środa, 11 kwietnia 2018

Tumult w zachwycie


"Ile pustyń, tyle różnych pejzaży. Bogactwo oświetleń, bogactwo gamy barwnej, zależnej od pory roku, pory dnia, różnic gleby i różnego jej ukształtowania.
Pustynie pomiędzy Meszhedem a Teheranem z wyrastającymi nagle z piaszczystej płaszczyzny jak z morza skalistymi górami-rafami, to niebieskoszarymi, to liliowymi, różowymi czy nawet cytrynowymi, pustynie piaszczyste Transjordanii, z setkami lekkich wielbłądów, kawowych, białych, chrupiących kolczaste nędzne krzaczki, albo dziesiątki mil równo zasypanych czarnymi kamieniami, tak że nic nie widać więcej jak te kamienie czarne, z lekka nabierające fioletu i czerwieni o zachodzie."
Tumult i widma, Józef Czapski

Dawno, bardzo dawno temu czytałam "Europę w rodzinie. Czas odmieniony" Marii Czapskiej i tak dowiedziałam się o istnieniu Józefa Czapskiego, jej brata. Z książki nic już nie pamiętam, ale nazwisko zapadło mi w pamięć z bardzo pozytywnymi konotacjami. Potem czytałam "Czytając" i Józef Czapski na trwale skojarzył mi się z głęboką refleksją, niezwykłą kulturą i z Marcelem Proustem. Bardzo mile, jednym słowem. Nie byłam więc przesadnie zaskoczona, gdy na targach książki dwa lata temu, wbrew niekupowaniu, wysupłałam ostatnie pieniądze na pierwszy tom listów Józefa Czapskiego. Pięknie wydane przez Terytoria. Drugi tom miał się pojawić lada dzień. I faktycznie, niespełna dwa lata później - pojawił się. Kupiłam oczywiście, bo trudno mieć pierwszy tom i nie mieć drugiego. Przy okazji nawinął się Tumult. Chyba to jasne, że wpadł do koszyka bez walki.
Zapakowany w paczkę razem z listami, obwiązany taśmą klejącą, błyskawicznie przebył do kiosku w moim pobliżu i tuż przed busem do pracy zdążyłam go odebrać.

Lubię paczki z Arosa, bo książki w nich są bezpieczne, a jednocześnie nie są nadmiernie zabarykadowane. Z łatwością i bez połamania paznokci dają się rozbroić gołymi rękami. Do Tumultu zajrzałam więc już w busie i tak, kartkując,  śmiałam się i wzruszałam całą drogę do pracy. Czeka mnie piękna lektura. Prosto z "Kultury".
 Tymczasem w domu udziergałam przepiękną chustę. Wpadłam w zachwyt już w czasie zamykania oczek, chociaż przy pierwszej setce myślałam, że na zakończenie zużyję dodatkowy motek i z jakieś dwa miesiące. Nie było tak źle. Do zachwytu przyznaję się bez skrupułów, bo w sumie ja tylko przekładałam oczko przez oczko i tyle było mojej zasługi. Włóczkę wymyśliła Danonk, kolory dobrał Lane Mondial, wzór wymyślił Drops, a zakończenie Makunka.
Efekt końcowy tak mi przypadł do serca swoją miękkością, sprężystością, urokiem bąbelków, że chyba będę w niej chodzić bez przerwy. W dodatku mam w planie wyprodukowanie kolejnych chust w tym fasonie. Primavera ma jeszcze tę zaletę, że kończy się kolorem białym, więc przypomina bezy. A raczej bitą śmietanę. Albo lody waniliowe. A właściwie wszystko naraz. No co ja poradzę? Naprawdę uwielbiam bąbelki. A waniliowe tym bardziej. 
Zrobiłam jej zdjęcia, ale nic nie odda jej uroku - na żywo podoba mi się nawet bardziej, niż na Bubulinie.





Nawet na mnie mi się podoba:




Tu niewiele widać, poza tym, jak złotem się trochę mieni:


Dane techniczne:
Primavera 0854, bawełna, mikrofibra 150g
Druty nr 4

Włóczka składa się z czterech sznurkowatych, luźnych nitek, ale w efekcie daje wyrób bardzo miękki i lejący. W dodatku nieśliski, czyli po omotaniu pozostaje w pozycji omotanej. I nie gniecie się! Ale to zasługa wzoru chyba.

Bardzo dziękuję za komentarze i wizyty. Dobrego i coraz bardziej wiosennego dnia! :)

środa, 4 kwietnia 2018

Niezmienność trawnika


"A jeśli nie potrafimy robić wielkich rzeczy, możemy robić rzeczy małe, za to z wielką miłością."
Ciotka Zgryzotka, Małgorzata Musierowicz

Co dwa lata mniej więcej w internecie podnosi się szumek i emocje. Tak często bowiem ukazuje się kolejna część Jeżycjady, cyklu powieściowego dla młodych dziewcząt, który ukazuje się od 1975 roku. Zajeżycjowani biegną wtedy do księgarń przydrożnych i sieciowych, kupują nowy tom w lakierowanych okładkach ozdobionych barwnym portretem, czytają i dzielą się na dwie grupy. Spadkową grupę i grupę constans. Grupa spadkowa ubolewa nad upadkiem ogólnym oraz upadkami w detalu. Że nuda w akcji, że bohaterowie wredni, że tendencyjnie podzieleni na role męskie i żeńskie. Że za mało przyjacielscy, że za bardzo katoliccy, że nie mają psa, nie umierają, że nie chodzą do lekarza i że się odchudzają za bardzo, albo jedzą za tłusto. Po czym z obrzydzeniem i niesmakiem czekają na kolejny tom, kupują, czytają, ubolewają, że nuda i upadek. Jest to tak zwana trudna miłość.

Grupa constans trwa niezmiennie w miłości łatwej, lekkiej i przyjemnej. Nie dostrzegają upadku. Nie odczuwają nudy. Bohaterów wrednych oraz katolickich przyjmują w tolerancji. Nie dziwią się odchudzaniu ani unikaniu lekarzy (zwłaszcza to ostatnie ma długowieczną tradycję, wynikającą poniekąd z doświadczenia). Czytają, doceniają styl i cieszą się na kolejny tom z mniejszą lub większą niecierpliwością.
Może są jeszcze inni, bardziej wycieniowani w uczuciach, pewnie na pewno - nie wiem. Ja należę do grupy constans, dla mnie Jeżycjada jest fenomenem pokrewnym angielskiemu trawnikowi, który podlewa się przez wieki całe - nie można przerwać czytania. A jeśli nawet można, to po co?

"Oboje byli już w łóżkach, jak zwykle zatopieni w lekturze, każde przy swojej miłej lampie ze złotawym abażurkiem. Resztę pokoju zacierał ciepły półmrok. Grzbiety starych książek równymi szeregami obiegały trzy ściany i to bielały, to ciemniały, to polśniewały, to znów mieniły się kolorami, tworząc jedyną w swoim rodzaju kompozycję, intrygującą jak ogromny gobelin, a kuszącą jak kolekcja skarbów. Każdy z tych skarbów znajdował się na swoim miejscu i każdy oczywiście pełen był zakładek, karteluszków i podkreśleń."
Ciotka Zgryzotka, Małgorzata Musierowicz


Chociażby dla tych ścian lubię przebywać w świecie Borejków. Sama mam swoje ściany, nie trzy może, ale też połyskujące, doskonale rozumiem tego rodzaju zachwyty i ciągle mi ich mało.

W "Ciotce" mamy trafny obraz rodziny w czasie - niektórzy się starzeją, remontuje się sufity i łazienki, kurz osiada na pamiątkach, rodzą się nowe dzieci, podlotki dorastają, zakochują się, przybywa zięciów i teściowych, a dni wesela przychodzą i mijają ze swoimi tortami, pasztetami i szynkami.
Mamy tu  też malutką cukierenkę, bujne pokrzywy, całkiem zgrabny początek młodzieńczych zadurzeń, tęskny dźwięk oboju, sporo ślicznych kolorów i gustownych ilustracji, czyli jednym słowem - dwa dni miłej lektury.
Byłoby może jeszcze milej, gdyby poświęcić pewne fragmenty (zwłaszcza w nudnawych mailach) i pewne postaci, które niczego szczególnego nie wnoszą do ogólnego obrazka, a rozmydlają całość.
Tak jakoś mi się wydaje (a jednak, trochę o upadku wspomnę), że dawniej struktura poszczególnych tomów był bardziej zdyscyplinowana i zwarta.
No i "lokum", "bene" czy "ad rem" objaśnione w przypisach, ale to już raczej upadek czytelnika, nie autorki. 

Za to na drutach moich też się nieco rozdyscyplinowało - chusta dobrnęła do ostatniego rzędu i czeka na zamknięcie. Zanim owo zamknięcie obmyślę i się go nauczę z pomocnych filmików, dziergam sobie zarzucony szal jedwabny. To właśnie jest przewaga rozgrzebanych dwóch robótek zamiast jednej. gdy jedna wpadnie w kryzys, druga ma szansę utrzymywać poziom dziergania w normie.
Zakładki za to żadnego kryzysu nie odnotowują, wręcz przeciwnie - wystąpiły licznie i skutecznie:

  
 Tak siedzę od długiego czasu w jedwabiach cienkich i bawełenkach zwiewnych i naszła mnie tęsknota do wełny ciepłej, sprężystej, puchatej. Za oknem jednak ma się na wiosnę najwyraźniej, temperatury radośnie wysokie, więc chyba tęsknoty o ciepłych przyodziewach schowam w kącik głęboki, czego i Wam życzę! Dobrego dnia. :)

PS. Dziękuję niezmiernie za komentarze i odwiedziny!