środa, 28 marca 2018

Makaroniki nadobne

"A jeżeli zamiast tysiąca cekinów znajdę na gałęziach drzew dwa tysiące?... Albo zamiast pięciu - sto tysięcy?... Och, stałbym się wtedy możnym panem!... Chciałbym mieć piękny pałac, tysiące koników drewnianych i tysiące stajen, gdzie mógłbym się zabawiać, i piwnice pełne słodkich napojów, a także bibliotekę pełną kandyzowanych owoców, tortów, ciastek, makaroników i ptysiów ze śmietaną."
Pinokio, Carlo Collodi

Jak doskonale rozumiem tę wizję biblioteki i jak wyraźnie pamiętam z dzieciństwa sklep cukierniczy, w którym luksusowe bombonierki pyszniły się na górnych półkach, a za szklaną ladą leżały iryski zapakowane w zgrabne kostki brązowe i granatowe, landrynki w celofanowych torebkach, kukułki luzem czy kolorowe groszki w plastikowych pudełkach. Okrągłe cukierki w kształcie malin i z kwaskowym nadzieniem. Z wiekiem człowiek mądrzeje i nad makaroniki zdecydowanie przedkłada półki pełne nadobnych tomów z głębokimi myślami. Słabość do tortów blaknie i niknie tłumiona energicznie przez zdrowe style życia, szkodliwość pustych kalorii czy twardych margaryn.
Częściej więc zdarza mi się gapić w tytuły internetowych dyskontów książkowych niż stać przed witryną cukierni. Tak właśnie niedawno wpadł mi w koszyk Pinokio.



"Pinokia" czytałam oczywiście za młodu, ale tylko raz, bo nie był jakoś moją ukochaną lekturą. Nie wiem czemu, może dlatego, że dla mnie zawsze ważny był w książkach humor, jeżeli było czasem śmiesznie, to mogło być nawet strasznie niekiedy, a tutaj jest cały czas strasznie.
Kupiłam więc "Pinokia" nie ze względu na niego samego, ale na rysunki Marcina Szancera, którym po prostu nie mogłam się oprzeć. Nie umiem pisać o malarstwie czy ilustracjach, więc pisać nie będę, ale mała dziewczynka na stercie brzuchatych poduszek (a tak naprawdę na ziarnku grochu), mały chłopiec pędzący w małych saneczkach za wielkimi saniami Królowej Śniegu, tajemniczy i kolorowy świat orientu spod pigwy, te wszystkie smukłe postacie, ta elegancka kreska, te pełne wdzięku floresy zostały mi w głowie i w oczach i pewnie jeszcze przez jakiś czas zostaną.
Ja wiem, że powstają nowe ilustracje i nowi ilustratorzy, ale cieszę się, że to właśnie Szancer jest moim kanonem i odnośnikiem.

Żeby jednak nie poprzestać na samych ilustracjach, czy też na samych makaronikach, zaczęłam czytać i zostałam wciągnięta przez szalone przygody niesfornego pajaca. Czytam i żałuję nieszczęsnego Dżepetta. Żałuję również Pinokia, bo on właściwie od samego początku chciał dobrze, tylko tak bardzo nie umiał się oprzeć najprzeróżniejszym pokusom i pomysłom i droga do zrozumienia trafiła mu się długa i wyboista przez ognie, patelnie, suche gałęzie i wieloryby.
Ładnie to napisane językiem żywym, bogatym i plastycznym, akcja zmienia się szybko, wszystko to pozwala łatwo przymknąć oko na nieco dydaktyki, która się sączy gdzieniegdzie. Jednym słowem klasyka niczym najlepszy makaronik.

Na drutach również klasycznie - chusta z bawełny i wiskozy, miękka i milutka, robi się szybko, bo samymi prawymi. No i jak tu nie zgodzić się z podejrzewaniem rzeczy martwych o złośliwość? Wpadłam w nerwy w połowie dziergania, bo wyobraziłam sobie, jak motek kończy mi się w momencie, kiedy chusta jest wielkości chusteczki do nosa. Nie miałam wyjścia, poleciałam do sklepu i zabezpieczyłam się drugim motkiem (kupiłam też trochę innego koloru na przyszłość, ale o tym sza, mały wypadek w koszyku). Tymczasem chusta wykazuje się oszczędnością niezwykłą i wszystko wskazuje na to, że drugi motem będzie niepotrzebny. Muszę więc obmyślić na niego jakiś plan.

"Pinokia" zakładam nim samym:


zakładam też zakładką z Maroka, która jakoś mi tu pasuje:


 Ma zresztą tak śliczny kształt i chwościk, że pasowałaby wszędzie.
Bardzo dziękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze. Oraz życzę Najlepszych Świąt!



  

środa, 21 marca 2018

O ryboszach i melonach

"...pochodzące z IV i początków III wieku p.n.e. komedie, w których aż roi się od ryb i owoców morza, namiętnie wyliczanych przez bohaterów w długich monologach przedstawiających listy zakupów i dań w menu, przepisy na potrawy z ryb ze szczegółowo omówionymi składnikami i dokładnie opisaną metodą przygotowania. Publiczność siedząca na widowni teatru zdawała się czerpać przyjemność z samego słuchania o kulinarnych urokach ryb i owoców morza. Deklamowane nazwy wodnych stworzeń wpływały do uszu widzów niczym przepyszne litanie, oczyma wyobraźni widzieli opisywane dania, nos wyławiał zapach pichcenia i każdy mógłby przysiąc, że czuł smak tuńczyka czy krewetki właśnie w tym momencie, kiedy mówił o nim aktor. Smakowite sztuki pisano nie tylko w Atenach, gdyż wszystkie greckie uszy łaknęły słuchać o rybach."
Starożytna Grecja od kuchni, Magdalena Nowakowska

A któż by nie łaknął? Słucham więc i ja już trzeci tydzień. Nie tylko zresztą o rybach, dla których Grecy żywili obsesyjne wręcz uwielbienie (do tego stopnia, że smakosz po grecku jest ryboszem), ale o kogutach, tych perskich budzikach, krewetkach, asfodelach, pomidorach (ale to już w mniej starożytnej Grecji), ogórkach i melonach, które były jabłkiem i brzoskwinią i pigwą i śliwką z granatem, a właściwie miękkim jabłkiem. Dociekania, czym tak naprawdę było samo jabłko, którym Ewa skusiła Adama, albo Parys rzucił trzem boginiom, pozostają nomen omen bezowocne. Właściwie najbardziej do raju pasuje figa, natomiast granat do jabłka niezgody (biorąc pod uwagę jego drugie znaczenie militarne).
Dużo, dużo przepysznej etymologii, z której wynikają różne flory bakteryjne (jak w jogurcie),  początki ogrodnictwa i grządek w ogrodzie (jak z pora) albo niechęć do picia mleka.

Siedzę więc sobie pod niezwykle starą oliwką, owiewają mnie aromaty ziół, dobiegają mnie pobekiwania owiec i stukot kozich kopytek, a gdzieś tam w dole, nad samym morzem prawie, Cyklop wytwarza fetę w nadobnych koszykach. Bo o serach też tu jest i o winie będzie.
Wcale mi się nie spieszy do końca. W przeciwieństwie do chusty, którą wrzuciłam na druty spragniona koloru. Koloru nie ma przesadnie dużo, bo jest szary, a potem żółty i biały na końcu, ale już bym chciała je widzieć wszystkie poukładane w chuściane rządki i owijać się nimi w ciepłe wiosenne popołudnia i chłodne ranki.


Wolną chwilą sprawiłam sobie lustro i przetestowałam je pod kątem lustrzanego selfi. No cóż, mistrzem nie jestem, ale wstawiam zdjęcia zielonego sweterka. Dają pewien (nieostry) pogląd ogólny.
Bardzo dziękuję za odwiedziny i za komentarze (które mnie cieszą niezmiennie) i życzę dobrego dnia i samych pysznych lektur. Z rybami lub bez. :)

środa, 14 marca 2018

W niewoli zielonego czasu

"Zupełnie‍ zgłupiałam. Za drzwiami padał deszcz ze śniegiem, czarne drzewa powiewały mokrymi, bezlistnymi gałęziami. To wszystko było prawdziwe, najprawdziwsze, żadna dekoracja, zwyczajne drzewa, zwyczajny deszcz, błoto ćmokające i gęste, w które koła wrzynały się aż po piasty. Te koła należały do prawdziwej karety, takiej z szybkami i opuszczanym stopniem, i ta kareta stała w błocie i deszczu przed moimi zgłupiałymi oczami. W cztery konie. Naprawdę w cztery konie, ani jednego mniej. Jak w bajce albo w historycznym filmie."
Małgosia kontra Małgosia, Ewa Nowacka


Nie mam pojęcia czemu aż do teraz byłam przekonana, że Ewa Nowacka jest również autorką "Godziny pąsowej róży", chociaż nazwisko Marii Krüger nie jest mi obce. Gdzieś podskórnie nawet chyba byłam przekonana również, że Maria Krüger jest również autorką "Małgosia kontra Małgosia". Doprawdy, sposób działania (albo raczej niedziałania) ludzkiego mózgu jest zadziwiający. Na pocieszenie wspominam sobie Umberto Eco, który przeczytał niekryminał i był święcie przekonany, że czyta kryminał, tylko dlatego, że zasugerował się mglistą opinią kolegi. I nawet nie mogę powiedzieć, że nie pomyślałam, bo przeciwnie, pomyślałam nie raz, a właściwie cały czas myślałam czytając, kiedy już genialnie pogodziłam sporną sprawę autorstwa, że Małgosia jest niezbyt jeszcze udaną wprawką przed Godziną. Cały czas porównywałam, że w Małgosi jakoś szczegółów mniej, i opisy postaci jakby ogólnikowe, sprzętów mniej i zabawnych sytuacji mniej. Że autorka jakoś bardziej pewnie czuła się w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku (jeszcze niedawno napisałabym ubiegłego stulecia i byłoby to jednoznaczne) niż w wieku siedemnastym.

Teraz wiem, że to dwie różne książki, dwie różne autorki, dwie różne epoki (to akurat zauważyłam na początku) i tylko historia ta sama - młoda dziewczyna zostaje tajemniczym sposobem przeniesiona w inne czasy - w Godzinie pąsowej róży trafia do swojej rodziny i zastaje w epoce swoje koleżanki i kolegów (co jest bardzo śmieszne), w Małgosi trafia do obcej rodziny, co jest nieco nijakie. Nijaka też jest w sumie główna bohaterka, która trochę pomaga w kuchni (ale w szczegóły nie jesteśmy wprowadzani przesadnie), trochę tańcuje z kawalerami, aż wreszcie przeżywa przygody z Pana Wołodyjowskiego trochę wzięte.
Jednym słowem Małgosia w żaden sposób nie zdetronizowała Andy, która to była jedną z moich ulubionych bohaterek dawno temu, gdy byłam młodą panienką, a której zderzenia ze starodawną higieną, modą czy matematyką bawią mnie do dziś.
Nie jest jednak tak zupełnie źle, nawet wzięła mnie ciekawość, jak to wszystko się skończy i czy druga tytułowa Małgosia też zostanie opisana w ubiegłym wieku, czyli w dwudziestym, (do czego do doszło przez ten nieopisany pęd w zegarach i kalendarzach). Poza tym naruszenie tyranii czasu i wyrwanie się na wolność zawsze jest fascynujące.

W dziewiarstwie od wyrwania się na wolność dzieli mnie niecałe pół motka - tyle mi zostało zielonego merino w nitce, pozostałe motki są już wdzięcznie powiązane w swetrze, mrozy idą - sweter będzie w sam czas.
Na wolności będę mogła robić chusty z lejącej bawełny, sweterki z jedwabiu szarego albo mantylki z czarnej wełenki. Nie wiem jeszcze, na pewno jednak chciałabym jakiś ażurek, bo ile można robić same prawe oczka? I same zielone? Koniec prawego i zielonego!
Nie w przyrodzie na szczęście, bo w przyrodzie już za chwilę to zielone powinno się rozkręcać, czego sobie i Wam życzę. 

Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia! :)

środa, 7 marca 2018

Kusa wizja bez rybaka

"Jeśli się skusimy, dostaniemy, niczym prytanowie, gotowy zestaw zawierający: obiecaną zupę fasolową, lekko podgrzewane ziarna grochu i ciecierzycy, surowy, tkwiący jeszcze w zielonym strączku bób, soloną sardynkę, pastę z ikry, płaski chleb posypany sezamem, trochę pomidorów i ogórków, kawałek chałwy na deser, a do popicia mocną raki, znośne czerwone wino i wodę aromatyzowaną esencją różaną. Stara szkoła będzie pękać w szwach, wypychając stoły na zewnątrz, wypełnią ją serdeczne powitania, uściski, śmiechy i głośne rozmowy, zabrzmi muzyka, a nogi ruszą do szaleńczego tańca. W chwilach przerwy z mikrofonu popłyną słowa ogłoszeń, podziękowań, podsumowań, statystyk. Zdjęcia zostaną zrobione, nowi małżonkowie przedstawieni, ledwo co urodzone dzieci pokazane, sprawy obgadane.
Ostatnie dokładki bobu i chałwy rozdane. Później wszyscy rozejdą się do domów, a za rok spotkają się znów, by jak dawni Grecy, biesiadując, świętować fakt, że tworzą wspólnotę. Bo jak powiedział Plutarch - nie siada się do stołu po to, by jeść, ale by jeść razem."
Starożytna Grecja od kuchni, Magdalena Nowakowska


Do starożytnej Grecji mam słabość od dłuższego czasu, o kuchni też uwielbiam czytać (gorzej z gotowaniem, ale jak widać jedno nie wyklucza drugiego), więc "Starożytna Grecja od kuchni" wydała się połączeniem nad wyraz przyjemnym. Skwapliwie pożyczyłam ją od koleżanki. Pożyczanie książek, jak ogólnie wiadomo, oszczędza nam wydatków oraz miejsca na półkach. Nie zawsze jednak, jak się dalej okaże.

Nie jestem nawet w połowie czytania, a już wiem, że się nie rozczaruję. Bardzo przystępnie i po kolei omawiane są różne kulinarne sprawy starożytne począwszy od obyczajów, poprzez piece, meble, garnki aż wreszcie same potrawy i produkty.
W książce zamieszczono liczne ilustracje przedstawiające garnki właśnie, a garnki, to trzeba przyznać, starożytni Grecy mieli przepięknej urody. Oczywiście nie te codziennego, prozaicznego użytku, ale te ozdobne figurami czerwonymi lub czarnymi. Prozaiczne garnki greckie były szorstkie, i po użyciu niszczone, gdyż albo nie dało się z nich wyjąć upieczonego sernika, albo nie dało się ich umyć wskutek porowatości. Pocieszające jest to, że po przemianie w skorupy dostawały nowe życie jako notesiki lub kartki do głosowania.

Autorka w opisach nie jest gołosłowna, ale przytacza na dowód liczne passusy, co jest równie przyjemne jak wspomniane obrazki. Lista wybranej literatury mieści się na dwóch tylko stronach, ale są na niej wszyscy, którzy powinni być, czyli i Homer, I Platon, Tukidydes, Hezjod, Meander oraz inni pomniejsi.
Czytam więc sobie o sofie, którą Grecy przytaszczyli z Persji, o komosach, których tradycja trwa niestety po dziś dzień, o uczonych dyskusjach, o ówczesnych celebrytach i sławach kucharskich, o zwiewnych tancerkach i niewinnym topieniu terakotowych stateczków pływających w miednicy.
Bardzo mi się dobrze czyta, a jeszcze tyle produktów przede mną, bo zaczyna się jadlospis, a w nim zboże, mięso, miody, owoce i wino oczywiście.

Obfitość wyborna:
"Za nią po kolei
muszelki z pszennej mąki i złote w oliwie
przyrumienione ciastka z ziarna jęczmiennego
i słodkie (...) okrągłe rozliczne ciasteczka,
tudzież liczne sezamki z miodem wymieszane,
sernik z mlekiem i miodem, w foremkach pieczywko.
Wszędzie pełno słodkości sezamoserowych
na gorącej oliwie pieczonych z posypką
z sezamu. Potem groszek z dodatkiem szafranu,
młody, świeżością jędrny, jajka i migdaly
ze skórką delikatną, i orzeszki słodkie -
dzieciarni przysmak wielki - i inne atrakcje,
jakie tylko na ucztę wystawną stosowne. (Atenajos, Uczta mędrców)

Kto by się chciał rozstać z takimi opisami? I z takimi kyliksami? I z takimi wdzięcznymi rybakami?



Nikt chyba, a na pewno nie ja, więc poleciałam do sklepu i teraz kuchnię grecką mam na własność. Jakoś na półce się upchnęła przemyślnie.


To co widać na pierwszym planie, to moja porażka w minimalizmie. Porażka liczy dziesięć malutkich moteczków, jest zrobiona z jedwabiu i merino i została przeze mnie nabyta w stacjonarnym Pająku ze względu na swoją urodę i niezwykłą miękkość i przytulaśność. Leży sobie w szafie i czeka na pomysł, a tymczasem dziergam nieustająco zielony sweterek, którego chwilowo nie zamieszczam, żeby nie miał tyle odcinków jak Jeziorany. Przysporzył mi chwil grozy, albowiem przybywa niewspółmiernie wolno do ubywania motków. Mówiąc wprost postawił mnie przed wizją bardzo kusego sweterka z krótkimi rękawkami. W pewnym momencie wydawało mi się, że jedynym ratunkiem będzie dorobienie mu żółtych pasków, bo żółte merino jeszcze mam, a zielonego nie (sklep też nie ma, nie to że nie sprawdzałam). Jak widać tęsknoty zielonego do żółtego są przemożne. Zmartwiłam się trochę, bo w planie miałam monochromatyczny długi sweter, a nie kusy i jaskrawy. Z nerwów porzuciłam dzierganie dołu i zabrałam się za rękaw. W miarę jak rękaw się zwężał, perspektywy się poprawiały i jeżeli będę dziergać szybko, to może zdążę skończyć, zanim zielona włóczka wyjdzie. Tak czy owak - garter włóczkożerny jest, nie da się ukryć.

Kuchnię zakładałam kaktusami. Wiem, wiem, Grecy nie znali kaktusów, ale tak mi się podobają ich pastelowe kolory, że nie mogłam się oprzeć. Poza tym, gdyby się tak nie skupiali na garncarstwie czy jedzeniu, to na pewno by do kaktusów dopłynęli.


Dziękuję Wam bardzo za odwiedziny i za przemiłe komentarze! Słodkich ciastek w sezamie i dobrego dnia w środę i nie tylko! :)