poniedziałek, 7 marca 2022

Brioszkowe nauki

 "I did not want to spend another year in that office. I wanted out."

This Golden Fleece, Esther Rutter


(Nie chciałam spędzić kolejnego roku w tym biurze. Chciałam się wydostać.)

Zawsze możemy się wydostać, chociaż czasem nam się wydaje, że nie możemy. No, nie mogę zaciągnąć się do Legii Cudzoziemskiej, nie mogę przyjąć do domu rodziny uchodźców, nie mogę przestać myśleć, że w biały dzień do kraju obok wjechały czołgi, ale na pewno nie mogę siedzieć na kanapie pogrążona w stuporze. Wstałam, podlałam storczyki, wpłaciłam na pomoc Ukrainie, uśmiechnęłam się do wnuczki i do wnuczka i dalej robiłam na drutach. To jest moje wydostawanie się.

A co na drutach. Najpierw jednak co w podcastach. Wkręciłam się bowiem czas jakiś temu w oglądanie podcastów dziewiarskich. I o ile jeszcze niedawno wydawało mi się, że teoretycznie (a i zakupowo też) bardzo ewoluowałam w dzianiu od akrylu, poprzez wełnę, bawełnę, alpakę, merino, jedwab aż po kaszmir i wełnę z jaka, tak teraz okazało się, że w świecie anglosaskim można kupić (na szczęście dla mojego portfela nie tak łatwo w Polsce) nie tylko wełnę owczą, ale wełnę z konkretnej rasy owiec, uprzędzioną w konkretnej izbie. Moja komercyjna włóczka ma się do tej ręcznie przędzionej pewnie mniej więcej tak, jak serek Danone do serka od prawdziwego górala. Naoglądałam się różnych wybitnych dziewiarek i ich przepięknych ręcznie zrobionych wyrobów z ręcznie wyhodowanych owiec. Naoglądałam się luksusowych motków farbowanych i naturalnych. I też zapragnęłam jakiegoś luksusu. Nie żeby nakupić, ale może zrobić coś widowiskowego. Coś, czego jeszcze nie robiłam. I wtedy całkiem przypadkiem wpadła mi w oko chusta w sowie pióra. Kojarzyłam jeszcze z czasów pandemiczno-zamkniętych, ze Intensywnie Kreatywna zrobiła filmik. Niejeden. No i miałam w swoich pudełkach wełnianego Fabel delight kupionego w 2015 (tak!!) roku. I jakieś alpaki (dobrze, żeby nie przedłużać, od razu się przyznam, że alpaki dokupiłam)

Dwukolorowa brioszka we wzorek. Robiłam raz komin dwukolorowy zwykłym brioszkowym ściągaczem. Nigdy nie nosiłam, bo ma jakieś błędy - otóż o ile z dziewiarskimi błędami można nieraz żyć, to błędy w brioszce nie wybaczają i wyglądają okropnie. No ale w końcu - robię na drutach kilkanaście lat, jestem obłożona wydrukowanymi schematami i opisami, znam swoje słabe strony, więc co złego mi się może przytrafić? Nic. Pełna zapału puściłam pierwszy filmik razemrobiony, złapalam za druty i ... zgubiłam się już w piątym rzędzie (w piątym rzędzie tej chusty ma się na drutach tylko jedenaście oczek).

Co drugie oczko musiałam sprawdzać, czy robię alpaką lewe czy wełną z narzutem czy odwrotnie. Co sekunda musiałam sprawdzać który rząd robię, a który już zrobiłam. Najpierw kładłam sobie linijkę na schemacie, potem dodatkowo zaznaczałam zrobiony rząd markerem. Oczywiście odpadało oglądanie seriali, odpadało słuchanie podcastów. Odpadało nawet słuchanie muzyki. Po trzech dniach prucia miałam skraweczek chusty o bokach około ośmiu centymetrów i wydawało mi się, że zaczynam odróżniać oczko zwykłe od oczka z narzutem i lewe od prawego. Wtedy pomyliłam się w listkach. Sprułam. Zaczęłam od nowa i wyobraziłam sobie, że jestem na brioszkowych warsztatach i nie chodzi o robienie brioszki na czas ale o naukę. Tak mówiłam w pracy, ale i tak wszyscy mi współczuli. Po czterech dniach wydawało mi się, że odróżniam rzędy i zaczynam rozumieć kiedy jest lewo a kiedy prawo. Miałam już piętnaście centymetrów i nitkę ratunkową w połowie. I wtedy pomyliłam się w gałązkach. Jestem na warsztatach, jestem na warsztatach, jestem na warsztatach, sprułam, zmieniłam koncepcję kolorystyczną, zaczęłam jeszcze raz. Po tygodniu miałam znowu trójkącik osiem na osiem ale jakby zgrabniejszy i żwawszy nieco. Włączyłam sobie muzykę, potem audiobooka (bo do seriali to jednak brioszka się nie nadaje).

Po dwóch tygodniach mam duuuużo chusty. I co mogę powiedzieć - nie używam już markera, linijki - nawet na schemat nie patrzę, bo widzę gdzie wyrasta listek a gdzie gałązka. I myślę sobie, że nigdy nie jest tak beznadziejnie jakby się wydawało. Przynajmniej w brioszcze.


O ile natomiast z chustą mi idzie w miarę raźno teraz, to nie mogę tego powiedzieć o "This Golden Fleece" (W moim tłumaczeniu "To Złote Runo"), czyli podróż przez historię robienia na drutach w Brytanii. Wywiadu z autorką wysłuchałam w jednym z podcastów Fruitty Knitting i od razu kupiłam książkę. Opowiada jej podróż po wełnianym kraju tuż po tym jak wyrwała się z nudnego biura. Napisana jest (jak się nie znam na angielskim) pięknym językiem, co sprawia że brnę jak żółw, bo dużo muszę sprawdzać w słowniku. Na razie mnie to nie zniechęca - nadrobię liczbowo w audiobookach, skoro już mogę słuchać przy brioszce. A opowieść niech się snuje przez farmy, małe owieczki, duże owce i kłaczki runa powiewających w wietrze na kolczastych płotkach.

Zakładam ją zakopiańską zakładką z wyhaftowanymi polskimi owieczkami.



Są też zdjęcia, co prawda małe niektóre, szkoda:



Zawsze tu kończyłam życzeniami miłego dnia, trudno teraz myśleć, że mógłby być miły, ale głęboko wierzę, że jest jednym z tych, które nas wydostaną z tej ciemnej doliny. Nie dajmy się.