niedziela, 20 stycznia 2019

Czajka bez paleo


"Zdarza się, choć bardzo rzadko, że dopisuje mi szczęście i mogę je [szaraki] zobaczyć, jak siedzą obok kupki kolorowych jaj w małej jamce w ziemi. To naprawdę osobliwy widok. W okresie godowym zające często można dostrzec koło jaj, a dołek, w którym je złożono, wygląda, jakby je wykopały zajęcze łapy. W całej średniowiecznej Europie istniały legendy o zającach składających kolorowe jaja, by uczcić nadejście wiosny. Te mity przetrwały do dziś i łatwo zrozumieć dlaczego. Zające wychodzą na pola wiosną, by figlować i spółkować. Równocześnie na tych samych polach pojawiają się zagłębienia, które wyglądają, jakby je wykopały zajęcze łapki. Ponieważ widać w nich jaja, a obok siedzą zające, wniosek nasuwa się sam."
Wściekły kucharz, Anthony Warner

Źródło: https://e-kartki.net.pl

"Ta historia jest tak przekonująca, że wpisała się na trwałe w naszą kulturę. Choć figlarne zające wyewoluowały w nieco złowrogą postać królika dorównującego wzrostem człowiekowi, jaja zaś zamieniły się w tanie, owinięte złotkiem czekoladki w kubkach z logo producenta, ludowa opowieść przetrwała. Opiera się ona jednak na nieporozumieniu, bo – jak mam nadzieję – wszyscy wiedzą, że zające nie składają jaj. Jaja, które widzę podczas porannego biegu, nie zostały zniesione przez rozdokazywane szaraki, tylko przez jeszcze trudniejsze do wypatrzenia czajki. Choć w zasadzie są to ptaki błotne, na wiosnę odwiedzają pola wzdłuż mojej trasy biegowej. W porze lęgu wybierają te same otwarte pastwiska, które zamieszkują zające. Czajki są jednak bardziej płochliwe niż ich sąsiedzi i znikają, zanim podstarzali biegacze ze swoimi psami zdążą się zbliżyć. To dlatego obok kupki jaj częściej można zobaczyć szaraka niż czajkę, która je złożyła."
Wściekły kucharz, Anthony Warner

Oczywiście sama książka nie jest o zającach ani, tym bardziej, o czajkach. Na tym wdzięcznym przykładzie Warner opisuje dowcipnie i żywo jeden z naszych mózgów, mózg odruchowy (zwany mózgiem Homera, niestety Simpsona) i wyjaśnia, dlaczego tak lubimy nim myśleć w przeciwieństwie do drugiego naszego mózgu refleksyjnego. Jak łatwo można wykoncypować, refleksja wymaga większego wysiłku (a czasem znajomości chemii i różnej innej wiedzy tajemnej), zajmuje więcej czasu, na ogół jest mglista i płocha (niczym czajka), a zatem trudniejsza we wnioskach.
Za to odruch jest szybki, bezbolesny, umieszcza nas od razu w jasnych zasadach i oświeca prawdą. Warto sobie jednak przypomnieć, że jak mawiali najstarsi górale, w tym ksiądz Tischner, są trzy prawdy: "świento prawda, tys prawda i gówno prawda"

W zasadzie książka nie jest o mózgach. Jest natomiast o prawdach, a najbardziej o tej trzeciej, którą można też nazwać bardziej elegancko nieprawdą. Mówiąc precyzyjnie, książka jest o tym, która z modnych obecnie diet opiera się na zasadach prawdziwych, a która na nieprawdziwych. Zasady prawdziwe, czyli w tym przypadku nie tyle święte, co naukowe i potwierdzone klinicznie. I w tym momencie każdy wyznawca odtruwania, głodówek, każdy wróg cukru, każdy wielbiciel oleju kokosowego, zielonych koktajli, produktów kwaśnych, zasadowych czy wręcz paleologicznych nie powinien czytać dalej, a już zwłaszcza nie powinien czytać "Wściekłego kucharza". Okazuje się bowiem, że żadna z omawianych tu diet nie została potwierdzona w sposób naukowy.
Co prawda, jako cicha wielbicielka diety paleo, wydawałoby się takiej logicznej w świetle powolnej ewolucji, przeżyłam lekturę mimo złośliwego wyśmiania owej diety przez naukowe czynniki (w dodatku dowiedziałam się o przypadkach spożywania całymi miesiącami mrożonych mamutów, co jakby mój entuzjazm lekko schłodziło), przeżyłam lekturę, ale może jestem po prostu mało wrażliwa.

Poza tym myślę sobie, że zawsze warto na obrazek zająca z kolorowymi jajkami spojrzeć ostrożniej i jeśli nawet czajki w ogóle nie widać, nie przyjmować wszystkiego na wiarę.
Po obdarciu nas z naszych pięknych złudzeń, że panujemy nad sytuacją jedząc zielony jarmuż posypany różową solą himalajską, Warner niewiele daje nam na dalszą drogę. Otóż bowiem właściwie jedyną pewną rzeczą w jedzeniu jest, żeby jeść niedużo i rozmaicie. I żeby nie odbierać sobie w całości cholesterolu, bo zawsze potem może się okazać, że jest on nie tylko zły, ale dobry też. Reszta jest niepewna.
O ile właściwie wszystko było dla mnie intuicyjnie i refleksyjnie przekonujące, o tyle z jednym się nie mogłam zupełnie zgodzić, a mianowicie z jego pochwałą żywności przetworzonej. Po prostu nikt mnie nie przekona, że paczkowane pierogi są lepsze niż domowe (oczywiście nie biorę tu pod uwagę moich pierwszych w życiu ulepionych własnoręcznie pierogów, te faktycznie były zdecydowanie gorsze). Co prawda nie chciałabym osiem godzin dzienne kręcić żarnami ziarna z doniczki, ani hodować na firmowym trawniku (prywatnego nie mam) krowy, żeby pozyskać domowe twarogi, ale gołym okiem widać, że jakość gotowej żywności jest bardzo różna, więc wynoszenie jej pod niebiosa w całości jest nieco pochopne.

Mogłoby też nie być tych kilku mocnych wyrazów, rozumiem że to wyraz irytacji autora na ogólny pęd ludzi do szkolenia się w Googlach i na popularnych blogach w tak ważnej kwestii jak zdrowie i pożywienie.
Z nabytym niewielkim kosztem świeżym spojrzeniem na świat, wzięłam się w garść i zaczęłam drugą skarpetkę, a nawet prawie ją skończyłam - brakuje pół ściągacza i pięty. Cieszę się, bo mrozy idą ponoć.
Skończyłam też układanie zakładek, Gdyby ktoś chciał wykorzystać stosowany przeze mnie patent, to poniżej zdjęcie nieomal instruktażowe:
1. Wycinamy nożykiem łuki, uważając pilnie, żeby pod spodem nie było naszego ręcznie haftowanego obrusa, ale podkładka:


 2. Wsuwamy zakładki w wycięcia:


3. Wsunięte wkładamy w koszulki segregatora i uzywamy do zakładania książek albo do poprawy nastroju w pochmurne dni:


Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia! I rozmaitego, bo rozmaite jest zawsze najlepsze. :D

poniedziałek, 14 stycznia 2019

Kolejkowe priorytety

"Co muszę zrobić, aby z wielu nagromadzonych przedmiotów utworzyć zbiór? Czego szczególnego muszę dokonać, aby wiele przemienić w jedno? Odpowiedź brzmi: Nic! Niezależnie bowiem od tego, czy proces, w którym wiele rozproszonych rzeczy znalazło się obok siebie, jest zdarzeniem naturalnym, czy też moim świadomym działaniem – w każdym przypadku tworzenie się nowej rzeczy, czyli zbioru, jest czymś, co dokonuje się samo przez się, jeśli tylko wiele rzeczy znajdzie się wystarczająco blisko siebie.”
Zbieranie, Manfred Sommer


Powinnam zacząć drugą skarpetkę, żeby nie ulec syndromowi jednej skarpetki i pozostać z jedną. Powinnam zacząć drugą skarpetkę i to mimo tego, że pierwsza mnie nie olśniewa, jak powinna z założenia olśniewać, formę ma w sumie wdzięczną, ale nie nad wyraz, włóczkę ma niby wełnianą, ale zgrzebną trochę. No ale, chcąc być systematyczną i niegołosłowną, powinnam zacząć drugą skarpetkę.
Nie mogłam jej zacząć we wtorek, bo przyszłam z pracy do domu po ciemku. Nie mogłam jej zacząć w czwartek, bo przyszłam z pracy po ciemku i po lodzie. No ale w weekend już nic nie usprawiedliwiało mojego odkładania, bo za oknem był dzień (trochę ponury, ale zawsze), lód był tylko w zamrażalniku, więc w zasadzie wcale nie męczący. 
W ramach cotygodniowych porządków wymieniłam obrazek tematyczny na biurku:



I już, już, sięgałam po druty, kiedy nagle mi się przypomniały moje ukochane zakładki i sobie pomyślałam, że pan Sommer nie ma racji, mimo że jest wyrafinowanym kolekcjonerem sztuki, na zbieraniu się zna oraz napisał o nim bardzo grubą książkę.
Mój zbiór zakładek najpierw wyrósł z małego pudełka, potem wyrósł z większego, potem wpadłam w impas, bo nie mogłam dla niego wymyślić takiego sposobu przechowywania, żeby nie tyle zakładki znajdowały się blisko, bo to faktycznie osiągają same przez się, ale żeby były łatwo dostępne, nie stłamszone i nie poukrywane po różnych kątach. Po wielu miesiącach myślenia i kombinowania (w tym czasie w moje zakładki wkradł się chaos i nieporządek) wpadłam na pomysł. I mimo że powinnam robić drugą skarpetkę, porządkowanie zbioru nabrało takiego priorytetu i przymusu, że zabrałam się do tego natychmiast.

Mam teraz wszystko poukładane przejrzyście, łatwo się wyjmuje, przegląda i podziwia (no, nie wszystkie, bo skończył mi się zapas kartek z bloku technicznego i trochę zostało w zgrabnych, acz nieco chybotliwych stosikach). 



Większość jest jednak nie w chaosie i mogę sobie na nie patrzeć, być wdzięczna swoim darczyńcom zakładkowym i wspominać, że jedne zakładki mi przywozili przez śniegi, inne przez upały, jedne samochodami, inne samolotami albo Pocztą Polską, podziwiać swoje własnoręcznie zrobione i wspominać te czekoladki, które były w nie pierwotnie opakowane. 





I kiedy dokupię te brakujące kartki, poukładam pozostały niepoukładany stosik w teczce ofertowej, to natychmiast biorę się za drugą skarpetkę. Chyba, że znowu jakieś porządki nabiorą priorytetu. Mycie podłogi, na ogół zwykle grzecznie czeka na swoją kolej, ale z priorytetami nigdy nic nie wiadomo. Człowiek nie wiem jak jest czujny, a zawsze ta przysłowiowa druga skarpetka może spaść na koniec kolejki. 

Dziękuję bardzo za wizyty i przemiłe komentarze, dobrego dnia!  

PS. Ołówków nie muszę porządkować, bo one faktycznie samoistnie trwają w ładzie i porządku :D


niedziela, 6 stycznia 2019

Rzeczy z szalikiem.

"Jeszcze w dzieciństwie przyzwyczaił się, by ubrania zawsze wieszać kolorami. Od najjaśniejszych do najciemniejszych. Szereg zaczynały więc jasne koszule - najpierw kilka białych, potem ta w jasno- i ciemnoszarą kratkę, na końcu błękitna i całkiem zielona. Wyjątek robił tylko dla koszuli frakowej. Jako jedyna wisiała oddzielnie, wraz z frakiem, kamizelką, spodniami i zestawem białych much. Szczelnie owinięte futerałem zajmowały miejsce honorowe."
Rzeczy Iwaszkiewicz intymnie, Anna Król


Na tytuł natknęłam się na którymś z blogów o minimalizmie. Zaglądam na nie, żeby się wesprzeć w procesie ograniczania rzeczy. Od razu wyobraziłam sobie, że ta książka też o minimalizmie jest. O nadmiarze. O starych ubraniach trzymanych niewiadomopoco. O pękniętych puderniczkach, niewyrzuconych tubkach po paście do zębów zalegających szuflady. Oczywiście, nie o tym jest.
Sama nie wiem o czym. Jakbyśmy odwiedzili z autorką Stawisko, zajrzeli do szafy, przejrzeli jakieś rachunki, jakiś list przypadkowy, zawiesili oko na fragmencie opowiadania, przejrzeli kilka fotografii.

A potem wyszli na świeże powietrze, na wiatr i na słońce. Nic by się nie stało, gdybym tej książki nie przeczytała. Nie byłabym jakoś mniej wzbogacona, nie czuję, że ominęłoby mnie coś ważnego. Ale nie czuję też, że chwila z nią była czasem straconym - spojrzenie na starego Iwaszkiwicza, spojrzenie na kres poprzez pozostawione rzeczy, poprzez stare papiery, poprzez relacje świadków - to zawsze skłania do refleksji, a refleksje, jak wiadomo, zdrowe są i korzystne.
Trochę sama autorka wmieszana jest w tę opowieść, na szczęście bardzo symbolicznie. Interesujące dla mnie były informacje o Annie Iwaszkiewicz, której dzienniki niedawno czytałam. Informacje o tym, jak zmagała się całe życie z depresją.

Tymczasem przyszedł Nowy Rok, usiadłam wygodnie, spojrzałam na termometr i zgodnie z noworocznym postanowieniem zrobiłam pierwszy rządek mojego szalika temperaturowego.
Tak byłoby w życiu idealnym. W życiu nieidealnym pierwszy rządek nie podobał mi się wcale i w ogóle. Wymyśliłam ścieg mozaikowy w czarnych ramkach - wyglądało smutno i płasko. Cztery razy nabierałam oczka i cztery razy prułam. No, ale miałam czas - nie świętowałam przesadnie przełomu w kalendarzach, nie wypiekałam tortów ani nie tańczyłam na parkietach, więc mogłam pruć bez pośpiechu. Zrezygnowałam z mozaiki i zdecydowałam się na zwykły, ale jak ślicznie puchaty, ścieg patentowy. Moja chuda alpaka nabrała objętości i urody i od razu zrobiło mi się raźniej na duszy. Udziergałam dwa rządki, przyjrzałam się uważnie kolorom i wtedy okazało się, że jeden z tęczowej palety jest turkusowy; zgodnie z tęczą powinien być zielony, a turkus niezbyt dobrze w roli zielonego wypada.
Oczywiście zgodnie z zasadą, że jak coś ma się nie udać, to na pewno sie nie uda - turkusowy wypadł jako pierwszy w szaliku. Nie załamałam się, poleciałam do sklepi-ku, zakupiłam limonkę. W piątek przyszła, więc przerobiłam szaliczek zaczynając po raz piąty. Na zdjęciu może dalej nie jest przesadnie zielona, ale na żywo zapowiada się całkiem milusio.


Teraz już robię zupełnie na żywo, a temperaturowy szaliczek na żywo dzierga się nazdzwyczaj przyjemnie. Nic nie trzeba wymyślać - pogoda sama się wymyśla codziennie i wyświetla na termomentrze.
Co prawda koleżanka w pracy stwierdziła, że szaliczek bez czapki nie ma sensu, muszę więc wymyśleć czapkę. No trudno, tochę myślenia jestem w stanie wytrzymać.

Czarny sweterek miał swój debiut użytkowy, mimo ogólnego ciepła (zwłaszcza w pracy mam ciepło, szef jakby nie współpracuje w kierunku mojego hobby i wełnianych swetrów, szali oraz mitenek indorowych). Debiut uważam za udany, softly Hani Maciejewskiej sam się dziergał, rękawy ma jak wszyte, na koniec nie musiałam niczego zaszywać ani przyszywać. Ma tak misterną konstrukcję, że bez wzoru nie wydziergałabym go drugi raz.



Po praniu Drops Merino się sporo wyciągnęło i zrobiło over size'owe, ale takie swetry lubię. Jest przy okazji lejące. I nie gryzie.
Jeżeli chodzi o moje drugie postanowienie noworoczne, to też jak najbardziej je realizuję.


Czyli jednym słowem mam zamiar nauczyć się wyrabiać śliczne skarpetki. Te robię ze skarpetkowej Dropsa, jest nieco szorstka, ale na nauki w sam raz. Wzór mam z bloga Arne i Carlosa, których na marginesie uwielbiam za pozytywny przekaz.
Są to ponoć najłatwiejsze skarpetki ever. I faktycznie. Piętę wyrabia się z dodatkowej nitki, którą się usuwa a powstałą dziurę zalepia:



tak jak palce, tylko odwrotnie. Powstaje mała dziurka technologiczna, którą się zaszywa igłą z nitką. Może będę jeszcze testować inne metody, mam nadzieję, że jestem na dobrej drodze.

Rzeczy zakładałam zakładką świąteczną:



dziękuję wszystkim za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

PS. Dosłałam też życzenia z Ameryki - bardzo, bardzo się wzruszyłam i ucieszyłam!! :D