"Jednak pewnego jesiennego dnia, parę lat temu, znalazłam się na tym promie razem z mężem, trojgiem dzieci i czwartym w drodze. Towarzyszyło nam pięć naszych psów. Zrezygnowaliśmy z życia w pięknej dzielnicy w Paryżu, znaleźliśmy dom w Médoc i – voilà – prawie byliśmy na miejscu.
Jak to się stało, że znalazła się na tym promie jedynaczka z Hongkongu, urodzona w rodzinie znanej z wielkiej miłości do kotów, której francuska matka rzadko kiedy przekraczała progi kuchni? Dokładnie nie wiem, ale wydaje mi się, że taki wiejski styl życia był czymś, czego pragnęłam od zawsze – z dużą, gwarną rodziną, mnóstwem psów i wielką kuchnią, w której spełniają się wszystkie moje kulinarne fantazje."
Apetyt na Francję, Mimi Thorisson
Przez wiele, wiele lat miałam w domu tylko jedną książkę kucharską. Była to Kuchnia polska, kultowa, jak to niedawno przeczytałam, książka PRL. Głowna jej rola polegała na staniu w określonym miejscu półki, przez wiele więc lat byłam przekonana, że książek kucharskich się nie kupuje, skoro już jedną się ma. Cały świat przepisów funkcjonował w kolejnych zeszytach, w stertach wyblakłych postrzępionych karteczek i chybotliwych stosików kucharskich magazynów i pocztówek.
Droga przez ten świat była trudna i wyboista, wiodła przez smażone śledzie solone, zasmażki z mąki ziemniaczanej, niejadalne knedle, surowe czulenty, przypalone naleśniki oraz rosoły o smaku wody lekko posolonej. W dalszym ciągu jednak książek kucharskich nie kupowałam. Jak to się stało, że tę kupiłam, mało tego, kupiłam i przeczytałam?
Nie wiem, może urzekł mnie tytuł, a może okładka, może fascynacja, że ktoś może porzucić Paryż, a może przeczułam, że mąż autorki jest fotografem. Jak by nie było, zakup okazał się bardzo udany. Książka jest podzielona na pory roku i ma bardzo słodkie wyklejki:
Na każdej stronie jest przepis, każdy przepis poprzedzony sympatycznymi opowiastkami z życia autorki, obok przepisu jest zdjęcie. No i te zdjęcia! Można się poczuć, jakby się było na farmie wśród winorośli i w galerii sztuk wśród obrazów. Wszystko w tych zdjęciach jest piękne - od pana rzeźnika, poprzez pokruszoną bagietkę aż do brudnych filiżanek.
Nie wiem jakim cudem brudne filiżanki po kawie mogą mieć tyle uroku. Może dlatego, że są francuskie - wdzięczne i najlepsze na świecie (i tyko Belg by się z tą opinią nie zgodził, od Belga słyszałam kiedyś straszne kalumnie rzucane na kuchnię francuską). Oglądałam różyczki na porcelanowych talerzach, stareńkie szufladki na marchew, ceglane mury, powykręcane pędy winorośli i wpadałam w podziw i estetyczne ekscytacje.
Oczywiście sama autorka jest też pełna wdzięku i śliczna. Jest też bardzo przekonująca, co prawda nie zamienię Zgierza na farmę w Bordeaux, ale bezpośrednio pod wpływem tej książki nakupiłam różnych gatunków cebul i mam też pełną ich miskę, jak Mimi. Bo kuchnia francuska stoi cebulą, masłem i czosnkiem. No i winem też, co jest równie przyjemne jak czosnek, a może nawet bardziej.
A same przepisy? No cóż, zgodnie z moimi zasadami, stoją na półce. Mogę jednak stwierdzić, że nie są udziwnione, nie wymagają nieziemskich składników i nieziemskich technologii oraz pokładów czasu i gdyby chcieć je wykorzystać, to można.
Tak sobie uświadomiłam, że ostatnio odkryłam w sobie potrzebę otaczania się rzeczami ładnymi, estetycznymi i niesiona tą falą, kupiłam sobie zeszyt w bogato zdobionych okładkach i nie mieszkając, przeprowadziłam się do niego ze swoimi dziewiarskimi zapiskami.
Art journal to za dużo powiedziane, ale poza praktycznymi zupełnie zapiskami dotyczącymi rozmiaru drutów, mogę w niego wklejać zdjęcia, kawałki włóczki, różne sentymentalne karteczki i inne tym podobne. Bardzo jestem z niego zadowolona.
A skoro przy dzierganiu jestem, to udało mi się wydziergać szarą czapeczkę w amarylisy.
Wzór według Dropsa White Amarylis, włóczka też Dropsa - Alaska - 100% wełna, bardzo miękka, włochata i ciepła. Mnie gryzie, ale na głowie to może.
Książkę zakładałam stosowną okładką, nie tak śliczną jak sama książka, ale też z jedzeniem.
Samych pysznych klafutisów, słońca jak najwięcej przed zimą, dobrych lektur i dobrego wina wszystkim Wam życzę (i sobie oczywiście też).
Dziękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!
PS. Muszę przyznać, że mój poniedziałkowy, zapracowany Muminek też urokliwie wygląda po porannej kawie.
:)