czwartek, 1 grudnia 2022

Getry znienacka

 


"Stoorworm w śmiertelnych konwulsjach wznosił kilkakrotnie łeb wysoko ku niebu, by następnie opuszczać go z olbrzymim hukiem, wywołując potężne trzęsienia ziemi. Za każdym razem z jego pyska wylatywał ząb. Pierwszy uformował Orkady, drugi Szetlandy, a ostatni - Wyspy Owcze."

Farerskie kadry, Maciej Brencz

Wersja geologiczna wydarzeń nieco się różni od tradycyjnej, bo nie wspomina potworach morskich ale o wulkanicznych erupcjach, jest też mnie ekscytująca. Ebooka o Wyspach owczych dostałam na urodziny, przeczytałam szybko i z zaciekawieniem, bo mało o tym regionie wiedziałam. No dobrze, nic nie wiedziałam praktycznie, nawet że formalnie należy do Danii. Książkę czyta się szybko, bo też nie jest przesadnie obszerna, może nawet pozostaje pewien niedosyt. Jest trochę historii, trochę kulinariów, trochę obyczajów. I, jak dla mnie, bardzo mało o owcach.

"Rozbrykane małolaty, każdy noszący wełnę w innym kolorze, skaczą radośnie po łąkach i skałach. Farerowie rozróżniają trzysta kombinacji umaszczenia owiec, każde określając odrębną nazwą. Eyglittur to owca z czarnymi plamami wokół oczu, a snadlittur taka z białym paskiem wzdłuż głowy. Do rzadkości należą owce z białym zadkiem (far. rumpuhvitur)"

Farerskie kadry, Maciej Brencz

A wiadomo, o owcach bym chciała najwięcej. Na pocieszenie zrobiłam sobie skarpetki z wełny owczej.




Piętę mają robioną później z żywych oczek zostawionych na nitce zapasowej. Stopy trzymają się dobrze, spałam w nich kilka razy i wytrzymały do rana. Trochę jednak wydaje mi się ta pięta spiczasta. 
A potem poszłam na spacer i okazało się, że nastąpił pierwszy atak zimy. 



I wtedy oddałam się refleksji połączonej ze wspomnieniem. Otóż kiedy mnie więcej dziesięć lat temu zaczęłam ponownie robić na drutach, bezpośrednim powodem tego powrotu był szalik grubym ściegiem. I taki sobie zrobiłam pół z wełny pół z akrylu. W miarę przekopywania się przez internetowe doświadczenia, przestałam robić z akrylu i nawróciłam się na wszystko naturalne. (Nie wszystko co naturalne jest oczywiście dobre, ale to już inna historia). Wyeliminowałam akrylowe swetry, akrylowe czapki, poliestrowe bluzki. Jedyne co zostało mi sztucznego, to rajstopy i getry. No ale kto w obecnych czasach robiłby rajstopy ręcznie czy getry na przykład. Jeszcze prawie pamiętałam ten zachwyt nylonami, kiedy będąc małą dziewczynką nie miałam innej opcji jak helanko i opadające wełniane rajtuzy. Robienie tych części garderoby nie wchodziło więc zupełnie w grę. No, tak myślałam, aż zobaczyłam Petrę z podcastu Knit Ink (mniej więcej w moim wieku i mojej postury) w wełnianych getrach. No i ten obrazek plus podwiewająca śniegiem i mrozem niespodziewana zima spowodowała, że robię getry. Rzuciłam się na wzór zaraz po przyjściu ze spaceru. Od razu miałam w głowie Fabel Dropsa, szybko obliczyłam, że cztery motki granatowe będą w sam raz, nabrałam oczka i w natchnieniu robiłam getry całą sobotę. Wyrobiłam cały motek, a na drutach miałam wąski paseczek. Już dawno zauważyłam, że matematyka w dziewiarstwie sprowadza mnie na manowce. Jakbym nigdy latami nie wkuwała o równaniach trzeciego stopnia, całkach, macierzach, różniczkach i liczbach zespolonych. Nie. Potrzeba było całego dnia dziergania i dwóch kalkulatorów, żebym metodą żmudnych obliczeń stwierdziła, że pół kilograma wełny na getry przy wykorzystaniu 50 gramowych motków daje wynik dziesięciu motków. No tak, 500 gramów podzielić na 50 to dziesięć. Teraz to widzę nawet bez kalkulatora. Na szczęście w swojej górze zapasów mam jeszcze bordową wełnę Fabel. Getry więc będą w swojej ukrytej części granatowo niebieskie a nogawki będą miały bordowe. Nie wiem tylko czy odważę się zrobić w nich sesję. Na razie zapowiadają się na jeden z moich największych ubraniowych hitów. 


 Spójrzmy bowiem prawdzie w oczy - swetrów mam lekki nadmiar. Chust i szalików, czapek i skarpetek też. A getry są na razie jedne jedyne. Mam tylko nadzieję, że wyrobię się jeszcze przed wiosną. Druty są numer dwa, więc szybko nie idzie. 

Od wtorku za to jestem na emeryturze, czasu jakby więcej, co mnie napawa nadzieją. Siedzę więc w swojej wysprzątanej i zazielenionej pracowni,


patrzę na niepochowane nitki w kwiatowym kocu i myślę, żeby zdążyć przed wiosną, czego i Wam życzę. :)

Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

niedziela, 6 listopada 2022

Tam albo tam

 Zaraz ze szczytów Idy poszła na Olimp wysoki

Szybko, jak ktoś z wyobraźnią, który w swoich pragnieniach

w myślach wędruje po wielu krajach, kiedy zamarzy:

„chcę być tam albo tam”; a takich pomysłów ma wiele.

Iliada, Homer


Kiedy robiłam mitenki, chciałam już zacząć chustę. Kiedy uwięzłam w chuście na wiele tygodni, chciałam już robić skarpetki. Kiedy zaczęłam trzecią skarpetkę (mąż twierdzi, że robię ją już od miesiąca, ale nie, od dwóch tygodni dopiero, bo jest trzecia, ma warkocze i druty 2,5mm), bardzo chciałabym zacząć prześliczny sweter. Kiedy będę robić sweter (ale najpierw chyba czapkę w owce), będę znowu marzyć o takiej szufladzie pełnej cudnych kolorowych skarpetek. Tak, pomysłów mam wiele. 

Na razie robię trzecią czyli drugą skarpetkę w warkocze od palców. Pięta jest zapobiegliwa, czyli po angielsku forethought heel. Polega na zrobieniu tuby, pietę wiesza się na nitce zapasowej a potem robi w okrążeniach odejmując oczka. Skarpetkę przymierzyłam, siedzi dobrze, najlepiej byłoby się w niej przespać, żeby zobaczyć czy nie zsuwa się samowolnie. Metody nie lubię za bardzo, bo po zawieszeniu pięty nie można przymierzać przez długi czas, więc nie wiadomo jak rozmiar. Wygodna jest natomiast o tyle, że łatwo obsadzić na niej jakiś śliczny wzorek, bo jest prostą tubą. Zwiększenie rozmiaru drutów zadziałało, materiał jest o wiele bardziej milszy i o wiele mniej sznurkowaty.

No ale tak bardzo już bym chciała jakiś lekki, efektowny, mechaty sweter. Póki co siedzę w Iliadzie. A tak bym chciała czytać już coś na zimę, może Samotnię Dickensa - przy nim dobrze zrobić sobie herbaty i zapalić świeczkę, kiedy za oknem mży i mgła. Albo może coś nie tak grubego a lekkiego. Może Jeżycjadę, bo tam śpią w nakrochmalonej pościeli i ciągle czytają. Tak, pomysłów mam wiele. Na razie jednak czytam Iliadę - Hektor raz atakuje, raz ucieka, daleko wokół rozlega się szczęk broni, krzyk, wszędzie jest kurz, krew i pot. Ech, te nasze wieczne walki, wojny i sprzeczki. Najbardziej lubię jak pomiędzy tego szczęku przeziera Homer prywatny, tak lubię o nim myśleć, że jest wtedy prywatny, bo musiał to widzieć na własne oczy - jak muchy latają nad wiadrami pełnymi mleka, jak wyprzęgają woły, jak dziecko na plaży wznosi budowle z piasku a potem je burzy. I jak ta mała dziewczynka płacze, biegnie przy matce "i prosi by wziąć ją na ręce, szaty się chwyta i nie pozwala jej kroku przyspieszyć".

Więc chociaż chciałabym tak i tam, to jednak tu i teraz jest fajnie, a pomysły w końcu się spełnią, czego sobie i wam życzę.

Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!  

poniedziałek, 31 października 2022

Kolorowe pomieszanie

 "- Mogę zamiast tego kwiatka dostać niebieski? - zapytała Madeline.

- Nie - odpowiedziała nauczycielka. - Kolor niebieski jest dla chłopczyków, a różowy dla dziewczynek."

Lekcje chemii, Bonnie Garmus


 Nie biegaj jak baba - mówił mi tata, więc nie biegałam i zawsze ścigałam się z chłopakami. Nie cierpiałam mojej chłopięcej fryzury i lubiłam różowy z falbankami, bo jednak jestem babą. 

I tak zostałam pomieszana. Długo trwało zanim doszłam do wniosku, że ściganie się z chłopakami nie ma sensu - od dawna pracowałam już jako elektryk. I mimo tego, że od dawna panuje równouprawnienie, nie było łatwo. W tego rodzaju typowo męskiej branży kobieta musi udowodnić, że jest dobra, natomiast mężczyzna wręcz przeciwnie - musi udowodnić, że jest do niczego. 

Oczywiście nie miałam tak dramatycznych przejść jak Elizabeth Zott, bohaterka "Lekcji chemii", ale musiałam walczyć z własnym szefem o pracę, na stażu w warsztacie dostałam pracę, która miała mnie doprowadzić do płaczu (po wielu latach przyznał się do tego mój monter i jak duże wrażenie na nich zrobił fakt, że się nie popłakałam). Ile razy zostałam wzięta za sekretarkę to nawet szkoda gadać. To mnie nawet przestało irytować, odkąd sama wzięłam panią na stanowisku technicznym za sekretarkę. Zresztą słusznie poniekąd, bo pani okazała się w bliższej rozmowie nie mechanikiem ale filologiem klasycznym. Zrozumiałam, że nie ma w tym nic złego, gorzej, jeżeli pan już wie, że rozmawia z kobietą elektrykiem a koniecznie chce z panem. No, może to niezbyt elegancko, ale uświadomienie takiemu panu, że nie jest zbyt bystry w branży sprawiało mi niecną przyjemność. 

"Teraz rozrywam wewnętrzne wiązania cząsteczek jajek, aby wydłużyć łańcuch aminokwasów - opowiadała mu, ubijając jajka trzepaczką - co pozwoli uwolnionym atomom powiązać się z innymi podobnie uwolnionymi atomami. Następnie zrekonstruuję tę mieszaninę jako luźną całość i wyłożę ją na powierzchnię stopu żelaza z węglem, gdzie poddam ją precyzyjnej obróbce cieplnej, nieustannie poruszając mieszaniną aż do osiągnięcia przez nią stanu bliskiego koagulacji."

Lekcje chemii, Bonnie Garmus

Jak dobrze, że nic nie trzeba wiedzieć o łańcuchach ani wiązaniach,  żeby gotować, wystarczy przywołać obraz mamy czy babci (albo zajrzeć do Youtuba), bo ja chemii akurat nie znoszę, no ale Elizabeth ją kochała, więc wszystko widziała przez jej pryzmat, nawet skórkę ziemniaka. Lekcje są opowieścią o przedzieraniu się kobiet przez męski świat, który niby w odwrocie, ale wciąż jeszcze w pewnym stopniu jest aktualny, o różnych wydarzeniach dramatycznych, komicznych i zagadkowych, o miłości też jest, o wychowywaniu dzieci i o psie. Celu psiego wątku nie zrozumiałam ale z czasem polubiłam. Książkę czytałam nawet w busie, co jest swoistym wyróżnieniem, bo raczej nie czytam już w drodze do pracy, nie chce mi się wyciągać okularów i wolę pogapić się na zamglone lasy jesienne i krzaczki. Pomyśleć o wełnianych skarpetkach i o tym co się czasem dzieje w głowie, kiedy człowiek nie myśli.

Zrobiłam pierwszą skarpetkę w śliczne warkoczyki - zajęło mi to ponad tydzień. Już po zrobieniu kilku centymetrów wiedziałam, że nie podoba mi się dzianina - była sztywna i zbita, jakbym robiła ze sznurka a nie ze skarpetkowej, ale jednak z wełny. Co się działo w mojej głowie, że robiłam dalej i dalej i dalej, jakby miał się w tym dalej zdarzyć jakiś cud? Nie wiem, cud się oczywiście nie zdarzył, skarpetka pierwsza okazała się być testową do sprucia a teraz robię na grubszych drutach i druga skarpetka, która będzie pierwszą nie przypomina wreszcie blachy. 

Poza niemyśleniem obchodziłam dziś dzień oszczędzania, mój słoik postępu dzielnie się bogaci:


zajęłam się też warzywnymi mieszaninami bo długim jedzeniu tylko chleba z serem białym


No i wracam do swoich Achajów


I tak sobie myślę, że w różowym i niebieskim nie ma nic złego. Dobrze byłoby jednak, żeby każdy mógł sobie wybrać co chce i żeby nie był uważany za gorszego tylko dlatego, że woli różowy. Różowy jest też ważny. Niebieski zresztą tak samo. :)

A za oknem ciepło i mgła. Dziękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia! 

niedziela, 23 października 2022

Katedry w skarpetkach

 

"Nie trzeba myśleć w tych kategoriach, czy niepamięć jest losem czy nie jest, trzeba myśleć inaczej, co Bergman właśnie zapisał: ludzie zewsząd znosili kamienie, kiedy budowano katedry, i nie trzeba nic więcej robić, tylko przynieść swój kamyk na jakie miejsce - to bez znaczenia."

Trzy tłumaczki, Krzysztof Umiński

Trzy szkice o trzech tłumaczkach, trochę mi było wszystkiego mało, nabrałam tylko chęci na przeczytanie ich przekładów. Dziennik braci Goncourt czeka już tyle lat na półce (Joanna Guze), może coś Durrella albo Jane Austen (Anna Przedpełska-Trzeciakowska) albo Władcę Pierścieni (Maria Skibniewska) w końcu. Zaraz, gdzie ja mam Dziennik? Chyba w okolicach starożytności, nie wiem czemu, widocznie ustawiałam go w nowym regale na koniec i nie miałam siły wszystkiego przestawiać, więc został. Zaraz, zaraz, a czy Samotnia też tłumaczona przez Przedpełską? Tylko gdzie stoi, chyba za kucharskimi. Dlaczego Czechowa mam obok książek z przepisami? I w dodatku pomieszanego ze starożytnością? Omatko, czyli starożytność mam w dwóch regałach ustawionych przy przeciwległych ścianach! Czemu? Pewnie po remoncie naznosiłam całą w moim mniemaniu starożytność, a za dwa dni znalazłam kolejną i już nie miałam siły wszystkiego przestawiać. O, jaki ładny Pauzaniasz, może by tak go zacząć w końcu? "Trakowie twierdzą, że słowiki, które mają swe gniazda na grobie Orfeusza, śpiewają głośniej i z większą słodyczą niż inne."

Co to ja robię na podłodze z górą powyciąganych książek? Ach tak, piszę bloga. Już naprawdę chciałabym siedzieć w fotelu i pięć godzin dziennie czytać sobie zamiast dziesięć godzin być zajętą pracą elektryczną. Nawet jeżeli jest w miarę sympatyczna. 

Natomiast w kwestii znoszenia kamyków, nikt nie buduje w Zgierzu katedry, więc skończyłam chustę szarą w sowie pióra







Chusta jest lekka, bardzo ciepła i bardzo duża, mogę się poowijać swobodnie, najlepiej jednak na czymś śliskim, bo nieco obłazi, Delight tak ma. Robiłam na drutach 3,75. Gdybym kiedyś zaczęła kolejną, to może spróbowałabym na mniejszych, na przykład nr 3. Na razie jednak nie grozi, bo zabrałam się za skarpetkowe nauki. Jestem tuż za palcami, więc dużych przemyśleń nie mam.


 Tylko tyle, że wybrałam sobie śliczny wzór w warkoczyki. Ze skarpetkami mam od dawna problem, bo po co mi śliczne warkoczyki, które i tak na ogół schowane są w butach? No ale, w sumie, kto mi zabroni. Mogę przecież siedzieć sobie na kanapie, skrzyżować stopy w ślicznych skarpetkach i czytać Pauzaniasza. Pięta nie wiem jaka będzie, jeszcze do niej daleko, druty nr 2, wolno się dzieje. 

Poza kamykami mam kolorowo w drodze do pracy oraz słodko, bo październik to miesiąc w urodziny bogaty.







Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

niedziela, 16 października 2022

Pokusa i klopsik

 


"- Czy dużo masz obrazów tam u siebie na górze? - zapytał. 

- Kilka tysięcy - odpowiedział Karlsson. - Sam je maluję w wolnych chwilach. Mnóstwo małych kogucików i ptaszków, i innych ładnych rzeczy. Jestem najlepszym malarzem kogutów i ptaszków. Jestem najlepszym malarzem kogutów i ptaszków na świecie - oświadczył Karlsson, lądując eleganckim łukiem tuż obok Braciszka."

Karlsson z Dachu, Astrid Lindgren

Chyba nigdy żaden bohater literacki nie irytował mnie tak bardzo, jak ten mały tłuściutki Karlsson. Najlepszy we wszystkim, w swoich latach też, objadał grzecznego Braciszka z czekolady, kwaskowatych cukierków i irysków, zostawiał klopsiki na wieży z klocków i doprowadzał maszyny parowe do wybuchu. Zawsze też miał stosowne wyjaśnienia i logiczne acz przewrotne argumenty. Jego skłonność do żarcików zawsze źle kończyła się dla innych, bo przecież nigdy nie dla niego - najlepszego Karlssona na świecie. Tak sobie myślę, że zawsze byłam Braciszkiem, czasem jednak przychodzi pokusa porzucić grzeczne wykańczanie chusty w sowie pióra i poczuć się najlepszym malarzem żakardów. Nawyciągałam więc wełny islandzkiej po sprutych noszonych i nienoszonych czapkach, nabrałam na druty i policzyłam ile mam oczek oraz ile w nich zmieści mi się norweskich wzorów. Nic na razie nie wybuchło, chociaż sweter wygląda niezbyt efektownie. I gryzie, bo to Lopi, wiadomo. No ale cóż, kiedy jest się chwilowo Karlssonem, racjonalne argumenty nie działają. Najwyżej się spruje, trudno. Zwykła rzecz, którą nikt nie powinien się kłopotać, jakby powiedział najlepszy specjalista od maszyn parowych. 

Latem minionym też mnie napadła pokusa, ale już bardziej racjonalna - nabrałam chęci na wydzierganie kremowego topu z bawełny, kupiłam więc wzór (bo ja bez wzoru umiem tylko kiedy czuję się Karlssonem, czyli rzadko) i zrobiłam w trzy tygodnie. Bo to ażur dwustronny był. Wyszło ładnie i niegryząco.


Teraz chodzę sobie kolorową drogą do pracy


zamierzam nauczyć się wyrabiać piękne skarpetki i zgodny z tym zamiarem dostałam prezent urodzinowy


Achajowie walczą resztką sił w obronie okrętów, ale wyjdą z tego cało, czego i sobie i Wam życzę. :)
Karlssona zakładałam oczywiście Karlssonem:

Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia! :)

niedziela, 9 października 2022

Niespieszne polany i brioszki powolne

"Jak gdy na niebie gwiazdy świecą dokoła księżyca,
blask ich zaś rzuca się w oczy, a eter spokój ducha wypełnia,
widać wszystkie strażnice, wzgórza wysokie, a także 
leśne parowy, z nieba zaś spływa cudowne powietrze;
gwiazdy można policzyć, a pasterz cieszy się w sercu,
takie blaski rzucały ogniska palone przez Trojan
pod Ilionem, pomiędzy statkami i nurtem Ksantosu.
Na równinie tysiące ognisk płonęło, a w blasku
ognia każdego po pięćdziesięciu mężów siedziało.
Konie zaś biały orkisz chrupały i ziarno jęczmienia.
Stały przy wozach czekając Jutrzenki o tronie wspaniałym.
Iliada, Homer
tłum. Robert Roman Chodkowski

Niedawno ukazało się nowe tłumaczenie Homera, najlepsze oczywiście, jak to zazwyczaj z nowymi tłumaczeniami bywa. Homera mam dużo, nawet z Krety mam i po czesku oraz po szwedzku, więc nowe tłumaczenie też kupiłam (szczęśliwie odbyło się to przed moim Rokiem  bez Zakupów). Nie wypadało, żeby Mistrz czekał na półce w normalnej książkowej kolejce, zaczęłam więc czytać Iliadę poza kolejnością, jakoś na początku września. Wydanie jest bardzo ładne, z greckim wzorkiem, starożytną tkaniną na okładce i szyte w środku. Dużo literówek, niestety. Filologicznie nie będę się wygłupiać i wydawać opinii, jako laik mogę stwierdzić, że nie ma rymów (odetchnęłam, bo rymów nie lubię) oraz rytm ma. 

Gdy myślę o Homerze zawsze przypomina mi się moja stara czytatka w Biblionetce, w której Emkawu pisała: "Na tym seminarium po prostu czyta się Iliadę. Bardzo wolno Czytamy głośno kawałek po grecku, tłumaczymy, komentujemy. Tak mniej więcej dwie strony na tydzień. Chodzę tam już kilka lat, a rekordziści to już chyba od lat dziesięciu i dobrnęliśmy dopiero do śmierci Patroklosa. I dopiero dzięki tej metodzie czytania Homera zachwyciłam się Iliadą. Z bezsensownego szczęku broni zaczęły wyłaniać się obrazy. Okazało się, że wśród setek opisanych pojedynków nie ma dwóch identycznych!"

Czytam oczywiście nie po grecku, więc idzie mi szybciej, tak mniej więcej pieśń na tydzień. Nie spieszę się, patrzę sobie w te gwiazdy, które wtedy świeciły i teraz świecą, patrzę na Nestora jak opowiada młodym stare historie i myślę, że jestem już w jego wieku i też opowiadam, a kiedyś byłam w wieku Andromachy, patrzę jak Trojanki wybierają najładniejszy peplos dla Ateny, jak Grecy pieką mięso na rożnach i sięgają po nie rękami. 
Patrzę, jak mały synek Hektora przestrasza się zbroi ojca i groźnej kity końskiej na czubie szyszaka i patrzę na niebieskooką Atenę, "która miała egidę bezcenną, niestarzejącą się, wieczną. Sto powiewało przy niej frędzli ze złota czystego, wszystkie misternie plecione, a każdy wart był stu byków."

I przypomina mi się opowieść kolegi z pracy, jak to jego ojciec zaprowadził najpiękniejszego byka na targ, sprzedał i kupił pierścionek zaręczynowy. Matka kolegi ma ów pierścionek do dzisiaj, ale nie nosi, żeby nie zniszczyć no i palce przez lata jej trochę zgrubiały. 
Czytanie Iliady czyni wszystko prostszym, punktuje rzeczy najważniejsze i najpiękniejsze. Dużo jest rzeczy pięknych w Iliadzie, nawet sandały są błyszczące i zbroja kunsztowna. I kiedy tak czytałam o smokach z ciemnoniebieskiej emalii, które oplatają srebrny uchwyt tarczy, sama zapragnęłam być otoczoną przez rzeczy ładne, sięgnęłam więc po swój koszyk do wełny kupiony lata temu. Koszyk fabrycznie wyposażony był w rzepy, które z wełną nie współpracują dobrze, chociaż producent zapewniał, że idealnie są dopasowane i wełna wczepiać się nie będzie. Wczepiała się jednak, więc wymościłam koszyk flanelą w owieczki. Mimo owieczek wyglądał mało efektownie i zupełnie niewesoło, uszyłam mu po długim namyśle wkład lniany, co poprawiło wygląd, ale wesołości nie dodało. I dziś wreszcie po wielu latach namyślania, doszyłam mu tasiemkę ozdobną w pompony. Daleko mu może do tarczy Agamemnona, ale w końcu nie wszystko musi być jak Agamemnon, chociaż być może tak samo długo było wykonywana (a może dłużej). 


 Od razu milej się robi na duszy, jak się na niego popatrzy. Z koszyka wystaje szara wersja brioszki w sowie pióra - jestem już na etapie frędzli. Jak widać, z brioszką jak i z Iliadą - nie spieszę się. Jem urodzinowe torty, spaceruję w słońcu i po swoich ulubionych polanach, czego i Wam życzę.





Iliadę zakładałam szwedzką zakładką, ale z końmi, co bardzo do Trojan, znanych kiełznaczy koni, pasuje. Dziękuje bardzo za odwiedziny, przemiłe komentarze, dobrego dnia!


 

  

niedziela, 2 października 2022

Fotel w lesie


 "W końcu kobieta musi odpocząć, pokołysać się w fotelu, odzyskać skupioną uwagę. Musi odmłodnieć, odzyskać energię."

Biegnąca z wilkami, Clarissa Pinkola Estés

Nie jestem pewna tego odmłodzenia, ale co do reszty, to jeszcze niecałe dwa miesiące i będę mogła się kołysać w fotelu. "Biegnącą z wilkami" czytałam dawno temu i chcę do niej wrócić, chociaż mam do niej nieco ambiwalentny stosunek, bo ja organicznie nie lubię psychologii. Psychologia u mnie siedzi w jednym worku z romantyzmem, Dziadami Mickiewicza zwłaszcza. Nie wiem z czego to wynika, odbieram jakieś zakłamanie, jakieś naciąganie, egzaltację no i po prostu nie lubię tych wszystkich jaźni i wewnętrznych mocy. Jednak pani Estés jest nie tylko psychologiem ale też antropologiem i pisała "Biegnącą z wilkami" ponad dwadzieścia lat. Przymknęłam oko na wycie i czekanie aż zbiegną się moje utracone instynkty, ale skupiłam się na konkretach, czyli na archetypach, mnóstwie przytoczonych baśni i opowieści oraz na własnoręcznym uszyciu czerwonych trzewiczków. Trzewiczki potraktowałam metaforycznie oczywiście i wymyśliłam, że w moim przypadku będzie to zeszyt głębokich i pięknych myśli, które oczywiście wypisuję z książek. Lubię do niego wracać czasem i przypominać sobie, jakie ładne rzeczy czytałam.



 Ostatnio się trochę zaniedbałam, bo wiadomo - wszystko jest elektroniczne i wirtualne ale i tak zapisuję już drugi zeszyt. I mam zamiar się poprawić w czasie kołysania się w fotelu.


"Idź w las, idź w las. Jeśli nie wejdziesz do lasu, to nic ci się nie przydarzy i nigdy nie zaczniesz naprawdę żyć. Idź w las, idź w las."

"Podstawowy cel, jaki przyświecał mi podczas pisania, to udowodnienie, że wszystkie ludzkie istoty rodzą się z jakimś darem."

"Dla nas opowieść jest lekarstwem, które wzmacnia i pokazuje właściwą drogę każdemu człowiekowi i całym społecznościom."

Biegnąca z wilkami, Clarissa Pinkola Estés

Robię szarą wersję sowiej chusty z brioszką, planuję w co przerobić moje kilometrowe zapasy włóczkowe i rozmyślam nad swoim darem mając nadzieję, że uda mi się go rozpoznać, czego i Wam życzę.

Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

PS. Książkę zakładam prześliczną zakładką z naturą i latem, bo dobrze się zaopatrzyć w kolory na jesienne szarugi. 



niedziela, 25 września 2022

Psotnik z wekiem

 


"Choć w nazwach ptaków nie ma tyle literackiej fantazji, co w nazwach owadów [7], one też mogłyby ucieszyć niejednego językoznawcę: nur, podgorzałka, ogorzałka, uhla, markaczka, edredon, turkan, birginiak, mandarynka, karolinka, kłochtun, rożeniec, szlachar, ohar, kazarka, szczudłak, kulon, ostrygojad, batalion, stalugwa, szlamnik, słonka, maskonur, baba(...)

[7] Na przykład: psotnik zakamarnik, pilniczek włochatek, turkuć podjadek, niezdarka dziewica (gatunek pasikonika), bzyg brzęk i nieżłop nakwietny (rodzina bzygowatych), zgrzypik twardziel (rodzina kózkowatych), przekrasek mróweczka, pokątnik złowieszczek, tutkarz bachusek (chrząszcze), odorek zieleniak i wtyk straszyk(...)"

Zobacz ptaka, Jacek Karczewski

Każdy słyszał te straszne opowieści, w których szczęśliwy ojciec tuż po odpowiednio procentowym uczczeniu narodzin dziecka, rejestrował je w księgach parafialnych w oszołomieniu i stąd mamy Chałasów i Horążych w nazwiskach. Ale w przypadku nazewnictwa naukowego wydawałoby się, że wszystko przebiega w powadze i trzeźwości i pewnie tak jest, natomiast na szczęście i tak jest humorystycznie. Taki kłochtun na przykład - jak pięknie można się zadziwić i jak długo nad etymologią i nad urodą nazwy oraz nad urodą samego kłochtuna. Nie wiem co prawda, bo nie widziałam, ale wydaje mi się, że osobiście nie jest tak śliczny jak ma na imię.

Dla samych tych nazw (a o nazwach jest dużo i jeszcze śmieszniej, choć czasem strasznie, gdy poruszamy temat orłana) warto przeczytać. Ale nie tylko o nazwach jest ta książka, bo jest również o szkodliwości trawników, bioróżnorodności, ogrodach i bibliotekach (ale o bibliotekach bardzo mało). No i o ptakach jest przede wszystkim- jakie są, jak wyglądają, co jedzą (chleba nie jedzą, a raczej nie powinny). Dobra na wiosnę, ale na jesień też. No i na przygnębiony nastrój - wystarczy wtedy pomyśleć o nieżłopie nakwietnym i od razu raźniej się robi na duszy.

A jak raźniej na duszy, to i robótki lepiej się dzieją, zatem nakończyłam ich całe mnóstwo. Po pierwsze skończyłam mitenki dla koleżanki z pracy, idzie zima pomału, ma być zimno i drogo (to znaczy drogo już jest), więc mitenki w biurze jak najbardziej przydatne:



Alpaka Dropsa, wzór własny, druty nr 2.

Po drugie skończyłam sweter z Cashmerino, które kupowałam sto lat temu w dwóch ratach (bo było drogie) i wreszcie się doczekało. Wzór to Ilha . Bardzo przyjemnie się robiło i bardzo przyjemnie się go nosi. 





Po trzecie już było wspomniane, ale nie miało zdjęcia z takim prześlicznym tłem, więc też wstawiam, malowane cegiełki:



 Po czwarte zrobiłam czapkę, rok temu chyba, ale dopiero teraz doczekała się tła, pompona i metki :Hand made". Na zdjęciu razem z chustą Morning rays zrobioną w czasie lock-downu. 


Zaraz po chłodnej sesji zrobiło się słonecznie i znacznie cieplej, oby tak trwało, czego i sobie i Wam życzę, dziękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

PS. W komentarzach pod poprzednim postem ujawniły się fanki słoików, do których jak najbardziej też się zaliczam. Nie wiem czy to chodzi o poczucie zabezpieczenia się na zimę, przyjemność z posiadanych zapasów, ale słoiki zawsze wzbudzały we mnie przyjemne myśli, na pulpicie mam tapetę ze słoikami. No i oczywiście słoiki w pierwszym rzędzie kojarzą mi się z babcią. Pamiętam jej weki, te gumki ze sprężynkami i to, że ciągle się urywał koniuszek przy otwieraniu. Pamiętam smak tych wszystkich kompotów, chyba najbardziej lubiłam śliwkowy, ale też wiśniowy z jego kolorem rubinowym i lekką goryczką. Pamiętam też naszą ekscytację, kiedy na rynku pojawiły się twisty i wyparły niewygodne gumki. Pamiętam te coroczne rozmowy, czy truskawki już się nadają na weki, czy można jeszcze poczekać. I tak to trwało - od jednego sezonu wekowania do drugiego. Babcine kompoty i weki, od razu przypomniało mi się to zdjęcie - robione chyba nad stawami Jana. Miałam może pięć lat.


Babica może pięćdziesiąt...

(W drugim tle tata i moja ulubiona ciocia)

A tu uciekam, ale słoik bardziej widoczny: