środa, 26 sierpnia 2015

Poducha w istocie

Zazwyczaj kiedy kończę czytać książkę, rozglądam się po półkach i wybieram następną. Tym razem jednak w sobotę dostałam tak śliczną zakładkę z dalekich podróży, że od razu postanowiłam jej użyć:
 

Do Pinokia najbardziej pasowało mi o hodowaniu chłopców i dziewcząt.
"...dziewczęta oddawano na naukę niewiastom statecznym, które ich uczyły czytać, robić pończochę (dzierzgać) i szyć."
Jak u nas chowano dzieci? Gustawa Dolińskiego

Można więc powiedzieć, że na środy z Maknetą miałabym wykształcenia dosyć. Robię zatem pończochę i czytam w okolicznościach z różnych względów mało estetycznych, z potrzeby ducha pocieszam się widokiem moich ślicznych książek na półkach, pocieszam się patrzeniem na moje liczne (bardzo urokliwe) kubeczki i patrzeniem na zakładki ozdobne. No ale ile można patrzeć, zwłaszcza że trzeba czytać i dzierzgać, a patrzenie spowalnia. I kiedy wracam do książki i drutów, łatwo może się zdarzyć, że wzrok zahaczy o dywan, o wysłużoną kanapę albo o poduszki na równie wysłużonych fotelach. Każda poduszka z innej bajki, jedna mała, druga duża, jedna w kupny kordonek, druga w kupny polarek. Doprawdy, jako zaawansowana w wysokim mniemaniu o sobie dziewiarka, nie powinnam mieć takich poduszek. Zainspirowana narzutą Mondu postanowiłam sobie wydziergać poszewki (szczęśliwie znacznie mniejsze od narzuty), poszłam do szafy aby spośród licznych motków nabytych dawno temu, kiedy nieodparcie ogarnęła mnie chęć dziergania ogromnego kocyka, wybrać dwa motki, które kolorem pasują do fotela. Motków na niedoszły kocyk (chęć bowiem tymczasem osłabła) mam całą górę. I oczywiście (złośliwa zemsta zapasów) tylko dwa pasowały tak sobie, a tylko jeden mniej więcej. Co miałam zrobić w takiej sytuacji i każdy sąd domowego budżetu mnie usprawiedliwi? Udałam się z prośbą do koleżanki, która ma szczęście mieszkać koło fabryki włóczek. Teraz mam górę kocykową dwa razy większą, ale nowe nabytki pasują do fotela wszystkie.


Zaraz potem poleciałam do internetu szukać wzorku i zaraz potem wydziergałam próbkę:


I nie jestem niewdzięczną matką a dedykacja nie została wydziergana przez moje dziatki - ową słodką podusię kupiłam sobie sama.
Wracając do hodowania dzieci:


To moja najstarsza książka w księgozbiorze, co ma swój urok. Cena w kopiejkach, stempelek od cenzury, portret autora. No i ta Redakcya i Administracya. Uwielbiam takie językowe smaczki. Są wistoty (w istocie) hodowanie niemowląt, młodzieńczyki i nakońce. Jak oni sie połapali po tej reformie językowej, to ja nie wiem.
Książka oczywiście zaczyna się narzekaniem na dzisiejszą młodzież, że marne to, blade, pochylone, bez krwi i życia. Ale muszę stwierdzić, że sporo głosów całkiem rozsądnych przez te liczne wieki się odzywało. Żeby dzieci nie przemęczać nauką, ruch im zadawać i mózgu nie ugniatać (po porodzie). Jedyne z czym się zgodzić nie można to karmienie dziewcząt kapustą i chlebem oraz kary dotkliwe ( niedawanie obiadu i rózgi różnej konstrukcji) a t tańce niekoniecznie zbytkom nieskromnym zasię są przyjacielem.

Jednak ja może nie ku tańcom się oddalę, ale ku blogom Waszym i pończochom powszechnie dziś dzierganym.
Dziękuję bardzo za odwiedziny i miłe komentarze! Miłego dnia. :)

środa, 19 sierpnia 2015

Sznurek we śnie

"Pierwszy krok, oderwanie lub usunięcie się, polega na radykalnym przesunięciu akcentu ze świata zewnętrznego na wewnętrzny, z makrokosmosu na mikrokosmos, na ucieczce od przygnębienia, którym napełnia nas ziemia jałowa, do pokoju wiecznotrwałego królestwa, które jest wewnątrz nas. Ale tym królestwem, jak wiemy z psychoanalizy, jest dziecięca podświadomość. To jest właśnie to królestwo, do którego wkraczamy w czasie snu. Mamy je w sobie zawsze. Są tam wszystkie ogry i tajemniczy przyjaciele z naszego pokoju dziecinnego, jest tam cała magia dzieciństwa. A co ważniejsze, są tam te wszystkie potencjalne możliwości, których nie udało nam się wykorzystać w życiu dojrzałym, są tam inne części nas samych, gdyż takie złote ziarna nigdy nie giną."
Bohater o tysiącu twarzy, Joseph Campbell

Campbell, specjalista od mitologii porównawczej, sprowadza w "Bohaterze..." wszystkie mity świata do jednego, wielkiego monomitu i twierdzi, że mit człowiekowi jest do życia niezbędnie konieczny. W monomicie mamy jednego bohatera, który wyrusza w świat, ma w nim przygody i wraca z powrotem. I to mnie przekonuje. Nawet potraktowanie w taki sam sposób Czerwonego Kapturka, który wyrusza z koszykiem, zostaje zjedzony i szczęśliwie uratowany  oraz Tezeusza, który wyrusza bez koszyka, ale za to na statku, omal nie jest zjedzony i też jest uratowany, mnie nie dziwi i jestem w stanie się z tym zgodzić. Jedyne co budzi mój sprzeciw, to mieszanie do tego psychologii. Jakoś nie mogę się pogodzić z z tym, że Minotaur siedzi w mojej jaźni i wmieszane są w to ego, superego, wszystkie moje świadomości i podświadomości. A taką interpretację mitu przyjmuje Campbell, dodając zresztą na koniec, że sprawa nie jest prosta, bo tu i historia się miesza i obyczaje.
W każdym razie, na szczęście, jaźni nie ma tu w przytłaczająco wielkich ilościach, są za to różne sny i opowieści, i mity hinduskie, indiańskie, greckie, najróżniejsze. Jest o jeżozwierzach, sfinksach, lękach i marzeniach, przy czym okazuje się jednak, że największym marzeniem człowieka jest drzewo, które rodzi słodkie owoce i ma liście w kształcie garnków i patelni.
Napisane wszystko bardzo dobrym stylem, bo Campbell opowiadać umie i pomaga nam przy tym w zrozumieniu świata. Pokazuje nam drogę całkiem jak ta kobieta w przytoczonym przez niego śnie:
"Jestem na łące, gdzie pasie się wiele owiec. Jest to kraj owiec. W kraju owiec stoi nieznana mi kobieta i wskazuje drogę"
Bohater o tysiącu twarzy, Joseph Campbell

To musi być pięknie, w takim świecie owiec. Zupełnie jak w moim salonie:


Od razu powiem, że jedna jest przejazdem, a jedna jest naprawdę malutka i w prezencie. Dzielnie wałęsała się z młodszym dzieckiem po Tatrach w pięknie stawów i kwiatów.


Cóż zresztą, czy słabość do pluszaków musi być od razu słabością na umyśle? Sam Campbell mówił o skarbach dzieciństwa wewnątrz. Trochę ich mam widać na zewnątrz, trudno.

 Poza pluszakami i Bohaterami musi być robótka, jak to w środy z Maknetą bywa i jest. Moje realizowane złote ziarna możliwości, czyli w dalszym ciągu sweter w ściągacze, widać już zapowiedzi rękawków:


Przy czym jedna z zapowiedzi jest uwiązana na nitce a druga na drucie i jak się dobrze jej przyjrzeć, widać, że spięta spinaczem biurowym. Ten świetny patent podpatrzyłam u Intensywnie Kreatywnej, wreszcie nie mam stresu, że mi oczka zjadą znienacka.

Nawiasem mówiąc, Intensywnie Kreatywna świętuje rocznicę sklepiku. Co będę ukrywać, ma różne przeceny, a ja od dawna miałam chęć na coś lnianego. No i ponad miesiąc nie kupowałam włóczki. Jednym słowem, należała mi się nagroda, błyskawiczna akcja z paczką i już robi się próbka na luźny sweterek:


 W dotyku trochę jak sznurek, ale ponoć pranie go zmiękczy.

I tradycyjnie zakładki. Zakładka główna zupełnie nie w temacie mitów i bohaterów, za to w temacie lata i książek:


Zakładka mojego ulubionego grafika z Ilustris. Przy okazji z jednej strony ucieka Perseusz, a z drugiej ściga Gorgona. Oboje mają cudownej urody buciki. No i Gorgona ma śliczne groszki na sukience, kto by pomyślał.

Poza główną zakładką używałam też zakładki pobocznej do przypisów, albowiem przypisy były na końcu, co jak ogólnie wiadomo, jest nieco kłopotliwe w czytaniu. Dawno temu, jako początkujący czytelnik, pracowicie szukałam przypisu po każdym odsyłaczu. Po jakimś (nie przyznam jakim, ale nie było to błyskawiczne olśnienie) czasie, zaczęłam używać drugiej zakładki, co często kończyło się tak, że zakładka z przypisów lądowała w miejscu czytanym a zakładka właściwa siedziała gdziebądź i znowu musiałam szukać strony z przypisami. Aż w końcu pojawiły się miniaturowe zakładki magnetyczne, które do przypisów są idealne. Moja miała instrukcję obsługi, w której jest objaśniona strona przednia i tylna zakładki i żeby przypiąć przednią do przodu, to wtedy strzałka pokaże odpowiedni tekst.


Instrukcję na pewno pisał mężczyzna pragmatyk i do tego pewnie z wrzodami na żołądku. Jak bowiem można taki słodki tył przypinać z tyłu? Przypinam więc tył z przodu, praktyczny przód jest z tyłu i nieco mija się z chwilą bieżącą. Za to ja za każdym przypisem mogę sobie pomarzyć o mufinkach z bitą śmietaną:


 Dziękuję bardzo za odwiedziny i komentarze. Miłego dnia!

środa, 12 sierpnia 2015

Nierozważne robótki

"Wkrótce przyjdą mrozy i to, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, ostre. Za dwa czy trzy dni, najdalej, taka niezwykła temperatura musi się skończyć, mróz może przyjść jeszcze dziś w nocy."
Rozważna i romantyczna, Jane Austen


Tym się pocieszam siedząc w upale, na razie bowiem moje robótkowe hobby zupełnie nie koreluje z temperaturami za oknem. Nawet lekkie jak mgiełka bambusowe szale na chłodne poranki są nieprzydatne. Od długiego czasu bowiem nie ma chłodnych poranków.
Siedzę więc tuż przy wiatraku, piję wodę z lodem, słucham o mżawkach i mrozach, patrzę na żółte liście klonu zwiewane gorącymi podmuchami wiatru, dziergam bawełniany sweterek i myślę, że przecież kiedyś się przyda.


Nie jest łatwo o tym myśleć, bo już o szóstej rano licznik rozpala się do białości, niewinny łańcuszek z czerwonej wełenki wije się w obiektywie jak lina okrętowa a czarne jest albo szare albo nieostre.
W upale swetra przybywa powoli. Bawełna sunie niespiesznie po ciepłych drutach niczym Rozważna i romantyczna w akcji. I jest równie surrealistyczna w ten upał, jak tamten miniony świat w dobie internetu. Świat nietaktów, skandali, zasad, gigów, tajemnic, romansów i prebend. Równie trudny dziś do wyobrażenia jak mróz. No ale przecież był tak samo pewnie, jak mróz  pewnie będzie.

Dziergam, czytam razem z Maknetą, piję zieloną herbatę z filiżanki, która jest jakby wyjęta z Czechowa, ale tylko mżawki jej brakuje do Austin.


"Eleonora zaczęła nalewać herbatę, a Marianna musiała ponownie ukazać się w salonie"
Taki to był fajny czas, myślę sobie romantycznie i całkiem nierozważnie.

Dziękuję bardzo serdecznie za miłe komentarze i za odwiedziny też bardzo, bardzo miłe. Pozdrawiam gorąco! :)

środa, 5 sierpnia 2015

Zdążyć przed czapką

Może krótki sweterek w ażury z żółtej alpaki? Albo ogoniasty z bordowego lace z jedwabiem? A może jeszcze coś z bambusa? Albo ze słynnego Malabrigo? - Dobrze tak siedzieć sobie, przeglądać (liczne) zapasy w motkach i namyślać się z czego i co.
- Ale pamiętasz, że obiecałaś mi dwie czapki? - odezwało się nagle młodsze dziecko.
Wizja obiecanych dwóch czapek w żakardy z podwójnych wełnianych nitek poderwała mnie z kanapy. Zanim doszłam do szafy już wiedziałam, że będę dziergać czarny, bawełniany sweterek. I lepiej zacząć jak najszybciej, żeby zdążyć przed czapką.

Historia czarnego sweterka jest długa. Najpierw dziergałam go pracowicie ponad rok temu. Potem zszyłam części z czułością, acz krzywo. Nawet chodziłam w nim do pracy, ale czułam na sobie krzyk krzywych ściegów. Pewnej zdeterminowanej soboty sprułam go z bólem, bo w czasie prucia okazało się, że jest dzianiną pięknie lejącą i przytulaśną. Jedyne co mnie długi czas powstrzymywało od ponownego dziergania to druty dwa i pół i dziesiątki, dziesiątki oczek prowizorycznego łańcuszka, w którym trzeba godzinami dedukować co jest żeberkiem a co spodem. Teraz nie było co się ociągać, zaraz październik, czapki nieuniknione, złapałam więc za stare zapiski z dziergania pierwszej wersji i przystąpiłam do przerabiania robienia w częściach na robienie w całości. Niespodziewanie okazało się, że przybywanie rękawów w robieniu w całości ma charakter czysto magiczny i nijak się nie da pogodzić z poczciwym rękawem osobno. Przynajmniej nie z pomocą czterech działań podstawowych, a całek wolałam nie wyciągać z zakamarków niepamięci. Nawyciągałam więc różne sweterki gotowe, z trudem powstrzymałam się przed ich rozcięciem, żeby zgłębić konstrukcję, w końcu przeliczyłam jakiś wzór z sieci i nawet zgodził się z zapiskami. Za trudy zostałam nagrodzona, bo przypadkiem trafiłam na nowy sposób dziergania łańcuszka - niezwykle przyjemny.
A ponieważ dziś środa, więc do sweterka czytam, jak to w środy bywa u Maknety.


Mam taką osobistą teorię, że niektórzy ludzie mają dar snucia opowieści i w sumie sama opowieść nie jest tak ważna jak sposób jej opowiedzenia. Może być skomplikowana, nowa, intrygująca ale niekoniecznie, może być po prostu banalną historią o miłości z przeszkodami i z balkonem. Ta moja teoria sprawdziła się niejeden raz - opowieść nie musi być dobra, to pisarz musi być dobry.
Katedra jest opowieścią potencjalnie obiecującą - ma ciekawy wątek, interesujące czasy, malownicze tło, smakowitą opasłość i bezpretensjonalną okładkę.
Niestety, pan Ildefonso Falcones choć niewątpliwie jest dobrym prawnikiem, nie jest dobrym pisarzem. Oczywiście tego typu stwierdzenie nie jest pewnikiem Euklidesa (który zresztą po dwóch tysiącach lat też nie jest całkiem pewny), więc mogę jedynie napisać po czym ja poznaję złego pisarza.
Pozwala on mianowicie mówić swoim bohaterom swoim językiem, w wyniku czego pańszczyźniany chłop ma w ustach chociażby taką kwestię:
"- Jak wiesz, otrzymaliśmy nasze ziemie na prawach emfiteuzy, wieczystej dzierżawy. (...) To przywilej zwany intestia"
Pozwala trzydziestu gościom weselnym najadać się do syta potrawką z dwóch kur (aż przypomniało mi się wesele, na którym Sancho Pansa tylko na śniadanie wyłowił sobie dwie gęsi z garnka).
Pozwala chłopom z gron wyciskać wino, wlewać do beczek i czekać aż sfermentuje.
Pozwala na postępowanie swoich postaci według swojego widzimisie, zamiast pozwolić im na kierowanie się ich racjami, które zawsze są najsłuszniejsze.
Wszystko to sprawia, że jest mało wiarygodny w tym co opowiada. I nie porywa. Kiedy słyszę o nieszczęśliwej, która chodzi po izbie brocząc smutkiem, zawsze bardziej jestem zaintrygowana jakie ślady zostawia smutek na czystej podłodze niż współczuję z nieszczęśliwą. 

A tymczasem za oknem słońce broczy upałem i winem w owocach:


 Bardzo dziękuje za odwiedziny i komentarze, miłego dnia!