środa, 18 listopada 2020

Cisza z budzikiem

"W leśniczówce było czyściutko, cicho, miałam swój pokoik na facjatce, jak Ania z Zielonego Wzgórza, i nikt absolutnie nie przeszkadzał mi w czytaniu stosów przywiezionych z miasta książek, jak też w pisaniu i rysowaniu. Okazało się, jest mi to bardzo potrzebne i że to jest mój ideał wakacji.

Godzinami śledziłam obyczaje ptaków, chodziłam sama po lesie, zbierałam jagody i jeżyny, odwiedzałam z blokiem rysunkowym pobliską wioskę i szkicowałam dzieci oraz zwierzęta. Kiedyś pani leśniczyna zapytała mnie ciekawie, kim chciałabym zostać, gdy dorosnę, a ja po namyśle odparłam:

- Lubiłabym pisać książki.

- Co też ty opowiadasz, dziecko - odparła powątpiewająco."

Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę, Małgorzata Musierowicz przy współpracy Emilii Kiereś


Tak to jest, jak człowiek pochodzi po internetach, od razu mu w oko wpadnie coś, czego po prostu nie można nie kupić. No to kupiłam. Duże jest i ciężkie, nie wiem, teraz moda chyba taka na grube i ciężkie książki. Nie szkodzi, mam do książek specjalną poduszeczkę, więc ciężkie mi nie przeszkadzają; nie żałowałam zakupu, tym bardziej, że ta biografia Jeżycjady (bo tak można mniej więcej ją określić) nadzwyczajnie przyjemna w czytaniu jest.

A dla mnie nawet podwójnie przyjemna, bo po pierwsze jako miłośniczka Jeżycjady mogłam niejako zajrzeć za kulisy, popatrzeć sobie na maszynę do pisania, w której ten cały świat Borejków się wstępnie zmaterializował, poczytać o profesorze Latawcu, który nauczał języka polskiego małą Małgosię, zwiedzić antykwariat, w którym Tygrys usiłował sprzedać matczynego Senekę, zajrzeć do kamienic na poznańskich Jeżycach. Po drugie natomiast, jako miłośniczka w pewnym już wieku, mogłam sobie nostalgicznie popatrzeć na zgrzebne peerelowskie zdjęcia i powspominać dawne czasy. 



Dużo tu zdjęć, ilustracji, dużo anegdot i dużo zaskoczeń, to co wydawało się być zmyślone, okazało się być prawdziwe i odwrotnie. Oczywiście dopadł mnie skutek uboczny, a mianowicie nieprzezwyciężona pokusa powtórzenia sobie całej Jeżycjady, która tak bardzo wrosła w rzeczywistość, że ze swoim uzupełnieniem stanowi całość.

Na razie czytam z własnych półek, ale w wolnej chwili, kto wie, może zacznę czytać o pełnych, lekko przykurzonych półkach u Borejków.

Poza czytaniem ciężkich i grubych książek, dziergałam pracowicie skarpetki, których udziergałam dwie pary i które niedługo powędrują do swojej właścicielki.




Przy okazji skarpetek z warkoczykami nauczyłam się ściągacza jak ze sklepu  Makunki i jestem tym nabieraniem oczek zachwycona, bo jest elastyczne i wygodniejsze niż nabieranie z długim końcem.

Może tu najlepiej widać:


Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu dowiedziałam się z tych filmików, że dziergam po rosyjsku. Nie przeszkadza mi to zbytnio, wiem od niedawna, że oczka mają nóżki i jak te nóżki powinny siedzieć na drutach, a więc gdzie mają przód a gdzie tył. Kiedyś o takich rzeczach się nie mówiło, robić na drutach nauczyłam się od mojej Babci, która miała kilka pogiętych metalowych drutów zakończonych korkami, żeby nie spadały z nich oczka. Włóczki w tamtych latach były podobnie zgrzebne, szorstkie wełny o brzydkich kolorach. Moim pierwszym wyrobem był sweterek dla ukochanej lalki, sweterek był w kolorze buro-musztardowym, którego bardzo długo nie mogłam polubić. Szczegółów nie pamiętam, na pewno był szyty, wiem tylko, że był intensywnie noszony. Z tej samej wełny Babcia zrobiła wersję dorosła dla dziadka, która to wersja charakteryzowała się niezliczoną ilością supłów, z pewnością więc była to wełna z kolejnego odzysku. 

Ech, może teraz ubolewać na media, ale gdyby wtedy był Instagram! Wrócić teraz do tych swetrów, do tych kolorowych wełnianych makatek nad wersalką i przypomnieć sobie, jak Babcia tłumaczy mi przerabianie oczek na prawo i na lewo. U Babci zawsze była cisza, może dlatego, ze ciszę (jak pisał Bobkowski) najlepiej się słyszy, kiedy jest podkreślona budzikiem. A budzik na radiu musiał być, widomo. Stał i tykał, jak mi się wtedy złudnie wydawało, bardzo powoli.

Tak więc, za mną skarpetki, a przede mną wiśniowy plan:


Udało mi się też odetchnąć trochę leśnym powietrzem, czego i Wam życzę na ten jesienny czas!





Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

PS. Na Jowisza! zakładałam przyszytą fabrycznie wstążeczką, ale w środku zacytowany jest cały zestaw jeżycjadowych zakładek - niektóre jadalne a niektóre wręcz przeciwnie.



poniedziałek, 2 listopada 2020

Rower z alpakami

 "Obudziło mnie słońce. Weszło przez szpary w deskach i przekroiło mój pokoik na kilkanaście części. Wstałem, narąbałem drzewa i zagotowałem kawy. Potem wypakowałem moje skarby i umeblowałem się. Cieszę się każdym głupstwem, każdym rondelkiem, puszką, nożykiem. Układam starannie, a na widok aluminiowego talerzyka z cytryną, pomidorami i jajkami na tle kraciastej serwetki popadłem w zachwyt. Położyłem na to nożyk; nabrało życia i sensu. A gdy postawiłem obok tego małą solniczkę z zielonym czubkiem i kromkę chleba, stwierdziłem, że to już prawie przeżycie. Miałem ochotę malować. I to koniecznie tak jak Cézanne.

Potem poszedłem bardzo daleko, czytałem, pływałem i drzemałem."

Szkice piórkiem, Andrzej Bobkowski


Chyba dokładnie ten cytat ze Szkiców... dostałam od koleżanki w liście i chyba prawie natychmiast je kupiłam. Myślałam, że będą tu głównie zielone solniczki, światło i kraciaste serwetki, ucieszyłam się, że w tak grubym tomie, po czym ów tom postawiłam na półkę.

Po kilku latach miałam okazję przeczytać opowiadania Bobkowskiego. Zaczęłam z pietyzmem, ale okazało się, że w opowiadaniach nie ma w ogóle zielonych solniczek, jest za to dużo rozliczeń politycznych, w moim odczuciu bardzo nachalnych, nawet nie wiem czy dokończyłam czytanie, pewne jest to, że Szkice właściwie zostały skazane przeze mnie na porośnięcie kurzem (metaforycznie oczywiście, bo tak naprawdę odkurzałam je z innymi książkami, nie to że całkowita dyskryminacja). Przetrwały też dwie wizyty antykwariuszy w moim domu i kilkuletnie czystki. No i w końcu postanowiłam, że skoro bezużytecznie stoją mniej więcej lat dwanaście, to może w końcu trzeba ją przeczytać.

No i przeczytałam. A właściwie pochłonęłam. Praktycznie od pierwszych stron wpada się zupełnie w tę książkę jak w srebrne księżycem morze. Weszłam w tamten świat jak przez szafę pełną stłoczonych futer i płaszczy. Bez zastrzeżeń i nie oglądając się za siebie. I tamten świat roztoczył się przede mną w całym spektrum, a spektrum było szerokie.

Były oczywiście solniczki, dużo, dużo książek, zapierające dech widoki, świeże figi, serpentyny, góry, rower, noce gwiaździste nad namiotem, czekolada, Monte Carlo i w końcu Paryż. Tylko czas był już mniej piękny. Zapiski zaczynają się w 1940 roku, Niemcy zbliżali się do Paryża. Bobkowski ze wszystkimi mężczyznami w wieku poborowym przedostaje się na 'wolne" południe Francji i już po podpisaniu rozejmu wraca rowerem do żony, do Paryża, do swojej fabryki. Okupacja i koniec zapisków w 1944 roku. 

Najbardziej sensualnie, malarsko, z rozmachem, opisane są dni na południu i cały powrót rowerem. Bobkowski jest wtedy zawieszony poza czasem, poza historią, a my razem z nim. Ale porywający też późniejszy pobyt w Paryżu, zimno, głód, zapadanie się w mroki wojny i jednocześnie tak ogromne pragnienie wolności, potrzeba wyrwania się poza ten ciasny, straszny, europejski świat. Wszystko z dystansem, ironią. Oświetleni Francuzi, Niemcy, Rosjanie. No i Polacy też. Gorzko. Niesamowicie przenikliwie.

Zazwyczaj, kiedy czytam dzienniki, na początku (potem się przyzwyczajam) czuję pewien dyskomfort a i autor dzienników trochę się żenuje. Że to niby dla siebie, ale trochę dla czytelników, takie wstydliwe jak selfi. Tutaj nie miałam w ogóle takiego wrażenia, ale na końcu, czyli w posłowiu zaczęłam podejrzewać dlaczego. Otóż zapiski zostały opracowane przez Bobkowskiego i najprawdopodobniej ta literacka wartość dodana albo oszlifowana spowodowała mój komfort od samego początku. Okazało się też przy okazji, że fragmenty niesamowitej przenikliwości autora (Katyń, Powstanie Warszawskie, Stalin) - chyba zostało to już udowodnione - zostały dodane po fakcie.

W sumie w niczym nie umniejsza to wartości książki, bo nie oceniam Bobkowskiego jako wizjonera czy polityka. Oceniam go jako pięknego, inteligentnego człowieka, który pozwolił mi spędzić z nim trochę czasu. I był to bardzo piękny czas.

Trochę pięknego czasu spędziłam również na pruciu (wskutek demokratycznego głosowania) szalonego swetra w paseczki:


 Sweter został spruty, straty odrobione, poniżej wersja przed



i wersja po:

a ciąg dalszy sweterka niewątpliwie nastąpi i będzie miał dobre zakończenie, czego i Wam życzę i sobie nie tylko w sweterkach ale i w wielu innych rzeczach.
Dziękuję za Wasze wizyty i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

PS. Szkice piórkiem zakładałam zakładką z alpakami, nie wiem czemu, może w nawiązaniu do przyszłości, bo jak wiadomo, Bobkowski wyjechał po wojnie do Gwatemali, więc blisko był. :)



poniedziałek, 26 października 2020

Uroki po kawie

 "Jednak pewnego jesiennego dnia, parę lat temu, znalazłam się na tym promie razem z mężem, trojgiem dzieci i czwartym w drodze. Towarzyszyło nam pięć naszych psów. Zrezygnowaliśmy z życia w pięknej dzielnicy w Paryżu, znaleźliśmy dom w  Médoc i – voilà – prawie byliśmy na miejscu.

Jak to się stało, że znalazła się na tym promie jedynaczka z Hongkongu, urodzona w rodzinie znanej z wielkiej miłości do kotów, której  francuska matka rzadko kiedy przekraczała progi kuchni? Dokładnie nie wiem, ale wydaje mi się, że taki wiejski styl życia był czymś, czego pragnęłam od zawsze – z dużą, gwarną rodziną, mnóstwem psów i wielką kuchnią, w której spełniają się wszystkie moje kulinarne fantazje."

Apetyt na Francję, Mimi Thorisson

Przez wiele, wiele lat miałam w domu tylko jedną książkę kucharską. Była to Kuchnia polska, kultowa, jak to niedawno przeczytałam, książka PRL. Głowna jej rola polegała na staniu w określonym miejscu półki, przez wiele więc lat byłam przekonana, że książek kucharskich się nie kupuje, skoro już jedną się ma. Cały świat przepisów funkcjonował w kolejnych zeszytach, w stertach wyblakłych postrzępionych karteczek i chybotliwych stosików kucharskich magazynów i pocztówek.

Droga przez ten świat była trudna i wyboista, wiodła przez smażone śledzie solone, zasmażki z mąki ziemniaczanej, niejadalne knedle, surowe czulenty, przypalone naleśniki oraz rosoły o smaku wody lekko posolonej. W dalszym ciągu jednak książek kucharskich nie kupowałam. Jak to się stało, że tę kupiłam, mało tego, kupiłam i przeczytałam?

Nie wiem, może urzekł mnie tytuł, a może okładka, może fascynacja, że ktoś może porzucić Paryż, a może przeczułam, że mąż autorki jest fotografem. Jak by nie było, zakup okazał się bardzo udany. Książka jest podzielona na pory roku i ma bardzo słodkie wyklejki:


Na każdej stronie jest przepis, każdy przepis poprzedzony sympatycznymi opowiastkami z życia autorki, obok przepisu jest zdjęcie. No i te zdjęcia! Można się poczuć, jakby się było na farmie wśród winorośli i w galerii sztuk wśród obrazów. Wszystko w tych zdjęciach jest piękne - od pana rzeźnika, poprzez pokruszoną bagietkę aż do brudnych filiżanek.  




Nie wiem jakim cudem brudne filiżanki po kawie mogą mieć tyle uroku. Może dlatego, że są francuskie - wdzięczne i najlepsze na świecie (i tyko Belg by się z tą opinią nie zgodził, od Belga słyszałam kiedyś straszne kalumnie rzucane na kuchnię francuską). Oglądałam różyczki na porcelanowych talerzach, stareńkie szufladki na marchew, ceglane mury, powykręcane pędy winorośli i wpadałam w podziw i estetyczne ekscytacje. 

Oczywiście sama autorka jest też pełna wdzięku i śliczna. Jest też bardzo przekonująca, co prawda nie zamienię Zgierza na farmę w Bordeaux, ale bezpośrednio pod wpływem tej książki nakupiłam różnych gatunków cebul i mam też pełną ich miskę, jak Mimi. Bo kuchnia francuska stoi cebulą, masłem i czosnkiem. No i winem też, co jest równie przyjemne jak czosnek, a może nawet bardziej.

A same przepisy? No cóż, zgodnie z moimi zasadami, stoją na półce. Mogę jednak stwierdzić, że nie są udziwnione, nie wymagają nieziemskich składników i nieziemskich technologii oraz pokładów czasu i gdyby chcieć je wykorzystać, to można.  

Tak sobie uświadomiłam, że ostatnio odkryłam w sobie potrzebę otaczania się rzeczami ładnymi, estetycznymi i niesiona tą falą, kupiłam sobie zeszyt w bogato zdobionych okładkach i nie mieszkając, przeprowadziłam się do niego ze swoimi dziewiarskimi zapiskami.







Art journal to za dużo powiedziane, ale poza praktycznymi zupełnie zapiskami dotyczącymi rozmiaru drutów, mogę w niego wklejać zdjęcia, kawałki włóczki, różne sentymentalne karteczki i inne tym podobne. Bardzo jestem z niego zadowolona.

A skoro przy dzierganiu jestem, to udało mi się wydziergać szarą czapeczkę w amarylisy.


 Wzór według Dropsa White Amarylis, włóczka też Dropsa - Alaska - 100% wełna, bardzo miękka, włochata i ciepła. Mnie gryzie, ale na głowie to może.

Książkę zakładałam stosowną okładką, nie tak śliczną jak sama książka, ale też z jedzeniem.


Samych pysznych klafutisów, słońca jak najwięcej przed zimą, dobrych lektur i dobrego wina wszystkim Wam życzę (i sobie oczywiście też).

Dziękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

PS. Muszę przyznać, że mój poniedziałkowy, zapracowany Muminek też urokliwie wygląda po porannej kawie. 

:)

środa, 14 października 2020

Wdzięki w ząbki

 "Gdzie znajduje się piękno? Czy w wielkich rzeczach, tak jak inne skazanych na śmierć, czy w maleńkich, umiejących bezpretensjonalnie wtopić klejnot nieskończoności w chwilę bieżącą?

       Rytuał parzenia i picia herbaty to dokładne powtarzanie tych samych gestów i tego samego smakowania, to osiągnięcie wrażeń prostych, autentycznych i wyrafinowanych, to licencja dana każdemu na stanie się arystokratą smaku tanim kosztem, ponieważ herbata jest napojem zarówno bogaczy, jak i biedaków, a rytuał jej parzenia ma tę niezwykłą zaletę, że wprowadza w absurdalność naszego życia odrobinę pogodnej harmonii. Owszem, wszechświat dąży do pustki, zgubione dusze opłakują piękną, otacza nas pospolitość.

Wypijmy więc filiżankę herbaty. Zapada cisza, słychać wiatr  wiejący na zewnątrz, jesienne liście szeleszczą i ulatują, kot śpi w ciepłym świetle. A czas z każdym łykiem szlachetnieje."

Elegancja jeża, Muriel Barbery


"Międzynarodowy bestseller!" na okładce, w dodatku zakończony wykrzyknikiem, łatwo może odstraszyć, ale zaryzykowałam, skuszona cytatem o mirabelce przeczytanym w "Smaku kwiatów pomarańczy". Czasem tak jest, że jeden cytat potrafi nas zachęcić do natychmiastowego kupna, więc kupiłam. Na początek ten nieszczęsny bestseller, ale potem było coraz lepiej. Na okładce kusząca ławeczka, autorka z wykształcenia jest filozofem, akcja toczy się w Paryżu, a obie bohaterki są w moim wieku. Jedna ma ponad pięćdziesiąt lat, więc prawie w moim faktycznym; druga dwanaście, więc w moim ulubionym, kiedy to wszystko jest uśmiechniętą obietnicą, może z wyjątkiem klasówki z matematyki.

Jedna z bohaterek jest dozorczynią w bogatym apartamentowcu, druga w nim mieszka, obie są bardzo inteligentne, obie tę inteligencję ukrywają i obie obserwują świat ze swojego ukrycia. Ich narracja toczy się równolegle - z czasem jednak tę równoległość zatraca. I wtedy to, co wydawało mi się luźnym zbiorem obserwacji życia codziennego, zachwytem nad literaturą, filmem, muzyką czy malarstwem, nagle stało się pasjonującą fabułą.

Książka ma w sobie paryski wdzięk, co prawda nie bardzo wiem na czym on polega, ale wszyscy o nim mówią, więc wydaje mi się, że to coś równie miłego jak ławeczka z bezpretensjonalnym widokiem na szare dachy Paryża i zamglony most nad Sekwaną. Prawdę mówiąc samego Paryża tu niewiele, więcej jest Japonii, ale nie poczułam się rozczarowana, ponieważ w Japonii też jest ładnie, a w japońskich filmach to już nadzwyczaj.

"Po krótkim zastanowieniu częściowo zrozumiałam tę nagłą radość, gdy Kakuro mówił o rosyjskich brzozach. Odczuwam to samo, gdy mowa o drzewach, wszystko jedno jakich: o lipie na podwórku fermy, o dębie za starą stodołą, o wielkich wiązach, których już nie ma, o pokrzywionych przez wiatr sosnach wzdłuż wietrznych wybrzeży itd. Ta umiejętność kochania drzew jest taka ludzka, jest w niej tyle nostalgii za naszymi pierwszymi olśnieniami, tyle siły płynącej z poczucia własnej nicości na łonie natury... tak, to właśnie to: odwołanie do drzew , do ich majestatycznej obojętności i do miłości, którą je darzymy, pokazuje nam jednocześnie, do jakiego stopnia jesteśmy śmiesznymi, szkaradnymi pasożytami, od których roi się na powierzchni ziemi, a jednocześnie sprawia, że jesteśmy godni żyć, ponieważ potrafimy rozpoznać piękno, które niczego nam nie zawdzięcza."

Elegancja jeża, Muriel Barbery

Tytułowa elegancja nie jest bez powodu, ale zapomniałam, więc może przeczytam tę książkę jeszcze raz, w sumie paryskiego wdzięku w kulturalnym otoczeniu nigdy nie jest wiele. A tymczasem skończyłam dziergać sweter w paseczki.


Pozostawił mnie w małej rozterce, ponieważ skończyła mi się granatowa włóczka, będąca tłem dla paseczków, robiłam więc dalej tło zielone. I teraz nie wiem, czy mi się podoba. Wolałabym jedno tło, ale to wymagałoby prucia połaci dzianiny i, co gorsza, zakupu nowych resztek. Siedzę w tej rozterce od kilku dni i z braku lepszego zajęcia, zabrałam się za wykańczanie, bo wykańczanie, jak wiadomo, jest ważne.

Odszukałam w tym celu w zasobnym internecie sposób na fikuśną pliskę:


Ząbki wychodzą w wyniku jednego rzędu narzutów naprzemiennych z dwoma oczkami razem. Schowałam też dziesięć nitek, czeka mnie jeszcze całe mrowie, bo jednak chowam je, nie będą luzem powiewać. W taką jesienną szarugę wietrzną jak dzisiejsza mogę się już w sweter owinąć powiewając w takt wiatru pozostałymi nitkami, więc z wykańczaniem mi się nie spieszy. Powoli powoli ale dokładnie, jak mówi pewne okropnie niemieckie przysłowie.


Książkę zakładałam magiczną zakładką, dzięki której przeczytałam ją od razu po przyjeździe z księgarni.


Żeby nie zalegała bez pożytków na półce, czego sobie i Wam życzę. Dziękuję za wizyty i przemiłe komentarze, dobrego dnia! :)

piątek, 9 października 2020

Piękno z pleśnią


„- O Matko Boska!   

- A jeden mój student, którego poprosiłam o zreperowanie okna w sypialni, zbladł, zachwiał się i omal nie zemdlał, gdy zobaczył, jak ta moja sypialnia wygląda. My jesteśmy teraz w tak zwanym gabinecie. Jest jeszcze pokój romantyczny, ale książki są również w kuchni i w łazience, nie mówiąc o przedpokoju. Ludzie mi mówią, że mam jakąś niesamowitą umiejętność upychania książek i papierów, a one są jak żywe rośliny, które się pną. Pracuję przy tym zapchanym małym stoliku, bo biurko już dawno zarosło. Przepraszam, czy pani aby nie kopie moich książek?”  

Książki i ludzie, Barbara Łopieńska

Właściwie mogłabym z tej książki wypisać wszystko, bo wszystko w niej jest piękne, i być prawie jak profesor Janion w pociągu:

„A kiedyś jechałam pociągiem na zajęcia do Gdańska i czytając po raz setny z rzędu Grażynę, żeby się przygotować do zajęć, trafiłam na ten cudowny opis: "Dyszała woda spod zielonych pleśni". Potoczyłam wzrokiem po siedzących w przedziale i resztkami sił powstrzymałam się, żeby nie powiedzieć: proszę państwa, tu jest taki piękny fragment, ja go państwu przeczytam. Opowiadałam to potem mojej najbliższej przyjaciółce, Marii Żmigrodzkiej, i ona powiedziała: tak, to jest piękne do szaleństwa, ale dobrze, że tego nie objawiłaś w pociągu.”

Książki i ludzie, Barbara Łopieńska

Może więc jednak nie powinnam wypisywać? Ale co tam, nie jestem w pociągu i po to założyłam bloga, żeby dzielić się wodą spod zielonych pleśni, bo przecież może ktoś się z taką nie spotkał. A może się spotkał i zapomniał.

Zatem książki i ludzie oraz potwory też.

„Potwory mnie interesują. Już w dzieciństwie zafrapował mnie Człowiek śmiechu Victora Hugo. Potwór jest przeszkodą na tej naszej linearnej drodze postępu. Tak sobie idziemy prostą drogą, a tu potwór. No i właśnie. Co teraz robić? Czy go wyminąć, czy się przebijać przez niego? Co z nim zrobić w ogóle?

- A co Pani Profesor robi w takiej sytuacji?

- Myślę o niedogodnościach linearnej, prostolinijnej koncepcji życia”

Książki i ludzie, Barbara Łopieńska

Książka legendarna, bo wydana raz i potem już nie – praktycznie nie do kupienia. Przeczytałam ją kilkanaście lat temu i właściwie to był pierwszy impuls do mojego minimalizmu, wtedy jeszcze się w niczym nie ograniczyłam – ani w zasobach ani w zakupach, ale zrozumiałam, że mieszkanie szczelnie wypełnione książkami to nie mój typ mieszkania. Okazuje się, że książki można kochać niezależnie od ich liczby na stanie.

„Jerzy Turowicz: - Odkąd redaguję "Tygodnik Powszechny", dostaję dużo książek, ale oczywiście i kupowałem, i dalej kupuję. Wchodzę do księgarni po jakąś książkę i nawet jeśli jej nie znajduję, wychodzę z trzema innymi. Nasz przyrost naturalny to co najmniej jedna książka dziennie. Nie mam pojęcia, ile ich jest, ale chyba ze dwadzieścia tysięcy. Ten stos, czy raczej mur, to wydawnictwa Znaku, z ostatnich dwóch lat. Ale nie ma w mojej bibliotece jakiegoś porządku. To jest nie do zrobienia.”

„[Paweł Hertz] Nie udało mi się, żeby w ogóle nie mieć książek.

- No co Pan mówi?

- Mówię, jak jest. No, nie udało mi się nie mieć książek. A w gruncie rzeczy jest tylko kilka książek, które naprawdę mieć warto i które są potrzebne. Doświadczenie wojenne przywiodło mnie do przekonania, że cała ta wiedza książkowa jest mało przydatna. Z wyjątkiem kilku pozycji.

- Jakie to książki według Pana?

- Te, które mówią o rzeczywistej sytuacji człowieka - nie tej wymyślonej, ale tej wiecznej. Nie wczoraj albo teraz, albo jutro, ale na stałe - zawsze. Takich książek jest bardzo niewiele. Przede wszystkim to Biblia, potem Boska Komedia, Iliada, Odyseja, Eneida i Pan Tadeusz. Te książki zamykają w sobie całe doświadczenie człowieka.”

Książki i ludzie, Barbara Łopieńska


Oczywiście Barbara Łopieńska przeprowadziła rozmowę nie tylko z panią profesor Janion (której książki poukładane w kilku piwnicach miałam okazję oglądać w „Ugotowanych” i to był niespodziewany bonus oglądania programów kulinarnych), ale również z Pawłem Herzem, Hanną Krall, Januszem Tazbirem, Jerzym Turowiczem i kilkunastu innymi ludźmi, a każda rozmowa jest nieco inna, każda fascynująca, pouczająca i dowcipna. Rozmówcy nie tylko oprowadzają po bibliotece, opowiadając co gdzie leży, co jest z czym pogrupowane, a co rozdzielone, ale również o tym co czytają, ile razy i jakich książek nie mają a chcieliby mieć oraz jakie mają, chociaż nie chcą. 

Jednym słowem jest to idealna książka dla książkowych maniaków. Bo w manii nie tylko chodzi o to, żeby ją mieć, ale również zgłębiać kto jeszcze ją ma i w jaki sposób. Wtedy mania jest manią w pełni, czyli najlepszą.

 

Poza przeczytaniem „Książek i ludzi”, które wprawiły mnie w nastrój dobry i energetyczny wróciłam do biura. Z radości powrotu obfotagrafowałam całą drogę do pracy. 





Kupowałam dużo warzyw i owoców, bo znowu bentowałam. 


Patrzyłam jak pada deszcz. 

Nakupiłam książeczek dla dzieci 

Zorganizowałam blat,  szuflady kuchenne i przyprawy i jestem już tak zorganizowana, że chyba mam czas gotować. 




Napiekłam bułek wrocławskich. Nasuszyłam grzybów na zimę. No a potem wróciłam na bloga i wróciłam do Home Office. 

W ramach robótek na drutach zrobiłam skarpetki. 

Jest to trzecia para skarpetek według tego samego wzoru, więc trochę się nimi zmęczyłam i nabrałam ochoty na coś luksusowego, pięknego, zwiewnego i koniecznie z włoskami. Może mohair? Kto wie.

Bo tak sobie myślę, że piękno z pleśnią jest idealne na zarazę, czego i Wam życzę.

Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, postaram się być teraz częściej, dobrego dnia!

wtorek, 25 sierpnia 2020

Pasowanie z paseczkami

 "Kiedyś zrobiłam według przepisu z książki Philippe’a Delacourcelle’a cykorię gotowaną w soku z pomarańczy z klarowanym masłem i kolendrą – i smak tego dania, jego gorycz, maślaność, czystość idealnie pasowały do Das wohltemperierte Klavier w wykonaniu Glena Goulda.”

Zapach kwiatu pomarańczy, Agnieszka Drotkiewicz, Tessa Capponi-Borawska

 

Jedzenie pasuje do muzyki. Pasuje też do malarstwa, literatury, architektury – jednym słowem do wszystkiego. I tak o jedzeniu czyli o wszystkim rozmawiają sobie w tej książce obie panie. O swoich wspomnieniach, o zapachach, o potrawach, o lekturach, o filmach. Jest cytat o mirabelce:

"Próba mirabelki uderza swoją rozbrajającą oczywistością. Siłę czerpie z jednej uniwersalnej konstatacji: wgryzając się w owoc, człowiek w końcu rozumie. Co takiego? Wszystko. Rozumie powolne dojrzewanie gatunku ludzkiego, którego przeznaczeniem jest przeżyć, a który pewnego wieczoru odkrywa przyjemność; rozumie próżność wszelkich sztucznych potrzeb, odwracających uwagę od zalet rzeczy prostych i wzniosłych; rozumie nieprzydatność języka; rozumie niespieszną i straszną degradację światów, której nikt nie uniknie, i wbrew niej – cudowną rozkosz zmysłów, uczących ludzi uroku i przerażającego piękna Sztuki”.
Elegancja jeża, Muriel Barbery

Jest też cytat o Franciszce z Poszukiwania straconego czasu i o jej cudownie przejrzystej galarecie. Są opisane najciekawsze blogi kulinarne i pozycja kobiety w dzisiejszej kuchni profesjonalnej. Są też oczywiście wspominki, bo jedzenie również pasuje do wspominania – trochę o dzieciństwie, trochę o przemianach w PRL – co było (a raczej czego nie było) i co zaczęło się pojawiać i w jaki sposób. Sama przypomniałam sobie te małe radości z małych książeczek przyczepianych do kakao, albo do margaryny – co prawda trzymałam tę mini książeczkę z dwadzieścia lat, nic z niej nie ugotowałam, ale w sumie nie to jest najważniejsze. Kupiłam też ze trzy książki po tej lekturze, ale trudno – ryzyko wkalkulowane w los czytelnika zaangażowanego emocjonalnie i ciekawego świata.

Jako motto książki służy cytat z Michela Houellebecqa: Profesjonalny sukces jest przeceniany, moda jest ogromnie przeceniana. Podróż jest trochę przeceniana; jedzenie długo było bardzo niedoceniane, a obecnie staje się nieco „przeceniane”. Architektura, krajobrazy, otoczenie, w którym żyjemy – są w porządku. Prawidłowo oceniane.

Przeceniane czy nie, zawsze miło o nim posłuchać, zwłaszcza jeżeli rozmowa toczy się kulturalnie i w otoczeniu piękna rozmaitego gatunku.

Za to w moim otoczeniu poza architekturą bloku zza oknem i rozłożystą lipą pod oknem, najbardziej się wyróżnia sweter w szalone paseczki. Postanowiłam otóż wykończyć zapasy bawełny Paris, które zalegają od lat kilku w jednym z wielu pudeł z zalegającymi włóczkami. Dokupiłam parę motków, bo, jak wiadomo, zawsze do wyrabiania resztek trzeba motków dokupić, taki skutek uboczny wyrabiania. No i robię szalony swetro-kocyk w szalone paseczki. Nie wiem czy będzie można go podciągnąć do mody, ale żeby jej aż tak nie przeceniać, jak twierdzi Houellebecq, nie martwi mnie to za bardzo. Nie wiem za to, co zrobię z licznymi nitkami, które zwieszają się z plisy jako skutek częstej zmiany kolorów i to mnie martwi nieco, ale zobaczymy.

Jak widać na zdjęciu poniżej, przerwałam robienie korpusy i zaczęłam rękawy - obmyśliłam bowiem wyrobienie bawełny do końca, czyli jak skończę rękawy będę korpus dziergać do kolan albo do kostek. Oby jednak do kolan. :)

 

Markery mam morskie, bo morze do lata pasuje najbardziej. Nawet do sierpniowego.


Skarpetki schną jak na egipskich malowidłach  i jak skończę kocyk, zabiorę się za następne, bo od kiedy nauczyłam się robić piętę – polubiłam robienie skarpetek. 

Jestem też dumna ze swojego szwu – po prostu nic nie widać, co w przypadku szwów jest najczęściej zaletą.


Dziękuję bardzo za wizyty i przemiłe komentarze, dobrego dnia!