niedziela, 25 września 2022

Psotnik z wekiem

 


"Choć w nazwach ptaków nie ma tyle literackiej fantazji, co w nazwach owadów [7], one też mogłyby ucieszyć niejednego językoznawcę: nur, podgorzałka, ogorzałka, uhla, markaczka, edredon, turkan, birginiak, mandarynka, karolinka, kłochtun, rożeniec, szlachar, ohar, kazarka, szczudłak, kulon, ostrygojad, batalion, stalugwa, szlamnik, słonka, maskonur, baba(...)

[7] Na przykład: psotnik zakamarnik, pilniczek włochatek, turkuć podjadek, niezdarka dziewica (gatunek pasikonika), bzyg brzęk i nieżłop nakwietny (rodzina bzygowatych), zgrzypik twardziel (rodzina kózkowatych), przekrasek mróweczka, pokątnik złowieszczek, tutkarz bachusek (chrząszcze), odorek zieleniak i wtyk straszyk(...)"

Zobacz ptaka, Jacek Karczewski

Każdy słyszał te straszne opowieści, w których szczęśliwy ojciec tuż po odpowiednio procentowym uczczeniu narodzin dziecka, rejestrował je w księgach parafialnych w oszołomieniu i stąd mamy Chałasów i Horążych w nazwiskach. Ale w przypadku nazewnictwa naukowego wydawałoby się, że wszystko przebiega w powadze i trzeźwości i pewnie tak jest, natomiast na szczęście i tak jest humorystycznie. Taki kłochtun na przykład - jak pięknie można się zadziwić i jak długo nad etymologią i nad urodą nazwy oraz nad urodą samego kłochtuna. Nie wiem co prawda, bo nie widziałam, ale wydaje mi się, że osobiście nie jest tak śliczny jak ma na imię.

Dla samych tych nazw (a o nazwach jest dużo i jeszcze śmieszniej, choć czasem strasznie, gdy poruszamy temat orłana) warto przeczytać. Ale nie tylko o nazwach jest ta książka, bo jest również o szkodliwości trawników, bioróżnorodności, ogrodach i bibliotekach (ale o bibliotekach bardzo mało). No i o ptakach jest przede wszystkim- jakie są, jak wyglądają, co jedzą (chleba nie jedzą, a raczej nie powinny). Dobra na wiosnę, ale na jesień też. No i na przygnębiony nastrój - wystarczy wtedy pomyśleć o nieżłopie nakwietnym i od razu raźniej się robi na duszy.

A jak raźniej na duszy, to i robótki lepiej się dzieją, zatem nakończyłam ich całe mnóstwo. Po pierwsze skończyłam mitenki dla koleżanki z pracy, idzie zima pomału, ma być zimno i drogo (to znaczy drogo już jest), więc mitenki w biurze jak najbardziej przydatne:



Alpaka Dropsa, wzór własny, druty nr 2.

Po drugie skończyłam sweter z Cashmerino, które kupowałam sto lat temu w dwóch ratach (bo było drogie) i wreszcie się doczekało. Wzór to Ilha . Bardzo przyjemnie się robiło i bardzo przyjemnie się go nosi. 





Po trzecie już było wspomniane, ale nie miało zdjęcia z takim prześlicznym tłem, więc też wstawiam, malowane cegiełki:



 Po czwarte zrobiłam czapkę, rok temu chyba, ale dopiero teraz doczekała się tła, pompona i metki :Hand made". Na zdjęciu razem z chustą Morning rays zrobioną w czasie lock-downu. 


Zaraz po chłodnej sesji zrobiło się słonecznie i znacznie cieplej, oby tak trwało, czego i sobie i Wam życzę, dziękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

PS. W komentarzach pod poprzednim postem ujawniły się fanki słoików, do których jak najbardziej też się zaliczam. Nie wiem czy to chodzi o poczucie zabezpieczenia się na zimę, przyjemność z posiadanych zapasów, ale słoiki zawsze wzbudzały we mnie przyjemne myśli, na pulpicie mam tapetę ze słoikami. No i oczywiście słoiki w pierwszym rzędzie kojarzą mi się z babcią. Pamiętam jej weki, te gumki ze sprężynkami i to, że ciągle się urywał koniuszek przy otwieraniu. Pamiętam smak tych wszystkich kompotów, chyba najbardziej lubiłam śliwkowy, ale też wiśniowy z jego kolorem rubinowym i lekką goryczką. Pamiętam też naszą ekscytację, kiedy na rynku pojawiły się twisty i wyparły niewygodne gumki. Pamiętam te coroczne rozmowy, czy truskawki już się nadają na weki, czy można jeszcze poczekać. I tak to trwało - od jednego sezonu wekowania do drugiego. Babcine kompoty i weki, od razu przypomniało mi się to zdjęcie - robione chyba nad stawami Jana. Miałam może pięć lat.


Babica może pięćdziesiąt...

(W drugim tle tata i moja ulubiona ciocia)

A tu uciekam, ale słoik bardziej widoczny:



niedziela, 18 września 2022

Dygresje spiralne


 "Nic nie porusza się z taką prędkością jak światło, lecz ani ono, ani życie jako takie nigdy się nigdzie nie spieszą. Słońce - jak pisał niegdyś Galileusz - ze wszystkimi planetami obracającymi się wokół niego i odeń zależnymi, zawsze znajdzie czas, by ogrzać swymi promieniami kiść winogron, jakby w całym wszechświecie nie miało nic lepszego do roboty."

Księga zwierząt niemalże niemożliwych. Bestiariusz XXI wieku, Caspar Henderson

Sztuka pożyczania książek polega na tym, żeby pożyczona książka spodobała się osobie, której pożyczamy. Czasem książka podoba się na tyle, iż osoba ta kupuje dla siebie swój własny egzemplarz. Tak było w tym przypadku, koleżanka pożyczyła mi Bestiariusz, a ja kupiłam go sobie będąc w połowie wstępu, ku dzikiej satysfakcji koleżanki. No ale o to przecież chodzi - żeby książki nam się podobały.

W tej podobało mi się wszystko, włączając autora. Jeszcze nawet nie zdążyłam zapiąć pasów, a już mknęłam z nim przez miliardy lat, przez głębiny oceaniczne, przez lądowe zakamarki Ziemi, ale głównie jednak przez głębiny. Każde opisane zwierzę ma przypisany mu rozdział , porcję humoru i porcję erudycji. Z erudycji autora bierze się pewnie jego dygresyjność - zaczynamy od łodzika, a właściwie od gorgonii, żeby w oszołomieniu przemknąć nad spiralami stożkowymi, kalafiorami, zigguratami, strukturą DNA, rybą Babel, retrowirusami, znaczeniem piękna i sensem życia. Już przy kalafiorach zapominamy o łodziku, ale to nie ma znaczenia, bo wszystko się wiąże, wszystko jest ciekawe i pobudza do refleksji.



Każdy rozdział zaczyna się prześlicznymi ilustracjami (reprodukcje w środku są jednak średniej jakości, ale od czego internet - możemy tam znaleźć skakuna, kraba yeti albo iridogorgię - warto).

Ach, być sobie jak Słońce, mieć czas na wszystkie kiście winogron. No trudno, trzeba sobie wybierać te najśliczniejsze. Poza czytaniem bestariusza czas poświęciłam oczywiście na robótki ręczne. Przez urlop, różne zobowiązania i gorące lato porzuciłam monogamię i w pewnym momencie miałam na drutach kilka rzeczy, ale powoli zamykam tematy i przyznam, że najprzyjemniej mi teraz z jedną robótką (w porywach z dwiema - jedna telewizyjna, druga radiowa).

Skończyłam zatem swoje malarskie cegiełki. Czyli sweter Stephena Westa inspirowany "Tarasem kawiarni w nocy" van Gogha :


 Zapowiada się na bardzo wygodny i niegryzący, ciepły sweter. Dwa razy pomyliłam się z granatowym, podobno kobiety lepiej rozróżniają kolory, w moim przypadku chyba niekoniecznie. Na razie o tym nie myślę, nie pruję i zobaczymy latem. 

Zrobiłam też z wnuczką szalik dla lalki 

i ten niebieski jest w jednym odcieniu, w dodatku bardzo twarzowym:



Całe szczęście, że lalka ma niezbyt długą szyję, bo wnuczka po trzech rzędach stwierdziła, że szalik gotowy. 
Zrobiłam też trochę konfitur egzotycznych, bo z cukinii i z imbiru, ale zaraz potem zaczęły sie perypetie z cukrem, więc zaprzestałam. W sumie na cukinię dalej trwa sezon, więc zawsze mogę dosmażyć. 

Z ważniejszych rzeczy zainspirowałam się pewnym młodym człowiekiem, który ze względów ekologicznych (kiedy zobaczył wyspę śmieci na oceanach) przestał kupować przez rok. Po głębokim. mniej więcej trzygodzinnym namyśle również podjęłam takie zobowiązanie. Moje zasady to niekupowanie niczego co nie służy do jedzenia, pachnienia (czy ogólnie pojętej higieny) oraz nie jest prezentem dla bliskich (wiadomo, wnuczki nie muszą jeszcze poddawać się wyrzeczeniom).
Założyłam sobie pasek postępu w postaci słoika i codziennie wrzucam do niego złotówkę. 

 Niekupowaniem nie czuję się zupełnie ograniczona, wręcz przeciwnie, czuję się dobrze zaopatrzona i uwolniona od tego ciągłego poddawania się różnym swoim nowym pomysłom. Pomimo mojej walki o minimalizm, ciągle zakupy były dla mnie w dużym stopniu rozrywką. 

- A jak zabraknie ci włóczki? - zapytała koleżanka z pracy. To akurat przez najbliższe dziesięć lat nie ma prawa się wydarzyć, biorąc pod uwagę moje niezmierzone zapasy. 

Dziękuję bardzo za wizyty i przemiłe komentarze, dobrego dnia! :D