niedziela, 17 czerwca 2018

Kaczka z widokiem

"Człowiek o uśmiechu pogodnym jak letnie niebo, patrzył na ludzi jak Czechow."
Brzechwa nie dla dzieci, Michał Urbanek


Wychowałam się na jego wierszykach, myląc go trochę z Tuwimem (nie tylko ja zresztą) i ciesząc się tym rytmem, humorem suspensem (no, wtedy na pewno nie wiedziałam co to suspens, ale buraczki wokół zająca zaskoczyły mnie i tak), w kółko i w kółko kazałam sobie puszczać winylową bajeczkę o Czerwonym Kapturku i zazdrościłam Adasiowi Niezgódce, że może się myć w soku malinowym (niezbyt byłam praktyczna), a panu Kleksowi umiejętności gotowania przez malowanie (tego dzisiaj zazdroszczę mu jeszcze bardziej).
No ale o samym autorze nie wiedziałam nic. Wstyd się przyznać, ale nawet gdybym zobaczyła jego zdjęcie jeszcze tydzień temu, nie zgadłabym, że to Brzechwa. Brzechwa, czyli Jan Wiktor Lesman.

Urodził się na Kresach, chodził do szkół rosyjskich, jako nastolatek wrócił z rodzicami do Warszawy wskutek rewolucyjnych zawirowań. Od młodości chciał być poetą, oczywiście poetą dla dorosłych, ale niezbyt dobrze ta jego twórczość wypadała (zwłaszcza niedobrze w porównaniu do twórczości jego kuzyna, Bolesława Leśmiana, który zresztą wymyślił Brzechwę (a raczej użył jej jako pseudonim artystyczny, bo sama brzechwa była wymyślona już dużo, dużo wcześniej). Na wszelki wypadek został więc prawnikiem, który na boku pisał różne piosenki i skecze dla licznych kabaretów i teatrzyków przedwojennych, osiągając w tej pobocznej działalności pewny rozgłos i wzięcie. Zawodowo specjalizował się z bardzo dobrymi wynikami w ochronie praw autorskich, które w owych czasach praktycznie nie istniały.  Zapewne nigdy nie wpadłby na to, że tak naprawdę z powołania jest bajkopisarzem, gdyby razu pewnego nie zakochał się (a kochliwy był bardzo, tak bardzo, że Szancer nie mógł zilustrować pchły Szachrajki, tyle się zgłosiło do niego pierwowzorów) w pewnej uroczej przedszkolance. I jakby nawiązując do okoliczności napisał dla swojej ukochanej kilka wdzięcznych wierszyków. Jak to nieraz drobnym rzeczom zawdzięczamy zupełnie niedrobne.

"Nad rzeczką opodal krzaczka
Mieszkała kaczka-dziwaczka,
Lecz zamiast trzymać się rzeczki
Robiła piesze wycieczki"
Kaczka Dziwaczka, Jan Brzechwa

Było też o żuku, który szukał żony. Wierszyki nie od razu i nie zawsze miały się dobrze, bo na przykład żukowi zarzucono rasizm, sumowi nadmiar abstrakcji, a rzekom nadmiar ogólnie.
Całe szczęście, dzieci nigdy nie były tak wnikliwe jak krytyka literacka i pokochały Brzechwę od razu, co im zostało do dziś. No i bardzo dobrze i na szczęście, bo wierszyki dzisiaj też mają czasem pod górę. Otóż bowiem jak się okazuje, przynajmniej dla mnie się okazało, Brzechwa był również autorem zaangażowanym i pisał wiersze zaangażowane. O pochwale spółdzielni i przewadze kooperatywie zwierzątek nad niedźwiedziem kułakiem. Wszystko to Michał Urbanek opisuje sprawiedliwie i nienapastliwie. I wydaje mi się, że Brzechwie taka obrona się należy. W całym tym trudnym okresie powojennym nigdy nikomu nie zaszkodził, przeciwnie, starał się ludziom pomagać. "Patrzył na ludzi jak Czechow" - i to mi wystarcza. I te jego wysnute bajeczki.

Snuj się, snuj, bajeczko!
A było tak: niedaleczko,
Właśnie tutaj, nad rzeczką,
Mieszkała wdowa z córeczką
Czerwony Kapturek, Jan Brzechwa
(Jak to dobrze, że można tego dziś posłuchać sobie w internecie, bo obsada jest genialna - wilka zwłaszcza uwielbiam)


No ale nie można tylko czytać i snuć, nawet jeśli ma się urlop, trzeba coś robić pożytecznego rękoma. Robię więc. Zaczęłam dzisiaj sweterek z lnu i bawełny, robi się jak ze sznurka, ale len tak ma.
Dalej też robię brązową Tantę z Malabrigo:


Merino z kolei ma to do siebie, że zapominam o mojej ogromnej skromności i wpadam w zachwyt nad idealną równością oczek.
A poza tym mam piękny widok z balkonu w słońce i w deszcz:


Mam piękny widok na balkon:


I piękne widoki na róże, lawendy i inne kwiatki pomniejsze w kształcie szczoteczek do butelek oraz nie tylko:








czego i Wam życzę. Dziękuję bardzo za wizyty i za komentarze, dobrego dnia! :)

niedziela, 10 czerwca 2018

Frazy i obrazy

"Nic nie przebije jednak frazy pewnego ośmiolatka, który usłyszawszy, że jestem z Krakowa, przyjrzał mi się badawczo i powiedział: "Pan jest zbok".
Trochę to mną wstrząsnęło, więc spytałem najuprzejmiej, co ma na myśli. "Zbok Wawelzgi" - wyjaśnił, wycierając nos rękawem."
Pypcie na języku, Michał Rusinek

Siedzę sobie w pięknych wiosennych okolicznościach urlopowych, siedzę bez kataru, więc nikogo nie wyzywam od smoków ani tym bardziej od zboków. Słońce świeci, wszystko kwitnie i się zieleni, strumyk szemrze, ptaki śpiewają. Czytam o pypciach.
Pypcie mogą być bolesne, mogą być obraźliwe (zwłaszcza jak się ma katar), mogą być zabawne. Autor jednak nie dla zabawy, ani tym bardziej nie dla wyśmiewania się je zbierał; ale dlatego, że przez pypeć najlepiej widać język. To łatwo można sprawdzić na samym sobie - normalnie, kiedy wszystko jest poprawne, stosowne i zdrowe, języka nie czuć. Jeśli tylko natomiast pojawi się pypeć, od razu wiemy, że język mamy. Skąd wziąć pypcia do doświadczeń, to już nie wiem, czasem sam się zjawia, można wtedy go wykorzystać znienacka.

Pana Michała Rusinka uwielbiam od momentu, kiedy go zobaczyłam w telewizji jako sekretarza Wisławy Szymborskiej (film "Czasami życie bywa znośne" - świetny swoją drogą) i jak tylko coś napisze, to kupuję natychmiast jak to wyjdzie albo jak tylko zauważę, że wyszło.
Pypcie wychodziły wcześniej w gazetach jako felietony, ale ponieważ ja gazet nie czytam, więc teraz z uciechą wielką i wygodą przeczytałam je zebrane w książce.
Pypcie były lekkie, śmieszne, kulturalne, życiowe, nostalgiczne, wirtualne, współczesne i komórkowe. Zapożyczone też były, a w nich wyałtsorsowane i dedykowane (mój osobisty wróg wśród pypci, przyznam z dumą niejaką, że w firmie rodzimej wypleniłam i teraz mamy nasze produkty przeznaczone, a ewentualne wiersze dedykowane).
Z językoznawczych pypeć "nieogar" nawet mi się podoba i może używałabym go, gdybym była młodsza i bardziej bezpośrednia w opiniach.

Trochę więc się pośmiałam w jedno słoneczne popołudnie, trochę poubolewałam nad mową naszą ojczystą, ale skoro taki pypeć, to znak, że ona żyje, to trudno, niech jest.


źródło:  www.znak.com.pl

No ale nie samymi pypciami człowiek na urlopie żyje, dziergam więc też oczywiście. Dla przełamania długich szarych rządków jedwabnych, nabrałam dzisiaj na druty bardzo nieszare Malabrigo. Wybrałam dla niego wzór Tanta Hani Maciejewskiej i chciałam udziergać kawałek, a potem zrobić mu śliczne zdjęcie w miękkim świetle popołudniowym. Tymczasem światło zbiesiło się nieco, przyszła burza z deszczem i chmurą czarną, w związku z tym zdjęcie jest prawie śliczne.


Widać jednak jak równe oczka to Malabrigo produkuje i jakie jest miękkie i niegryzące (no, to może mniej widać). Wbrew pozorom jest to kołnierz, a nie plisa z dziurkami odguzikowymi.
Poniżej ptak śpiewający (tylko akurat nie w momencie sesji fotograficzne):


oraz kwiatki kwitnące (te akurat w czasie sesji jak najbardziej):


Dziękuję bardzo za wizyty i komentarze, idę kontynuować swoje aktywności i hobby, czego i Wam życzę. Dobrego dnia! :D 

niedziela, 3 czerwca 2018

Kiermasz i cuda, cuda, cuda



"Pamiętam stół, pokryty wyszywaną kapą, i olbrzymi fotel (siedzenie podwyższano dwoma poduszkami, abym mógł pisać i oglądać książki, bo panna Zofia przygotowywała mnie do szkoły). Naprzeciw moich oczu stała wielka, szklana szafa pełna cudownych książek, a między nimi właśnie trzy grube tomy ze złoconymi napisami na grzbiecie: Dramaty, Tragedie, Komedie.
Nie pamiętam, czy się czegokolwiek nauczyłem. Nie wiem czy przebrnąłem poza pierwszą stronę elementarza z literą A i obrazkiem anioła prowadzącego dzieci po górskiej kładce, wiem tylko, że w trzech grubych książkach zobaczyłem po raz pierwszy w życiu te cudowne, drzeworytnicze ilustracje, prawdziwy teatr. Pani Zofia opowiadała mi o niezwykłych sprawach, rozgrywających się na kartach książek, które napisał niejaki Szekspir.
W ten sposób poznałem Hamleta i Otella, zabłąkałem się w lesie „Snu nocy letniej”, zakochałem się jak Spodek z oślą głową w Tytanii, Ofelii, Desdemonie."
Curriculum Vita, Jan Marcin Szancer

Mam kilka lat, odświętną sukienkę z białym kołnierzykiem, sandałki, małą plastikową torebkę. Jest słoneczny dzień wiosenny i idę z tatą na kiermasz książek.
Długo, praktycznie aż do tej pory słowo kiermasz jest dla mnie synonimem słońca i święta. Nie pamiętam żadnych szczegółów, mglisty obraz długich straganów, zapach świeżo zadrukowanego papieru i lakierowanych okładek, może jakaś woda z sokiem prosto z szumiącego saturatora. Jedyne co pamiętam, to dziwne koło, kręcę nim mocno, obraca się z furkotem najpierw szybko, potem coraz wolniej, aż wreszcie plastikowy języczek zatrzymuje się między dwoma dużymi gwoździami, tata się śmieje, pan od koła też i zdejmuje wielką, grubą książkę.
Wracamy do domu, w objęciach taszczę z trudem wszystkie przygody Pana Kleksa. Nie umiem czytać, więc tylko oglądam obrazki. Dziwny staruszek (pewnie miał około czterdziestki) w obcisłej kamizelce i kraciastych spodniach i rozwianej brodzie, balansuje na krześle, osłuchuje zegar i od razu z okładki obiecuje baśniowe, szalone, niezwykłe przygody i historie. Cuda, cuda, cuda zapowiada.

Polubiliśmy się od razu. Ja i te wiotkie postaci, pełne wdzięku kwiaty, pękate krasnoludki. Pewnie długo trwało, zanim się dowiedziałam, że wszystkie moje najbardziej ulubione ilustracje są dziełem jednego autora. I że to właśnie jemu zawdzięczam tak wiele dziecięcych radości. Kolor, sugestywność postaci, zachwycające szczegóły, orientalne dzbany ze smukłymi szyjkami, swojskie kaczki na zabłoconym podwórku, mały Kaj uczepiony do wielkich sań Królowej Śniegu, ogromne poduchy na ziarnku grochu, Podziomek z zatkniętą za pas kopyścią, buchająca parą lokomotywa i krzepka rzepka w ogrodzie.
Te ilustracje w znacznym stopniu budowały moje widzenie świata, wspomagały moją wyobraźnię. I chociaż pewnie bez nich baśnie byłyby tak samo baśniowe, ptaszki równie radosne, ale z Janem Marcinem Szancerem jakoś łatwiej i przyjemniej było to wszystko zobaczyć. Kiedy więc wyszły ponownie jego wspomnienia, kupiłam od razu i bez ociągania.

Wspomnienia szczodrze ozdobione są ilustracjami, na nich możemy podziwiać nie tylko Pinokia ale i samego Janka, który z rodzicami ubranymi w gustowne stroje wypoczywa w Zoppoth i ciągnie małego ułana na małym drewnianym koniku, wydrę, która była a właściwie nie była krokodylem, czy też profesora języka niemieckiego w licznych serpentynach i konfetti.
Szancer już od koszyczka miał zmysł artystyczny i poczucie piękna i dlatego bocian upuścił go w Krakowie, przynajmniej tak opowiadała matka Szancera, jednak droga jego do malarstwa nie była taka oczywista, miał być poważnym matematykiem albo aptekarzem, a obrazki malować w wolnych chwilach. Dopiero kiedy zapałał miłością do teatru, rodzina wyraziła zgodę na studia plastyczne. Widać lepszy malarz niż aktor.
Na szczęście dla nas wszystko potoczyło się dobrze, od cioci dostał paletkę z farbami, od losu natomiast zlecenia na ilustracje.

I tak dorastał, studiował, podróżował, spał na katafalku, marzył o wielkich obrazach, retuszował fotografie, trochę pisał, trochę balował po nocach, wymyślał Płomyk, prowadził wojnę przeciwko disney’owskim schematom i kolorowankom dla nierozgarniętych dzieci, bawił się w teatr i tworzył telewizję. Odnosił sukcesy ale ponosił też porażki.  Malował w chwilach radosnych i bardzo ciężkich.
Namówiony przez żonę opisał wszystko w dwóch tomach. Niezbyt grubych, chciałoby się więcej.
„Notuję w zeszycie gamę ugrów, szarości, rudozieleni, wrysowuję białe mury domków i wysokie, proste formy dzwonnic. I tylko w miejscu rzeki stawiam znak zapytania, a obok piszę: lapis lazuli+kobalt+błękit pruski, a w przebłyskach trochę zieleni Veronese’a.”
Teatr cudów, Jan Marcin Szancer

Tymczasem u mnie same przebłyski zieleni. Beskid nowosądecki, potok, słońce, chmury, znowu słońce, ptaki śpiewają w przydomowym gaiku, kwitną dzwonki i dzikie bzy, krowy muczą, owce pobrzękują dzwoneczkami. Siedzę zanurzona w urlop i w tę zieleń, dziergam szary sweterek na chłodne wieczory, patrzę sobie na zalesione, łagodne góry i na wijącą się wśród nich dolinę.
Zakładki mam też urlopowe. Tu nawet nie wypada zakładać innymi.



 Przymierzam sweterek - rozmiar wydaje się być dobry. Taki mój mały cud dziewiarski.




Czego i Wam życzę. Samych dobrych rozmiarów i urlopowych nastrojów niezależnie od okoliczności!
Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze. Dobrego dnia! :))

PS. Wymyśliłam wreszcie sposób na uporządkowanie markerów - wystarczy parę agrafek i zawsze mam komplet.