"Choć w nazwach ptaków nie ma tyle literackiej fantazji, co w nazwach owadów [7], one też mogłyby ucieszyć niejednego językoznawcę: nur, podgorzałka, ogorzałka, uhla, markaczka, edredon, turkan, birginiak, mandarynka, karolinka, kłochtun, rożeniec, szlachar, ohar, kazarka, szczudłak, kulon, ostrygojad, batalion, stalugwa, szlamnik, słonka, maskonur, baba(...)
[7] Na przykład: psotnik zakamarnik, pilniczek włochatek, turkuć podjadek, niezdarka dziewica (gatunek pasikonika), bzyg brzęk i nieżłop nakwietny (rodzina bzygowatych), zgrzypik twardziel (rodzina kózkowatych), przekrasek mróweczka, pokątnik złowieszczek, tutkarz bachusek (chrząszcze), odorek zieleniak i wtyk straszyk(...)"
Zobacz ptaka, Jacek Karczewski
Każdy słyszał te straszne opowieści, w których szczęśliwy ojciec tuż po odpowiednio procentowym uczczeniu narodzin dziecka, rejestrował je w księgach parafialnych w oszołomieniu i stąd mamy Chałasów i Horążych w nazwiskach. Ale w przypadku nazewnictwa naukowego wydawałoby się, że wszystko przebiega w powadze i trzeźwości i pewnie tak jest, natomiast na szczęście i tak jest humorystycznie. Taki kłochtun na przykład - jak pięknie można się zadziwić i jak długo nad etymologią i nad urodą nazwy oraz nad urodą samego kłochtuna. Nie wiem co prawda, bo nie widziałam, ale wydaje mi się, że osobiście nie jest tak śliczny jak ma na imię.
Dla samych tych nazw (a o nazwach jest dużo i jeszcze śmieszniej, choć czasem strasznie, gdy poruszamy temat orłana) warto przeczytać. Ale nie tylko o nazwach jest ta książka, bo jest również o szkodliwości trawników, bioróżnorodności, ogrodach i bibliotekach (ale o bibliotekach bardzo mało). No i o ptakach jest przede wszystkim- jakie są, jak wyglądają, co jedzą (chleba nie jedzą, a raczej nie powinny). Dobra na wiosnę, ale na jesień też. No i na przygnębiony nastrój - wystarczy wtedy pomyśleć o nieżłopie nakwietnym i od razu raźniej się robi na duszy.
A jak raźniej na duszy, to i robótki lepiej się dzieją, zatem nakończyłam ich całe mnóstwo. Po pierwsze skończyłam mitenki dla koleżanki z pracy, idzie zima pomału, ma być zimno i drogo (to znaczy drogo już jest), więc mitenki w biurze jak najbardziej przydatne:
Alpaka Dropsa, wzór własny, druty nr 2.
Po drugie skończyłam sweter z Cashmerino, które kupowałam sto lat temu w dwóch ratach (bo było drogie) i wreszcie się doczekało. Wzór to Ilha . Bardzo przyjemnie się robiło i bardzo przyjemnie się go nosi.
Po trzecie już było wspomniane, ale nie miało zdjęcia z takim prześlicznym tłem, więc też wstawiam, malowane cegiełki:
Po czwarte zrobiłam czapkę, rok temu chyba, ale dopiero teraz doczekała się tła, pompona i metki :Hand made". Na zdjęciu razem z chustą Morning rays zrobioną w czasie lock-downu.
Zaraz po chłodnej sesji zrobiło się słonecznie i znacznie cieplej, oby tak trwało, czego i sobie i Wam życzę, dziękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!
PS. W komentarzach pod poprzednim postem ujawniły się fanki słoików, do których jak najbardziej też się zaliczam. Nie wiem czy to chodzi o poczucie zabezpieczenia się na zimę, przyjemność z posiadanych zapasów, ale słoiki zawsze wzbudzały we mnie przyjemne myśli, na pulpicie mam tapetę ze słoikami. No i oczywiście słoiki w pierwszym rzędzie kojarzą mi się z babcią. Pamiętam jej weki, te gumki ze sprężynkami i to, że ciągle się urywał koniuszek przy otwieraniu. Pamiętam smak tych wszystkich kompotów, chyba najbardziej lubiłam śliwkowy, ale też wiśniowy z jego kolorem rubinowym i lekką goryczką. Pamiętam też naszą ekscytację, kiedy na rynku pojawiły się twisty i wyparły niewygodne gumki. Pamiętam te coroczne rozmowy, czy truskawki już się nadają na weki, czy można jeszcze poczekać. I tak to trwało - od jednego sezonu wekowania do drugiego. Babcine kompoty i weki, od razu przypomniało mi się to zdjęcie - robione chyba nad stawami Jana. Miałam może pięć lat.
Babica może pięćdziesiąt...
(W drugim tle tata i moja ulubiona ciocia)
A tu uciekam, ale słoik bardziej widoczny: