Walt Disney Potęga marzeń, Bob Thomas
I ja wielbiłam Myszkę Miki. Zachwycałam się Kaczorem Donaldem, który w zgrzebnych czasach PeeReLu oszałamiał kolorem i przebojowością. W zderzeniu z nim Bolek, Lolek czy Reksio, tracili na atrakcyjności i lekko szarzeli. Potem dopiero, po wielu latach, zobaczyłam naocznie, jaką krzywdę kolor wyrządził Kubusiowi, malując go na wściekle żółty i przerzucając z głębi Stumilowego Lasu na płycizny Hollywood. Jan Marcin Szancer nie potrzebował nawet wielu lat, żeby ocenzurować z Myszki polskie czasopisma przedwojenne, a Pamela Travis wsadziła Myszkę do kąta i kazała jej siedzieć, dopóki ta nie nabierze smaku.
Nie da się jednak ukryć, że Disney jest wszędzie. Disney, jego gładka kreska, radosne kolory, jego karuzele, zamki z wieżyczkami, jego myszy, jego Kubusie, filmy są wszędzie, na całym świecie, więc w wolnej chwili zadałam sobie pytanie - o co chodzi? I jak to wszystko się stało.
Tak właśnie kupiłam sobie e-book o Walcie Disneyu. Przeczytałam i zdziwiłam się. Zaraz od pierwszych stron polubiłam Walta. Bo można nie szanować go za brak intelektualnych głębi, za upraszczanie, za bezpośrednie odwoływanie się do emocji, ale kiedy się go spotkało twarzą w twarz (albo w e-book) nie sposób było go nie lubić. Są na świecie ludzie z charyzmą i Walt do nich z pewnością należał.
Dzieciństwo miał bardzo trudne. Czasy były ciężkie, ojciec surowy (gdybym była psychologiem, pokusiłabym się o tezę, że umiejętność Disneya tworzenia rzeczy, które bawią ludzi, wynikała z licznych prób podobania się własnemu ojcu), Walt pracował od najmłodszych lat - rozwoził gazety, roznosił napoje w pociągu, stróżował, był kierowcą ciężarówki w powojennej Francji. I od najmłodszych lat aż po lata dojrzałe brakowało mu pieniędzy. Brakowało mu pieniędzy przede wszystkim na realizację swoich marzeń. A właściwie jednego marzenia - bawić ludzi. Kto by pomyślał, że jest ono tak kosztowne. No ale jeśli robiło się najnowocześniejszą Królewnę Śnieżkę (swoją drogą nie przypuszczałam, że kręcono ją na kilku planach), kolorowało filmy jeszcze przed kolorową telewizją, budowało największy park rozrywki na świecie, to trudno się dziwić.
Z biografii nie dowiedziałam się, dlaczego miliony roznosicieli gazet pozostaje roznosicielami, a jeden zostaje Waltem Disneyem, ale zobaczyłam ten proces stawania się na własne oczy i to w pełni mnie usatysfakcjonowało.
Tymczasem siedzę z moimi Bubulinami w jednym pokoju, w drugim mam home office.
W ramach różnych pocieszeń i osłon przed wirusowymi wieściami, kupiłam kilka całkiem nowych e-booków, w tym jeden o plagach i zarazach, obejrzałam dwa filmiki Intensywnie Kreatywnej i robię z nią (powiedzmy, bo ja dopiero zaczynam, a ona już blokuje) chustę w porannych promieniach.
Na chustę wybrałam Alpakę, z której dawno nie robiłam, bo mnie okropnie gryzie. Ma jednak urokliwe (o ile nie przylegają do grzbietu i szyi) włoski i jednak żadna niegryząca włóczka, nie wykluczając merino, jedwabiu i bawełny, nie ma takiego uroku w robieniu, jak ta gryząca z włoskami.
Kiedy już się nią nacieszę, drugą zrobię do noszenia, gładką i bez włosków. Kiedy zaczynałam, za zamkniętym oknem była wiosna i przeszło mi przez myśl, że głupio robić na wiosnę grubą chustę wełnianą, no ale teraz jest minus pięć, co i tak nie poprawia sytuacji, bo trzeba siedzieć w domu.
Oglądam też sobie różne Netflixy z malowniczych wiosek angielskich, komedie romantyczna (najchętniej te z księgarnią w tle) i myślę sobie, jak niewiele trzeba, żeby przewrócić cały świat do góry nogami. A jeszcze niedawno moim głównym zmartwieniem był bałagan remontowy.
Kilka obrazków poremontowych, ale jeszcze przeddekoracyjnych.
Mój składzik włóczkowy:
Jak widać, nastąpiło coś, czego się w ogóle nie spodziewałam - brakło mi książek i do czasu likwidacji półek w salonie i odzyskania książek stamtąd, wolne miejsca pozasłaniałam pudełkami ozdobnymi.
Myślę sobie o Walcie Disneyu, który zawsze był dobrej myśli, kiedy brakowało mu sto dolarów, pożyczał sto dolarów, kiedy brakowało mu pięciu milionów, robił wszystko, żeby pożyczyć pięć milionów. Przyjmował to, co przychodziło i działał adekwatnie do sytuacji.
Piekę więc ciasto marchewkowe i staram się nie martwić, bo zawsze może być gorzej. Albo lepiej, czego Wam i sobie życzę ze szczerego serca. I wierzę naprawdę. Będzie lepiej.
Dziękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze. Dobrego dnia! :)