, warzyw i owoców, 162 mistrzów dietetyki (!!!), 94 dostawców lodu, 62 szefów od marynat i sosów i 62 ludzi soli, którzy prawdopodobnie odpowiadali za sprzątanie i ucieranie".

Dziergam natomiast sweter z koła w kolorze czekolady nadziewanej karmelem (albo toffi, jak kto woli). Sweter będzie z Justy, przaśnej i szorstkiej wełny, która przesuwa mi się między palcami przywodząc na myśl zgrzebne owieczki na łące i cieszy mnie myśl, że nie owijam się nim na gołą skórę.
I tu jakby niespiesznie zarysowała mi się różnica między przyjemnościami czytania o ekstremalnych kuchniach a przyjemnościami dziergania gryzącego swetra. Książkę odkładam na półkę i nikt mnie nie zmusi do siekania mózgu bażanta na pasztet, ale w sweterek sama się (mam nadzieję, że wkrótce) ustroję.
Zainspirowana zatem tą sukienką, poleciałam do sklepu.


Ta Alpaka jest dopiero cała milusia. Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za odwiedziny i komentarze. Miłego dnia! :)