wtorek, 9 lutego 2021

Resztki i nieresztki

 "Być może coś się kryło w tych haftach, pomyślał hrabia, jakaś łagodna mądrość, którą zdobywała wraz z każdą pętelką."

Dżentelmen w Moskwie, Amor Towles


nie tak dawno koleżanka zapytała mnie, w jaki sposób kupuję włóczki - czy najpierw mam konkretny plan, co zrobię, czy kupuję włóczkę, bo mi się podoba, a potem obmyślam, co z niej zrobić?

Po dłuższym namyśle doszłam do wniosku, że właściwie odpowiedź może być tylko jedna - kupuję włóczki w sposób nieumiarkowany.


Od razu przyznam ze wstydem, że w samej szafie też są włóczki, nie tylko w pudełkach obok. No ale, jako że z pętelkami przybywa rozumu, to i mnie po czasie długim przybyło i teraz już wiem, że jeżeli ulegamy pokusie (oczywiście mam tu na myśli takie pokusy, które szkody nie czynią drugiemu), to nie należy jej ulegać połowicznie. Bo z połowicznego ulegania nic dobrego nie wynika, o czym się przekonałam na własnej skórze, kiedy przeglądałam moje nieumiarkowane zapasy i pakowałam je według składu, okazało się, że mam cały stosik pojedynczych motków niezwykle luksusowych włóczek. Wiadomo jak to było - bardzo chciałam mieć, nie chciałam ulegać całkiem, więc ulegałam jednomotkowo. 


 Na chustę za dużo, na sweter za mało, jeżeli łączyć, to albo nie pasują grubości, albo nie pasują kolory. Oszołomiona tym marnotrawstwem, zaczęłam intensywnie myśleć i przypomniał mi się wtedy resztkowiec Małgosi, który rok temu zaczęłam robić i przestałam, bo powyciągałam wtedy jakieś grube akryle i nie bardzo mi się podobało. Teraz natomiast pojawiła się wizja swetra miękkiego, szlachetnego nie z resztek co prawda, ale nie byłam aż tak drobiazgowa. Łatwo nie było - trzy dni w pocie czoła dobierałam włóczki - przeważnie wychodziło dziwacznie i zupełnie inaczej niż się spodziewałam. Każda próba kosztowała mnie godziny przewijania długaśnych precli w kłębki. Pięć razy chciałam się poddać, pięć razy stawiałam się do moralnego pionu, z frustracji zaczęłąm myśleć (to myślenie całkiem jest przydatne) i przypomniało mi się, że oprócz nieresztkowych precli mam resztki (nie takie małe) po mojej merinowej Tancie. Wzięłam Tantę, dołożyłam nieresztki i zagrało! Okazało się zresztą, że Tanta ma prawie identyczne odcienie jak moje precelki i czy to nie przyjemny zbieg okoliczności?



Chciałabym napisać, że dalej poszło jak z płatka i szybko, no ale wiadomo, nie poszło - dziergało mi się jakoś wolno i nieśmiało. 



W dodatku miałam wizytę wnuczki i wszystkie miśki wyległy na jej powitanie, natomiast w czasie wizyty nie miałam w ogóle drutów w rękach, tylko miałam na przykład takie ulice Czereśniowe, które serdecznie polecam dla dzieci - są świetne, historii w nich jest masa i można opowiadać godzinami.







Wszystko ma jednak swój koniec, nawet oba rękawy w swetrze, które zakończyłam świeżo znalezionym sposobem - jest tak dziwny, jak sięganie do lewego ucha przez prawe ramię, więc zrobiłam próbkę i dopiero wtedy się przekonałam, że działa - efekt widać trochę na pierwszym zdjęciu - nie rozpycha robótki i jest super elastyczny i nawet lekko ozdobny, jako taki skręcony łańcuszek.

Poza intensywnym myśleniem nad włóczkami, zapuściłam sobie pandemiczny kok niczym mgiełki nad rzeką



oraz na kanale ojca Adama Szustaka dowiedziałam się o fantastycznej książce i natychmiast ją kupiłam w sumie bez powodu. Ja właściwie, gdybym miała być szczera, wierzę troszeczkę w dobre duszki książkowe, nieraz co prawda przysypiają gdzieś w kącie, ale nieraz są czujne i to był właśnie ten raz. Wszystko właściwie było na nie - Moskwa, rewolucja, amerykański autor, moja kolejka do czytania, moje niekupowanie. Wbrew kolejce od razu jak ją kupiłam, od razu też przeczytałam i jaka to jest piękna książka. Rewolucja nie ma znaczenia (to znaczy ma, ale nie kluczowe), Moskwa też nie ma znaczenia (jeśli się nie ma ochoty na Moskwę, to tej ochoty się i tak nabierze), amerykański autor to już znaczenia nie ma w ogóle (jego amerykańskość na urodę książki nie wpłynęła wcale).
To jest taka historia, która jest piękna sama w sobie, zupełnie niezależnie od okoliczności. Od razu praktycznie zapatrzyłam się w hrabiego Aleksandra Rostowa, w jego rodzinną wieś, w jego rodowe biurko, w jego książki, w jego aperitify, w jego przyjaciół, w jego gry, w jego dobroć i przyzwoitość.

Dżentelmen to takie idealne spojrzenie refleksyjne na ludzi, na historię, na los - idealne bo nie przytłacza filozofią, jest tu refleksja, ale jest też dobry obiad z dobrym winem.
No i jaka cudna gra tu jest (w ogóle wszystko w tej książce ma dobry smak) - nazywa się zwyczajnie zut, ale tak sobie myślę, że mogłaby śmiało zastąpić na przykład Dixita (w dodatku nie wymaga akcesoriów) - podajemy hasło - na przykład słynne dwójki i szukamy po całym świecie - Flip i Flap na przykład. Albo Czerwone i Czarne. Albo pies z kotem. Albo książka z fotelem (no dobrze, może akurat ta dwójka nie jest taka oczywista, ale jaka przyjemna).

Wracam do swojego resztkowca, któremu brakuje tylko kawałeczka na dole i nawet jest szansa, że zdążę się w niego ubrać zimą, a zima jak najbardziej jest.




I nawet słońce było widać.
Dziękuję bardzo za wizyty i przemiłe komentarze, dobrego dnia!