"Kilka tygodni przed wylotem jadę do ambasady po wizę. By
uniknąć niechybnej kompromitacji, postanawiam nie próbować mówić po wietnamsku.
Gdy urzędnik ambasady czyta moją aplikację wizową, usiłuję rozszyfrować hasła
informacyjne za jego plecami, z mizernym skutkiem. Urzędnik podnosi wzrok i
rzuca: ”Nauka języka? W trzy tygodnie?”.
Parę dni później książka o Hanoi, napisana przez dwoje
europejskich ekspatów, pociesza mnie: „Pogódź się z tym, że twoje próby mówienia
po wietnamsku początkowo nie zostaną docenione. Możesz założyć z dużą dozą
prawdopodobieństwa, że za swoje wysiłki zostaniesz nagrodzony słowami: Sorry,
no English!”
Babel, Gaston Dorren
Statystyki mówią, że aby móc rozmawiać z połową ludzkości,
wystarczy nauczyć się dwudziestu języków. Gaston Dorren zna w różnym stopniu
siedem z nich, postanowił nauczyć się jeszcze jednego – wybór padł na
wietnamski. Na pozostałe dwanaście nie starczyło mu ani pieniędzy ani czasu ani
cierpliwości wydawcy. Trochę szkoda, bo nie ma jednak jak doświadczenia
osobiste – te językowe przeważnie są śmieszne, chociaż czasem jest to płacz
przez łzy.
Nic dziwnego, że w trakcie czytania przypominały mi się
liczne przygody. Jedna z bardziej stresujących przydarzyła mi się, kiedy mój
dawny szef postanowił, że razem z nim odbiorę dwóch Japończyków z lotniska.
Miałam stanowić ozdobę jako żeński element (to było dawno temu) oraz językowe
wsparcie. Angielskie oczywiście. Żeński element ozdobny zawiódł już w momencie
prezentacji, jako że Japończycy okazali się tradycyjni i kobieta w delegacji
stanowiła raczej umniejszenie statusu – szefowi udało im się mnie przedstawić dopiero po trzeciej próbie. Pozostał więc angielski, niestety, już przy wyjeździe z
lotniska nie zrozumiałam, co powiedział Japończyk siedzący obok mnie w samochodzie. Na moją prośbę
powtórzył trzy razy, po czym lekko się zniechęcił, ale nie poddał się i po
chwili znowu mnie zagadnął. A ja znowu – nie zrozumiałam. Zapadła niezręczna
cisza, wyjechaliśmy z Warszawy i Japończyk podjął jeszcze jedną próbę
komunikacji. Przyznam, że straciłam nadzieję ale w momencie, kiedy on się
odezwał mój wzrok padł na ogromny bilbord przydrożny i doznałam nagłego
olśnienia – Fabryka??? – zapytałam. - Yes!!- bardzo ożywił się Japończyk. - Fabryka Papieru Kwidzyń? Radość nasza była ogromna – okazało się, że mój angielski nie
jest tak beznadziejny, a jego czytanie polskich napisów z reklam
zostało wreszcie przeze mnie docenione.
Niezależnie jednak od liczby osobistych doświadczeń autora – książka jest
napisana pasjonująco. Oczywiście są języki bardziej ciekawe i nieco mniej,
niektóre opisane od strony etymologicznej, niektóre od strony politycznej,
historycznej, psychologicznej, co zresztą nie dziwi, bo język właśnie taki jest
– cali jesteśmy w nim zanurzeni. Co mi zresztą przypomniało niedawną historię
opisywaną w mediach o hiszpańskim urzędniku budowlanym, który przez 16 lat nie
chodził do pracy i cały czas pobierał pensję. Wszystko mi się wyjaśniło, kiedy
przeczytałam, że po hiszpańsku mówi się, że "coś się zbudowało" – nic dziwnego,
można się zasugerować.
Języki ułożone są w kolejności od najmniejszej liczby
użytkowników do największej – co oczywiście wzmaga suspens i każdy z języków ma swoją metryczkę – jaka rodzina, jakie pismo,
jaka gramatyka, jakie zapożyczenia. Oczywiście na końcu jest angielski ze swoim
1,5 miliardem użytkowników. Ciekawe też są rozważania co dalej – każdy kto
pamięta (no, może nie osobiście) panowanie łaciny czy francuskiego zdaje sobie
sprawę, że to może się zmienić. Czy będziemy wszyscy mówić po angielsku? Czy
będziemy chodzić z elektronicznymi tłumaczami (które naprawdę są coraz lepsze)?
Zapomniałam tylko dlaczego na okładce jest dwadzieścia kotów. "Babel" czytałam jeszcze zimą i zaraz po niej przysypało mnie
różnymi obowiązkami, a kiedy przyszła już wiosna, dopadła mnie zaraza. Nie
polecam – dwa tygodnie leżałam w łóżku, trochę oglądałam mało wymagające
seriale i spałam szesnaście godzin na dobę. Powoli wracam do życia i do drutów.
Przed covidem natomiast szydełkowałam kwiatki.
Zachwyciłam się kwiatkowymi kocami Arne i Carlosa tak bardzo, ze postanowiłam go zrobić. I gdyby był gdzieś
na świecie podręcznik, jak NIE robić koca z kwiatków (czy czegokolwiek innego
na drutach albo szydełkiem), to moje poczynania byłyby jak z tego podręcznika
właśnie. Ku przestrodze więc zapisuję, jak nie należy robić:
W pierwszym kroku nakupiłam kolorowej włóczki merino
W drugim kroku (po kilku miesiącach od bolesnego wydatku) dokupiłam kolejne kolory
W trzecim kroku kupiłam wzór
I zaczęłam natychmiast robić kwiatki. Wyprodukowałam jedną czwartą i wtedy dopiero przeczytałam wzór w całości
i ze zrozumieniem. Co zdecydowanie powinnam zrobić w kroku pierwszym. Bowiem okazało
się, że mam nie takie kolory jak trzeba i nie w takiej ilości. Żeby nie
wdawać się w żenujące szczegóły, powiem tylko, że włóczkę kupowałam w sumie chyba sześć razy i tak jak
na początku miałam może dwa motki merino po dziecięcym kocyku, to teraz mam ich całą górę. Koc z kwiatków jest idealną robótką na wykorzystanie resztek,
jednak w moim przypadku stopień wykorzystania włóczki uważam za mało
satysfakcjonujący. Ale nic to, mam już plan i wzór na sweter w kolorowe cegiełki.
Stan włóczki po:
Za to sam kocyk zapowiada się obiecująco:
Pozostaje go tylko połączyć. Mam na to włóczkę granatową, czy w wystarczającej ilości - na razie nie myślę, bo myślenie mam trochę wolne jeszcze.
Dziękuję bardzo za wizyty i za przemiłe komentarze, dobrego dnia! :)
PS. Stęskniłam się już :)
PS. Babel zakładałam jeszcze zimową zakładką, ale w sumie dziś rano temperatura za oknem bliżej zera niż wiosny: