środa, 26 maja 2021

Fanki i idole

 


- Co ci przywieźć ze Szwecji? - sama nie wiedziałam co - Może książkę?

Omatko, książkę po szwedzku, kiedy ja po szwedzku ani w ząb w mowie a co dopiero w piśmie. Książkę to nie, ale Iliadę? Iliadę to chciałam, miałam kilka już po polsku i były śliczne, więc po szwedzku na pewno tym bardziej.

I w ten sposób został zapoczątkowany mój wielojęzyczny zbiór Homerów. Stoi w otoczeniu różnych tłumaczeń polskich oraz różnych opracowań okołohomeryckich.




 Mam więc Homera ze Szwecji z piękną okładką, mam też z Włoch, przywieziony jako niespodzianka. Przyjaciółka obszukała w księgarni całą półkę na literę H i wtedy okazało się, że we Włoszech Homer nazywa się zupełnie nie na Ha, bo Omero. Mam Homera przywiezionego jako niespodziankę, ale już z Finlandii, mam z Niemiec (i tu jest piękna Saga oraz Geszeft - Geszeftem to pewnie Odyseusz się zajmował) i mam Homera przywiezionego prosto z Pragi. Mam też przywiezionego przez sąsiada z wakacji na Krecie. Sąsiad obszedł w upale pół wyspy, bo chociaż różnych rzeczy tam była obfitość, to Homera akurat nie. Smutne to byłoby, bo przecież wieszcz pisał ciepło o Krecie, że  żyzna i pełna uroków.

Na szczęście w końcu sąsiad kupił, przywiózł, usiadłam z nią w fotelu, obejrzałam okładkę, zajrzałam do środka (no, łatwo to oni nie mają z czytaniem)


obejrzałam rachunek i wydukałam z trudem "Biblia". Jak to, sąsiad kupił dla siebie Biblię i pomylił rachunki? Ale Biblię po grecku? Nie mogłam się nadziwić i dopiero po chwili mnie olśniło, że przecież biblia to po grecku książka po prostu. Niby się o tym wie, tak samo jak i o tym, że alfa to nie tylko kąt w prostokącie, ale kiedy tak się z tym zderzy na żywo, to dziwi jednak.

Patrzę na swoją Homerową półkę, nie szkoda mi na te książki miejsca, chociaż wiem, że nie nauczę się ani szwedzkiego, ani nawet greki (chociaż mam podręcznik i nie sprzedałam go - ma śliczne obrazki)




Myślę jednak, że nigdy nie można się zarzekać - nie wiadomo w jakie językowe przygody zostaniemy rzuceni przez życie albo Youtuba.
Kilka lat temu moja przyjaciółka zafascynowała się pewnym śpiewakiem operowym. Nawet jej trochę zazdrościłam, bo poza Winnetou w podstawówce nigdy nie miałam idola, a w dzisiejszych czasach przyjemnie go mieć - można go słuchać bez ograniczeń, można sobie zamówić kubek z jego zdjęciem albo kalendarz czy nawet poduszkę. Aż tu niedawno Youtube zaproponował mi filmik (wiadomo, jeżeli nie ma się wolnych kilku godzin, lepiej w takie filmiki nie wchodzić) o kuszącym tytule "Najlepszy głos męski na świecie". Nawet święty spieszący się na samolot by się nie oparł, więc i ja się nie oparłam - kliknęłam. Miesiąc później mogę powiedzieć, że mam idola (co prawda jeszcze nie mam kubeczka z jego zdjęciem, ale to kwestia czasu) i słucham go non stop, co mi się nigdy nie przytrafiło (no chyba że przy Bachu). 

W każdym razie mój idol nazywa się Dimash Qudaibergen i śpiewa anielsko, rockowo, operowo, popowo i folkowo. Jazzowo jeszcze. Jeśli ktoś lubi operowo, to najlepszy do tego jest Ogni Pietra, jeśli romantycznie to Любовь, похожая на сон, jeśli folkowo to Daididau. Najlepiej jednak sprawdzić osobiście, bo u Dimasha rock pomieszany z operą, folk z romantyzmem - ja różnych rzeczy się spodziewałam, ale że na starość będę słuchać kazachskich piosenek ludowych, to nigdy. No właśnie i tu się zaczyna moja przygoda językowa, bo Dimash jest z Kazachstanu i śpiewa w 17 językach w tym po kazachsku, mandaryńsku, rosyjsku, ukraińsku, włosku, francusku, angielsku - reszty nie umiem sobie wyobrazić. Jako jego nowa fanka nie tylko słucham piosenek w jego wykonaniu, ale obejrzałam wywiady (najtrudniej jest jak wywiad jest po kazachsku a napisy po chińsku) oraz słucham też reakcji na jego śpiew różnych trenerów głosów - to tak jak Mały Książe przesuwał sobie krzesełko i oglądał 157 razy zachód słońca - tak ja obejrzałam 157000 razy pierwszego słuchania Dimasha przez różnych ludzi . Na szczęście większość reakcji jest po angielsku, ale zdarzyło mi się obejrzeć kilka koreańskich i dwie japońskie. 

Zobaczymy co dalej, na razie wiem jak jest po kazachsku "Mój kraj", a po chińsku "Dziękuję".
Poza zadimashowaniem się zrobiłam jeszcze wełniane skarpetki i mam nadzieję, że już niedługo przyjdzie wiosna i nie będą potrzebne, czego i Wam życzę.





Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

czwartek, 20 maja 2021

Pułapki w resztkach i wirusach


 "Kilka tygodni przed wylotem jadę do ambasady po wizę. By uniknąć niechybnej kompromitacji, postanawiam nie próbować mówić po wietnamsku. Gdy urzędnik ambasady czyta moją aplikację wizową, usiłuję rozszyfrować hasła informacyjne za jego plecami, z mizernym skutkiem. Urzędnik podnosi wzrok i rzuca: ”Nauka języka? W trzy tygodnie?”.

Parę dni później książka o Hanoi, napisana przez dwoje europejskich ekspatów, pociesza mnie: „Pogódź się z tym, że twoje próby mówienia po wietnamsku początkowo nie zostaną docenione. Możesz założyć z dużą dozą prawdopodobieństwa, że za swoje wysiłki zostaniesz nagrodzony słowami: Sorry, no English!”

Babel, Gaston Dorren

Statystyki mówią, że aby móc rozmawiać z połową ludzkości, wystarczy nauczyć się dwudziestu języków. Gaston Dorren zna w różnym stopniu siedem z nich, postanowił nauczyć się jeszcze jednego – wybór padł na wietnamski. Na pozostałe dwanaście nie starczyło mu ani pieniędzy ani czasu ani cierpliwości wydawcy. Trochę szkoda, bo nie ma jednak jak doświadczenia osobiste – te językowe przeważnie są śmieszne, chociaż czasem jest to płacz przez łzy.

Nic dziwnego, że w trakcie czytania przypominały mi się liczne przygody. Jedna z bardziej stresujących przydarzyła mi się, kiedy mój dawny szef postanowił, że razem z nim odbiorę dwóch Japończyków z lotniska. Miałam stanowić ozdobę jako żeński element (to było dawno temu) oraz językowe wsparcie. Angielskie oczywiście. Żeński element ozdobny zawiódł już w momencie prezentacji, jako że Japończycy okazali się tradycyjni i kobieta w delegacji stanowiła raczej umniejszenie statusu – szefowi udało im się mnie przedstawić dopiero po trzeciej próbie. Pozostał więc angielski, niestety, już przy wyjeździe z lotniska nie zrozumiałam, co powiedział Japończyk siedzący  obok mnie w samochodzie. Na moją prośbę powtórzył trzy razy, po czym lekko się zniechęcił, ale nie poddał się i po chwili znowu mnie zagadnął. A ja znowu – nie zrozumiałam. Zapadła niezręczna cisza, wyjechaliśmy z Warszawy i Japończyk podjął jeszcze jedną próbę komunikacji. Przyznam, że straciłam nadzieję ale w momencie, kiedy on się odezwał mój wzrok padł na ogromny bilbord przydrożny i doznałam nagłego olśnienia – Fabryka??? – zapytałam. - Yes!!- bardzo ożywił się Japończyk. - Fabryka Papieru Kwidzyń? Radość nasza była ogromna – okazało się, że mój angielski nie jest tak beznadziejny, a jego czytanie polskich napisów z reklam zostało wreszcie przeze mnie docenione.

Niezależnie jednak od liczby osobistych doświadczeń autora – książka jest napisana pasjonująco. Oczywiście są języki bardziej ciekawe i nieco mniej, niektóre opisane od strony etymologicznej, niektóre od strony politycznej, historycznej, psychologicznej, co zresztą nie dziwi, bo język właśnie taki jest – cali jesteśmy w nim zanurzeni. Co mi zresztą przypomniało niedawną historię opisywaną w mediach o hiszpańskim urzędniku budowlanym, który przez 16 lat nie chodził do pracy i cały czas pobierał pensję. Wszystko mi się wyjaśniło, kiedy przeczytałam, że po hiszpańsku mówi się, że "coś się zbudowało" – nic dziwnego, można się zasugerować.

Języki ułożone są w kolejności od najmniejszej liczby użytkowników do największej – co oczywiście wzmaga suspens i każdy z języków  ma swoją metryczkę – jaka rodzina, jakie pismo, jaka gramatyka, jakie zapożyczenia. Oczywiście na końcu jest angielski ze swoim 1,5 miliardem użytkowników. Ciekawe też są rozważania co dalej – każdy kto pamięta (no, może nie osobiście) panowanie łaciny czy francuskiego zdaje sobie sprawę, że to może się zmienić. Czy będziemy wszyscy mówić po angielsku? Czy będziemy chodzić z elektronicznymi tłumaczami (które naprawdę są coraz lepsze)?

Zapomniałam tylko dlaczego na okładce jest dwadzieścia kotów. "Babel" czytałam jeszcze zimą i zaraz po niej przysypało mnie różnymi obowiązkami, a kiedy przyszła już wiosna, dopadła mnie zaraza. Nie polecam – dwa tygodnie leżałam w łóżku, trochę oglądałam mało wymagające seriale i spałam szesnaście godzin na dobę. Powoli wracam do życia i do drutów. Przed covidem natomiast szydełkowałam kwiatki. 


Zachwyciłam się kwiatkowymi kocami Arne i Carlosa tak bardzo, ze postanowiłam go zrobić. I gdyby był gdzieś na świecie podręcznik, jak NIE robić koca z kwiatków (czy czegokolwiek innego na drutach albo szydełkiem), to moje poczynania byłyby jak z tego podręcznika właśnie. Ku przestrodze więc zapisuję, jak nie należy robić:

W pierwszym kroku nakupiłam kolorowej włóczki merino

W drugim kroku (po kilku miesiącach od bolesnego wydatku) dokupiłam kolejne kolory

W trzecim kroku kupiłam wzór

I zaczęłam natychmiast robić kwiatki. Wyprodukowałam jedną czwartą i wtedy dopiero przeczytałam wzór w całości i ze zrozumieniem. Co zdecydowanie powinnam zrobić w kroku pierwszym. Bowiem okazało się, że mam nie takie kolory jak trzeba i nie w takiej ilości. Żeby nie wdawać się w żenujące szczegóły, powiem tylko, że włóczkę kupowałam w sumie chyba sześć razy i tak jak na początku miałam może dwa motki merino po dziecięcym kocyku, to teraz mam ich całą górę. Koc z kwiatków jest idealną robótką na wykorzystanie resztek, jednak w moim przypadku stopień wykorzystania włóczki uważam za mało satysfakcjonujący. Ale nic to, mam już plan i wzór na sweter w kolorowe cegiełki.

Stan włóczki po:


Za to sam kocyk zapowiada się  obiecująco:








Pozostaje go tylko połączyć. Mam na to włóczkę granatową, czy w wystarczającej ilości - na razie nie myślę, bo myślenie mam trochę wolne jeszcze.

Dziękuję bardzo za wizyty i za przemiłe komentarze, dobrego dnia! :) 


PS. Stęskniłam się już :)

PS. Babel zakładałam jeszcze zimową zakładką, ale w sumie dziś rano temperatura za oknem bliżej zera niż wiosny: