niedziela, 7 listopada 2021

Strony, oczka i kwiaty w liczbie dużej


 "W języku zawierają się nie tylko słowa i odpowiadające im rzeczy. Każdy język inaczej w rzecz wstępuje, jak to określił swego czasu Michał Choromański."

O nich tutaj (książka o języku i przekładzie) - Wybrał i opracował Piotr Sommer

Piotr Sommer wybrał i opracował Najlepsze szkice o przekładzie, jakie ukazały się w "Literaturze na świecie" w latach 1984-2014, napisał wstęp i podzielił owe szkice na trzy części i nazwał je odpowiednio Ogóły, Szczegóły i Brokuły. 

To właśnie nazwy rozdziałów (a zwłaszcza Brokuły) ostatecznie skłoniły mnie do zakupu tej książki, ponieważ poza tym, że jest o tłumaczeniu, była dosyć droga. Można przypuszczać, że dlatego czytam ją chyba od września, wiadomo, że im na dłużej zakup starcza, tym bardziej jest ekonomiczny, ale nie. Czytam wolno, bo naprawdę nie chcę, żeby się skończyła. Czytam i naprawdę się delektuję. Bo jak można się nie delektować takim wierszem:

In die Rillen

der Himmelsmünze im Türspalt

preßt du das Wort [...]

"In die Rillen", z tomu Atemwende

I patrzeć na różne tłumaczenia:

W żłobienia | monety nieba w szparze drzwi | wtłaczasz słowo...

W uchylonych drzwiach | moneta nieba - w jej żłobienia | wtłaczasz słowo...

W rowki nieba, | tej monety, co prześwituje zza drzwi, | wtłaczasz słowo

Można tak naprawdę nie żałować nieznajomości niemieckiego, bo czasem znajomość języka to i tak za mało. Fascynujące przygody słów, przygody tłumaczy, wpadki też oczywiście, bo wpadki muszą być.  Co prawda mnóstwo osób powiedziałoby - czy naprawdę ludzie myślą o takich rzeczach? No i nie szkodzi. Warto usiąść i o nich pomyśleć albo chociaż poczytać, co o nich myślą inni.

Wiele, wiele znanych mi i zupełnie nieznanych nazwisk. Wiele, wiele stron i wiele obrazków z Noun project. Z nimi tutaj posiedzę pewnie do grudnia, co mnie nie martwi, bo jest przyjemnie. Inne książki też doczekają swojej kolejki, bo każda książka, nawet najgrubsza się kiedyś kończy. Tak jak największa robótka. Skończyłam bowiem koc z kwiatków, no dobrze, nie powszywałam nitek, ale jestem tak nim zachwycona, że nawet powiewające nitki mi nie przeszkadzają.

Moja kanapa w stronę okna wygląda teraz tak:


w stronę drzwi wygląda podobnie - bardzo, bardzo kwieciście i kolorowo:


Bubulina zadowolona podobnie jak ja:


Szydełkowałam pięć miesięcy (z małą przerwą na szal i na covid) i trochę zatęskniłam za drutami. W kolorystycznym rozpędzie wydziergałam więc czapkę z kolorowymi cekinami (idą ciemne powroty z pracy, trzeba być widocznym na drodze):





Wydziegałam też mniej kolorowe skarpetki:


I wtedy ogarnęła mnie ogromna chęć zrobienia swetra lekkiego, ciepłego i obszernego. Wyciągnęłam fioletową alpakę kupioną chyba siedem lat temu i zatonęłam w morzu oczek prawych. 


Sweter robię według darmowego wzoru L'Express, co jest nazwą paryskiego w stylu bistra w Montrealu. Bardzo jestem ciekawa efektu końcowego, dziergam szaleńczo rano i wieczorem. Czasem tylko spacer listopadowym Zgierzem:








  Napisi, napisi - jak wołała moja wnuczka. No tak, napisy są fajne, zwłaszcza w dużych ilościach, czego sobie i Wam życzę.
dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

PS. A książkę zakładam nieadekwatną póki co deszczową zakładką.

niedziela, 26 września 2021

Granice i odmiany

 


"Trasa prowadziła mnie czasem do nadgranicznych wiosek. Zdarzało się to jednak rzadko. W miarę bowiem zbliżania się do granicy ziemia pustoszała, spotykało się coraz mniej ludzi. Ta pustka zwiększała tajemniczość takich miejsc, a zwróciło także moją uwagę, że w pasie przygranicznym panuje cisza. Ta tajemniczość i ta cisza przyciągały mnie, intrygowały. Kusiło mnie, żeby zobaczyć, co jest dalej, po drugiej stronie. Zastanawiałem się , co się przeżywa, przechodząc granicę. Co się czuje? Co myśli? Musi to być moment wielkiej emocji, poruszenia, napięcia. Po tamtej stronie - jak jest? Na pewno - inaczej. Ale co znaczy to - inaczej? Jaki ma wygląd? Do czego jest podobne? A może jest niepodobne do niczego, co znam, a tym samym niepojęte, niewyobrażalne? Ale, w gruncie rzeczy, największe moje pragnienie, które nie dawało mi spokoju, nęciło mnie i dręczyło, było nawet skromne, bo mianowicie chodziło mi o jedno tylko - o sam moment, sam akt, najprostszą czynność przekroczenia granicy. Przekroczyć i wrócić, to by mi, myślałem, zupełnie wystarczyło, zaspokoiło mój niewytłumaczalny właściwie, a jakże ostry głód psychologiczny."

Podróże z Herodotem, Ryszard Kapuściński

Już nie pamiętam co skusiło mnie do kupna tej książki - może okładka z romantyczną mapą, chyba nie autor, bo żadnych innych jego książek nie znałam. Na pewno nie skusił mnie Herodot, bo o nim nie słyszałam nic w ogóle. Kupiłam zatem bez określonego powodu i nie rozczarowałam się.

Kapuściński w podróżach jest trochę prywatny, trochę nieśmiały i zagubiony, nie zna języka, nie zna kultury, nie zna świata. Świat był dosyć odległy, bo w pierwszą podróż redakcja pisma wysłała go do Indii, a potem było jeszcze dalej. Na drogę dostał od szefowej "Dzieje" Herodota. Herodot w podróż nadawał się idealnie - sam niestrudzony, dociekliwy podróżnik, dodawał Kapuścińskiemu odwagi i otuchy. Można nawet powiedzieć, że zaprzyjaźnili się, chociaż, jak wiadomo, przyjaźń taka jest nieco jednostronna, ale też miła i cenna. 

I tak przekraczali obaj granice geograficzne i granice w czasie niespiesznie, refleksyjnie i niezmiernie ciekawie. Oczywiście zaraz po przeczytaniu książki kupiłam sobie samego Herodota (też się nie rozczarowałam), stoją teraz obok siebie


a po latach przeczytałam Kapuścińskiego jeszcze raz. Bo to jest właśnie taka książka, do której się tęskni i do której się wraca.

Zakładałam ją, tez nie wiedzieć czemu, zakładka z Puciem. No, nie zawsze wszystko do wszystkiego musi pasować.



Robótkowo dalej szydełkuję kwiatki w kocu, ale narzuciłam też na druty mały żółty komin dla odmiany, zobaczymy jak się potoczy, muszę tylko przebrnąć przez początek. O ile lubię właściwie wszystkie początki - zwłaszcza początek podróży lubię - ten moment zapinania pasów, albo siadania przy oknie w pociągu, to w robótce lubię, jak już nabiera rozpędu i ma pierwsze rzędy za sobą.

Rozpędu nabiera za to jesień, dzień już ciemnieje po coraz szerszych brzegach, nastaje mój ulubiony czas w kaloszach i wełnianych szalikach. 

Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

niedziela, 19 września 2021

Koce dla upartych

 


"Dla uzyskania idealnego kształtu powinno się upinać na formie wykonanej z białego papieru. Formę kładzie się na desce do prasowania i na obwodzie tej formy rozpina serwetkę chwytając końcowe pętelki splotu. Po odpowiednim upięciu - pozostawić do wyschnięcia. Nie prasować. (Za granicą do rozpinania serwet używa się odpowiednich płaskich podstawek, na których są już narysowane koła i kwadraty wielkości poszczególnych serwetek)."

W wolnym czasie dla rodziny, Helena Dutkiewicz

Mam co prawda plastikową matę z kołami i kwadratami narysowanymi za granicą oraz zagraniczne (najpewniej chińskie) puzzle do blokowania dzianin, ale wycięcie papierowego koła do uformowania babcinych serwetek to dobry patent, nie wpadłam na to, z pewnością wykorzystam.

Książka wydana w 1986 roku z ceną 235 złotych - jest jakby z zupełnie innego świata. Świata, w którym Instagram ani Youtube nie został jeszcze wymyślony, zagranica była niedostępna a na drutach robiło się ażurowe lizeski, majteczki kąpielowe i domowe odkurzacze z włóczki - "Uwaga: sprzęt zmechanizowany nie rozwiązuje całkowicie problemu odkurzania mieszkania, do niektórych czynności, jak na przykład ścieranie kurzu z obrazów, ram okiennych, drzwi poliuterowanych wygodniej użyć odkurzacza z włóczki, lekko zwilżając go odpowiednim płynem czyszczącym." Wzory trzeba było pracowicie spisywać w zeszycie w kratkę.


Jednak oczka prawe, lewe, wkłuwane i ażurowe pozostały bez zmian. Przyznam, że w książce, którą znalazłam z mieszkaniu teściowej razem z wzorami, archaicznymi drutami i straszną peerelowską włóczką, zawartych jest cała masa bardzo ciekawych informacji - rzędy skrócone, pranie, prasowanie i naprawa znoszonych rzeczy. 

"Sweter niemodny lub spłowiały najlepiej odwrócić na lewą stronę. Zeszyć ponownie brzegi. Ozdobić nowymi mankietami i kołnierzem". Widać jasno, że światowy nad-konsumpcjonizm majaczył dopiero na dalekim horyzoncie.  

Tymczasem w trakcie osobistego minimalizowania udało mi się wszystkie moje dziewiarskie i okołoubraniowe książki zebrać razem i umieścić na półce z łatwym dostępem. 


Nie mam ich dużo i nie wiem czy z każdej będę coś robić, ale Selbu Mittens warto mieć ze względów estetycznych, no i na to zdjęcie po prawej (lewe oczywiście peerelowskie)


i na to:


Śliczne zdjęcia też są u moich ulubionych Arnego i Carlosa:


To zdjęcie zresztą zapoczątkowało moje marzenia o kolorowym kocu. Nawet niekoniecznie chciałam z nim iść w kaloszach przez trawę - mógłby sobie leżeć na fotelu. Myślałam o nim przez kilka lat, aż w końcu zaczęłam działać - w wyniku czego naprodukowałam 324 kwiatki składowe. No i stało się to, czego właściwie się spodziewałam. Przeczytałam opis łączenia dwa razy, obejrzałam diagram w komputerze, po kilku próbach i pruciach obszydełkowałam jeden kwiatek i utknęłam. Obejrzałam film instruktażowy (swoją drogą nakręcony po wydaniu wzoru, więc chyba nie tylko ja jedna miałam wątpliwości - Arne i Carlos dostawali sporo pytań) i nic. Zero oświecenia. Co zrobić, mój mózg działa powoli (chyba że jestem w stresie, ale z szydełkiem w fotelu zasypanym kolorowymi kwiatami w stresie na ogół się nie jest), za to tak łatwo się nie poddaje. Obejrzałam film jeszcze raz w normalnym tempie, potem w zwolnionym, wydrukowałam diagram i przeczytałam kilka razy opis. Niewiele lepiej. Zacisnęłam zęby, usiadłam z drugim kwiatkiem na przeciwko komputera puszczając film raz szybko a raz wolno i po kilku godzinach (sic!) udało mi się połączyć dwa kwiatki:


Nie powiem, pojawiała się gdzieś mglista wątpliwość dotycząca moich umiejętności szydełkowania, ale po pierwsze, szydełkować nauczyłam się niedawno i nie zdążyłam nabrać wprawy, po drugie, naprawdę w całym wzorze nie było opisanej wprost koncepcji łączenia a połączenie trzech kwiatków nie było wspomniane nigdzie. Nie speszyłam się za bardzo moim wolnym pojmowaniem i w dodatku po pięciu połączonych kwiatkach obmyśliłam system - produkuję kawałki z 11 kwiatków i te dopiero będę zszywać. Nie mam więc rozgrzebanych wszystkich kolorów (tylko jedenaście) i nie siedzę przez całe łączenie z wielką płachtą dzianiny. Jak już rozszyfrowałam system, łączenie idzie gładko




Po tygodniu łączenia mogę się zgodzić z autorami wzoru, że jest ono łatwe i uzależniające. Mało czytam więc w związku z tym. Piekę chleb i zbieram części w całość, czego i Wam życzę!


Dziękuję bardzo za wizyty i przemiłe komentarze, dobrego dnia! :)   

niedziela, 12 września 2021

Akrobacje z kocami

 


"Pod koniec lat sześćdziesiątych popularność zaczynają zyskiwać zestawy składające się z kanapy, dwóch foteli i dwóch pufów, którym towarzyszy ława typu "jamnik", czasem także rozkładana do wymiarów dużego, wysokiego stołu jadalnianego."

Asteroid i półkotapczan, Katarzyna Jasiołek

Nie ma to jak trwałość i stabilizacja, pomyślałam sobie, bo sześćdziesiąt lat później w moim salonie nadal króluje ława, fotele i meblościanka. Tylko puf jest jeden, bo drugi poszedł na śmietnik (nie sam oczywiście, wyniosłam go we własnych objęciach) w ramach minimalizmu meblowego. Książkę kupiłam zachęcona przez biblionetkową koleżankę - nie mogłam się oprzeć tajemniczemu tytułowi  (półkotapczan znałam z autopsji, ale asteroid wyjaśnił się dopiero pod koniec i okazał się być wielofunkcyjnym szklanym zestawem), tym kolorom, smukłym nóżkom (które znowu są modne) no i oczywiście temu krzesłu, na którym w młodości wyprawiałam akrobacje porządkowe.

"Asteroid..." powstał przypadkiem, kiedy pani Jasiołek kupiła cukiernicę z polskiej porcelany i okazało się, że trudno znaleźć jakiekolwiek informacje o projektantach. Zaczęła zgłębiać temat i zgromadziła wiedzę w sam raz na książkę. Akcja zaczyna się tuż po wojnie od Wandy Telakowskiej, która była przekonana, że: "Ludzi trzeba uczyć umiejętności wybierania, zestawiania i harmonizowania przedmiotów masowo produkowanych. Sztuka zestawiania to przejaw osobistej twórczości, dający poczucie uczestnictwa w wytwarzaniu kultury. To udział w walce o piękno."

Jak bardzo to się nie udało, można by pomyśleć, kiedy się przypomni  te wszystkie bure meble, identyczne meblościanki i nieokreślonego koloru obicia. Nie mogło się udać, jak nigdy nie udają się odgórne akcje nauczania ludności (bo nawet nauka ortografii, nie mówiąc o fleksji w tak wielu przypadkach okazuje się być żałośnie nieskuteczna). Nie udała się też w wyniku nierównej walki projektantów z producentami, w wyniku której ci pierwsi niejednokrotnie nie mogli poznać własnych projektów. To co było zaprojektowane ładnie i wyprodukowane ładnie, wyjeżdżało oczywiście za granicę. To smutne zresztą, ile zmarnowano pomysłów o światowym potencjale. 

Dla mnie jako osoby mało spostrzegawczej (tłumacza w literaturze dostrzegłam dopiero niedawno)  książka była niezwykle odkrywcza, bo z zachwytem i zdumieniem dowiedziałam się, że każda półka w regale i każdy wzór na wazonie został zaprojektowany. Ja cały czas myślę, że takie rzeczy dzieją się same. No, może z wyjątkiem słoneczników, bo te wiadomo, kto namalował. 

Czytanie sprawiło mi wiele przyjemności na wielu poziomach. Poznawczym - te wszystkie historie spania po zakładach porcelany i przewożeniu szklanych wyrobów tak, żeby nie pourywały się ich elementy ozdobne, wymyślanie mebli Kowalskich (przy czym, żeby było śmieszniej to projektanci nazywali się Kowalscy, a że meblościanka była dla Kowalskich to się okazało dopiero później). Estetycznym - dużo pięknych zdjęć. I oczywiście na poziomie sentymentalnym - wiele przedmiotów zabrało mnie do przeszłości (nie na długo na szczęście, bo jak wiadomo, nie można w przeszłości siedzieć za długo, skoro ma się teraźniejszość i przyszłość).



Powyższe żyłki były jednak mało funkcjonalne i po pewnym czasie zwisały smętnie tu i ówdzie.

Jak tylko wróciłam z przeszłości (a może nawet zanim, czas jest nad wyraz podchwytliwy) wydziergałam chustę z merino wzór darmowy Reyna





i sweter z jedwabiu Lakeside




Tyle razy obiecywałam sobie, że nie przerwę robótki w kluczowym czy problematycznym momencie i nic z tych obietnic nie wyszło. Do swetra (ciepły i nie gryzie, jedwab nieco rustykalny) wróciłam po dwóch latach - przerwałam go tuż przed nabieraniem oczek na rękawy. I nawet nie zapisałam jakimi drutami robiłam korpus. Jakoś się udało wstrzelić z rozmiarem. Tuż po bolesnej nauczce i na fali jeszcze solenniejszych postanowień, wróciłam do koca z kwiatków, który porzuciłam, bo nie chciałam go zabierać na urlop. Oczywiście porzuciłam go tuż przed łączeniem, które wymaga kilkukrotnego przeczytania wzoru, kilkugodzinnego oglądania obrazka ze schematem i obejrzenia filmiku poglądowego nie wiem ile razy. Co to za pech, że zawsze w najgorszym momencie robótki wypada urlop, zmierzch albo, na przykład, taki poniedziałek? 
Mój koc zdominował pokój hobby i wygląda teraz tak:


Każdy kolor dostał numerek i tym sposobem każdy kwiatek siedzi na swoim miejscu w schemacie.



W ramach nie odkładania rzeczy na później obmyślam sposób połączenia babcinych serwetek w firankę (może jak już rozgryzę łączenie kwiatków, firanka pójdzie mi jak z płatka)


i szukam zastosowań dla odzyskanych z dna szafy haftów:


Mam nadzieję na przypływ licznych wen, czego i Wam życzę. Dziękuję bardzo za wizyty i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

PS. Asteroid zakładałam jedynie słuszną zakładką z ptasiego mleczka:


PSPS. I kto pamięta, że na kurtkę mówiło się skafander? Tak mi się kosmicznie skojarzyło. :)

niedziela, 5 września 2021

Masy i sztuki

 


"Robię porządki przed śmiercią, co po szwedzku nazywa się döstädning.

to śmierć, a städning - sprzątanie, porządkowanie. W języku szwedzkim termin ten oznacza, że wyrzucacie niepotrzebne rzeczy i zaprowadzacie w domu porządek, kiedy czujecie, że zbliża się chwila rozstania z ziemskim padołem.

Chciałabym wam o tym opowiedzieć, bo to bardzo ważna sprawa. Może także będę mogła wam udzielić kilku rad, ponieważ prędzej czy później każdy z nas zmierzy się z tym problemem. Naprawdę musimy to zrobić, jeśli chcemy zaoszczędzić cenny czas naszych najbliższych, kiedy nas już nie będzie."

"W ostatnich latach życia, za każdym razem, kiedy ją [teściową] odwiedzaliśmy albo kiedy ona składała nam wizytę, dawała nam w prezencie piękne porcelanowe talerze, obrusy albo kolorowe serwetki. Trwało to kilka lat, zanim przeprowadziła się do dużo mniejszego, ostatniego już w jej życiu mieszkania. W taki sposób porządkowała swoje życie - po cichu, niepostrzeżenie rozdawała rzeczy, które stawały sie wspaniałą ozdobą domów jej bliskich i przyjaciół."

Sztuka porządkowania życia po szwedzku, Margareta Magnusson

Tak sobie pomyślałam o tej książce, kiedy z kuchennej szafki mojej teściowej, zza szeregu torebek z mąką, cukrem, kaszą i zza stosów obtłuczonych fajansów, wyciągałam porcelanowe talerze w różyczki.

Nie byłyśmy z teściową jak matka z córką, po kilku dramatycznych spięciach wypracował się naturalny kompromis, spotykałyśmy się regularnie na rodzinnych uroczystościach, przez wiele wakacji opiekowała się moimi dziećmi na wynajmowanych letniskach, zaopatrywała nas w trudno dostępne śpiochy i buty. Z biegiem lat nauczyłam się przyjmować jej krytykę bez żalu, ale czy ona pogodziła się z moja metodą obierania ziemniaków, to nie wiem.

Po raz pierwszy w życiu właściwie zmierzyłam się z tematem likwidowania mieszkania i mimo że nie byłyśmy sobie bardzo bliskie, to jednak jest to doświadczenie poruszające, bo poprzez zostawione rzeczy wędrujemy w przeszłość ich właściciela otoczeni różnymi myślami i emocjami. A rzeczy u teściowej jest dużo. Można właściwie powiedzieć, że są wszystkie jej rzeczy, łącznie z pilotką skórzaną jej taty, poprzez Singera jej mamy, wszystkie zasłony, obrusy, talerze, sztućce, kostiumy kąpielowe i szaliczki mojego męża (bardzo gryzące). Odbywam więc podróż w czasy PRL i wynoszę, wynoszę do śmieci kolejne worki. Walczę ze sobą, żeby siebie nie zagruzować, skoro od sześciu lat próbuję się zminimalizować. Patrzę na wyjęte z jakiejś filiżanki stareńkie pudełko ze świętym Antonim i przypominam sobie, że miałam też identyczną figurkę ale w plastikowym pomarańczowym pudełku. Sprawiało mi przyjemność, nie wiem czemu, czy przez swoją miniaturowość, czy przez zamknięcie, które wydawało cichy dźwięk i święty był bezpieczny w swojej samotni? Czy to jest ważne, żeby trzymać takie rzeczy? Na półce klasycznej meblościanki po teściowej siedzi mała laleczka w łowickim stroju ludowym. Też taka miałam - można je było kupić w kiosku, miały niebieskie zamykane oczy. Moja została wyrzucona dawno temu, a mimo to pamiętam, jak produkowałam dla niej krzywe ubiory na szydełku i jak moja babcia szyła dla niej szyfonowe sukienki, utyskując przy tym, bo malutkie falbanki wkręcały się w stopkę maszyny.

Czy dobrze jest trzymać wszystko? Żeby nie zapomnieć? Żeby wykorzystać? 

U nas temat porządków przed śmiercią jest sprawą bardzo delikatną. Nie wyobrażam sobie, żeby kogoś do tego namawiać. Ale gdy tak pomyśleć trzeźwo, to my cały czas jesteśmy przed śmiercią, więc dla mnie porządki przed śmiercią są po prostu sposobem na spędzenie reszty dni (oby jak największej ich liczby) cisząc się tym, co dla nas ważne. Upchnięta pod stertę bielizny pilotka nie budzi radości, tak samo jak niepotrzebnym gratem są upakowane w torebki foliowe haftowane serwetki i ciśnięte na dno kosza, bo przecież nigdzie już się nie zmieszczą. 

Postanowiłam sobie, że moja masa spadkowa będzie jasna, uporządkowana i ładna. Mam tę nadzieję, że przy okazji ja sama się nią zdążę jeszcze nacieszyć.




Nie chcę mieć już niczego poupychanego, przywiezionych talerzy porcelanowych używamy z mężem codziennie, ja patrzę na delikatne różyczki, mąż pewnie na schabowe w panierce. Myślę nad tym, jak wyeksponować haftowane poszewki i szydełkowe obrusy. Wysypuję umyte owoce na kryształowe salaterki. Mam w planie z beli cierpliwego adamaszku uszyć prześcieradła, a z poplamionych lnianych obrusów uszyć torby na zakupy.

"Pewnego dnia wyznałam synowi, że porządkuję swoje sprawy i piszę o tym książkę. Zapytał, czy to będzie smutna książka i czy ta praca nie działa na mnie przygnębiająco.
- Nie, nie - odpowiedziałam. - To wcale nie jest smutne. Ani te porządki, ani pisanie o nich.(...)
Porządki przed śmiercią to nie odkurzanie czy czyszczenie, lecz sposób na wprowadzenie trwałego ładu, dzięki któremu życie codzienne będzie prostsze."
Sztuka porządkowania życia po szwedzku, Margareta Magnusson

Trudno powiedzieć, czy ta książka była dla mnie przydatna w stu procentach, raczej nie. Niektóre rady były bardzo szwedzkie, karteczki z cenami na poszczególnych rzeczach praktyczne, ale nieco przygnębiające, ale jako ogólnie motywująca i wspomagająca utrzymanie się na szlaku minimalizowania - jak najbardziej.








Czego złego by nie mówić o minionym ustroju, to jednak skład czekoladek był całkiem niezły.

Postanowiłam sobie, że moja masa spadkowa będzie ładna i uporządkowana. 
- Żeby od razu było wiadomo co wyrzucić? - zapytał kolega z pracy.




No cóż, i tak bywa, a wiedzieć co wyrzucać jest bardzo ważne - po tygodniach segregowania śmieci i nieśmieci, oddzieliłam moje złote pierścionki od plastikowych. Póki co, działam. W ramach przetwarzania mojej już dosyć pięknej masy spadkowej na masę jeszcze piękniejszą i użyteczną zrobiłam wreszcie po dwóch latach jedwabny sweter, którego zdjęcia mam nadzieję niedługo pokazać.

Długo mnie nie było, przepraszam, stęskniłam się, ale co zrobić - segreguję i wyrzucam, wyrzucam, wyrzucam.

PS. Laleczka w stroju ludowym dalej siedzi na regale, w sumie mała jest, nie zajmuje dużo miejsca, więc może zrobię jej jakieś bardziej proste autfity na szydełku? Jej strój bowiem mocno zakurzony.
Wiem nawet, gdzie może zamieszkać - w pudełku na listy, albo na zdjęcia - dosyć tam jest przestronnie.





Dziękuję za odwiedziny i komentarze, dobrego dnia!