środa, 28 grudnia 2016

Magia z choinką

I nadszedł koniec świętowania, spotykania się i wielkiego gotowania, święta minęły, dzieci wyjechały a wielki garnek po bigosie trafił z powrotem głęboko do szafki.
Tradycyjnie zapewniłam sobie miłość i zdrowie jabłkami, odpędziłam złe moce śliwkami, przyciągnęłam szczęście i pieniądze gruszkami a miodem ochraniałam się od złego i zapewniałam bogactwo ducha. Wszystko to oczywiście według pradawnych wierzeń. Gęsi tylko nie piekłam, jako że germańskiego pochodzenia jest, miałam za to staropolską kapustę z grochem na ogólną szczęśliwość i pomyślność.
Trochę czytałam, prawie nic nie dziergałam, za to z dziećmi zrobiłam sobie powrót do przeszłości. Dawno, dawno temu, grywaliśmy świątecznym czasem w grę planszową. Teraz po latach komputerowej dominacji, gry planszowe znowu są w modzie, nasza stara gra okazała się być kultową i jej nowe, bardzo gustowne i wygodne wydanie sobie kupiliśmy.


Gra nazywa się "Talizman Magia i miecz" i jest naprawdę świetnym sposobem wspólnego spędzenia kilku godzin (bo kilka wolnych godzin trzeba mieć i duży stół w dodatku). Każdy ma swoją postać z określoną siłą, mocą, zdrowiem i zdolnościami, a w trakcie gry spotykają go różne przygody dobre i pechowe. Pojawiają się też różne postacie - jedne do zaprzyjaźnienia, inne wręcz przeciwnie. Plansza składa się z bogatych krajobrazowo pól - jest las i puszcza, miasto, wioska. Można iść do karczmy i zobaczyć co nas tam spotka albo gdzie indziej. Rozgrywka w całości jest pasjonująca, a zwłaszcza na koniec i wtedy nawet własne dzieci można ograbić z przyjaciół w emocjach. Jednak poza takimi haniebnymi incydentami, gra przebiegała w atmosferze radosnej i rodzinnej. Dużo śmiechu, dużo akcji, jednym słowem - szczerze polecam.



W temacie dziergania prawie skończyłam czekoladowy sweterek (zaczęty, o zgrozo, w sierpniu), pozostały mi tylko dziury pod pachami do zaszycia.
Poza tym nic nie robiłam, patrzyłam głównie na choinkę, malutką ale pachnącą. Mam na niej akcenty robótkowe (co prawda kupne, ale w przyszłości, kto wie?)


 i akcenty bajkowo-reniferowe


i pamiątkowe bombki mojej babci



Patrzę, wspominam i obmyślam kolejność dziergania z czytaniem na Nowy Rok. :)

Dziękuję bardzo za wizyty i za przemiłe komentarze, dobrego dnia!

środa, 21 grudnia 2016

Rozrywki inaczej

Weź miodu ile chcesz, rozpuść go, nakraj korzenia różnego, poprzetłukuj. zmieszaj z miodem, potym go przesmaż nieszmnując, nakraj skórek cytrynowych w cukrze smażonych, jeśli je mieć możesz, jeśli nie, to suchych, jak przestygnie przydaj mąki pośledniej tj. gryzu, zaczyń ciasto, wynieś go do piwnicy, niech będzie przez kilka dni, choćby tydzień, potym rób pierniki, zynguj cytą miodową, wsadzaj do pieca po chlebie.
źródło: http://otoruniu.net/piernikowe-recepty/

Cóż bowiem innego można robić tuż przed Wigilią? Wzięłam zatem miodu ile miałam w przepisie (bo w przepisach cukierniczych jestem bardzo akuratna i bez wagi oraz licznych miarek nawet nie zaczynam), rozpuściłam na ogniu,



nakrajanego przez dobre Prymaty korzenia wsypałam, skórkę pomarańczową mieć mogłam, ale nie chciałam, zaczyniłam ciasto mikserem i wyniosłam do lodówki. Lodówka ma tę zaletę w porównaniu z piwnicą, że jest bardzo niedaleko miksera. Piernik więc sobie dojrzewa nowocześnie, mogłabym właściwie czytać i dziergać, bo to dzisiaj środa z Maknetą, ale okazało się, że jeden piernik świąt nie czyni. Musi koniecznie mieć w towarzystwie wyprane firanki, pomyte podłogi i stołowe zastawy, pękate torby spożywczych produktów i mniej pękate zapakowanych prezentów.
Nie dziergałam i nie czytałam, rozrywałam się inaczej, ale teraz w zamian mogę patrzeć jak połyskują w zimowym świetle moje kryształy i porcelany


I mogę czekać na jutro, bo jutro zaczynają się dni zapachów. Będzie pachniało bigosem, grzybami i kompotem z suszonych owoców, sernikiem. Znowu sobie puszczę, jak co roku, Dziadka do orzechów, bo on bardzo pomaga przetrwać ten kuchenny maraton. Nawet jeżeli na koniec forma fizyczna jest beznadziejnie opłakana, to za to duchowa w doskonałym stanie i nastroju.

Czego i Wam życzę, dziękuję bardzo za odwiedziny i miłe komentarze. Dobrego dnia! :)

środa, 14 grudnia 2016

Wzorki w duetach

- Ludzie sami nie wiedzą, co świętują. - powiedział mój służbowy kolega po wysłuchaniu z radia kolejnej reklamy telefonu, telewizora, smarfonu, pepsi i perfum. - Myślą, że świętują prezenty.

Ech, pomyślałam sobie, ja wiem, że nie świętujemy prezentów ani choinki, ale co zrobić, kiedy lubię i jedno i drugie? Od dawnych czasów, kiedy jeszcze byłam małą dziewczynką, lubiłam się budzić rano w Boże Narodzenie. Choinka migocze kolorowymi lampkami, na ulicach jest cicho, czasem śnieżnie, pachnie piernikiem i pomarańczami, a na stoliku czekają prezenty, chociaż w Wigilię pojawiły się magicznie, to jednak nie znikły przez noc. Teraz, wczesnym świątecznym rankiem, kiedy zabiegana, pełna gości Wigilia minęła, można się nimi nacieszyć.
Najważniejsze były zawsze oczywiście książki, może z wyjątkiem mojej jedynej lalki z otwieranymi oczami, o wielu z nich zapomniałam, ale te, o których pamiętam zachowały ten szczególny urok zimowego, świątecznego czytania. Taki też jest "Duet" Elisabeth Kyle, czyli opowieść o Klarze i Robercie Schumannach, który dostałam na gwiazdkę od mojej ulubionej cioci.


Czytałam go wtedy zachwycając się odświętnością muzyki, koncertami, pięknymi sukniami, futrzanymi mufkami, karetami, czerwonymi jabłkami na targu.
Wróciłam do niej dzisiejszej środy z Maknetą i dalej w niej to wszystko jest. Klara ze swoją dobrocią, skromnością, umiłowaniem muzyki i wierna swojej jedynej miłości wbrew wszystkim przeszkodom.
Oczywiście, jest to książka dla młodych panienek, ale niezwykle wdzięczna i bez pretensji. Spokojnie, bardzo ładną polszczyzną prowadzi nas przez całe życie Klary, nie unikając trudnych tematów, a tych nie brakowało. Surowy, niesprawiedliwy ojciec, matka, która zostawiła ją, kiedy Klara była dzieckiem, no i choroba psychiczna Roberta. Jest też Paganini, przed którym Klara grała i dostała różową galaretkę, jest też Chopin. Jest też trochę króciutkich fragmentów z listów, co mnie bardzo ucieszyło.

"List był Tobą. Stałaś przede mną, rozmawiając i śmiejąc się, to żartobliwa, to poważna, to podnosząc, to opuszczając zasłonę jak dyplomata - krótko mówiąc list był Klarą, Doppelgängerin."
Tak pisał Robert Schumann do swojej przyszłej żony, kiedy się czyta takie listy, nabiera się ochoty na więcej.
Zupełnie inaczej jest z żakardami dwustronnymi w szaliku, kiedy szalik dobiega do ostatniego frędzla, człowiek marzy tylko o czymś, co nie ma wzorków. Tym bardziej, że do szalika dla młodszego syna dołożył swoją porcję wzorków obiecany pewnej pani komplecik:


Koniec żakardowej niewoli celebruję smarując kremem obolałe palce i okładając herbatą nadwyrężone oczy.
- Wiesz - mówi młodsze dziecko pakując szalik i duet z czapki i komina w wielką torbę - może byś mi jeszcze zrobiła taką naprawdę ciepłą czapkę w taki sam wzorek jak na szaliku. Ale to już w przyszłym roku - dodaje uspokajająco.

Jaka szkoda, myślę sobie po cichu, że przyszły rok jest już za niecałe trzy tygodnie.
Tymczasem "Duet" zakładałam zimową zakładką:

Na szalik zużyłam 200 g włóczki Fabel Dropsa, dziergałam drutami 3,25 (brawo ja - ma 130cm długości)
Na komplet 300g akrylu Supersoft Himalaya (bardzo przyjemna jak na akryl)

Dziękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia! :)

środa, 7 grudnia 2016

Chciwość w kwiatkach

"- I pomyślałem – ciągnął dalej łgarz – że warto wyleźć po łodydze bobu na księżyc, żeby zobaczyć, jak też tam wszystko wygląda. I niewiele myśląc, zacząłem się wspinać i wyłazić, i wspinać, aż w końcu wylazłem na księżyc.
 - Hm, to wszystko mogło się stać! – rzekł król i mrugnął znowu na kata, żeby jeszcze raz poostrzył sobie miecz."
O tym, jak jeden chłop miał trzech synów, Gustaw Morcinek (w zbiorze "U złotego źródła") 

Łgarz był oczywiście jednym z wyedukowanych w świecie synów i starał się o posadę w rządzie. Strasznie, okropnie wręcz zmyślał, ale król (którego ciągle bolał brzuch i jadł z tego powodu suszone śliwki - na obrazku miał ich cały worek za tronem) wierzył mu we wszystko aż do pewnego momentu, ale nie będę tu zdradzać pointy. 
Ten mój ulubiony łgarz z ulubionego zbioru bajek przypomniał mi się w związku z moim ostatnim czytaniem. Pomyślałam sobie, że dobry pisarz musi umieć dobrze zmyślać. Musi opowiadać w taki sposób, żebyśmy uwierzyli mu we wszystko co nam opowie. Musi opowiadać nam tak, żeby ta łodyga bobu do księżyca była dla nas bardziej rzeczywista niż taka mała łodyga w ogródku.  

A czytam teraz "Chciwość" Marty Guzowskiej.

 Marta Guzowska doskonałym łgarzem nie jest. Czyta się "Chciwość" i jest jasnym, że ona się po łodydze nie wspina, ale siedzi przy biurku i wymyśla fabułę. To minus. Fabuła jest w miarę przemyślana i trzyma się krzepko mimo upału (który jest odczuwalny). To plus. No, może z wyjątkiem gonienia głównej bohaterki traktorem po wąskich uliczkach. 
"Chciwość" to kryminał, który dzieje się współcześnie na terenach starożytnej Troi (mniej więcej), bohaterką jest młoda i śliczna oczywiście archeolożka, bardzo zdolna złodziejka, ale o tym wiemy tylko na podstawie opisów samej bohaterki, co też jest minusem. 
Napisana jest potoczyście. Ale ze straszną manierą. Manierą ową jest właśnie dzielenie co drugiego zdania na pół kropką. Jak rozumiem, zabieg ów miał na celu przyspieszyć narrację. Ale nie przyspieszył. Po dziesięciu stronach tylko irytował i śmieszył.
Podsumowując, uważam "Chciwość" za kryminał w poprawnym wydaniu szkolnym, można go przeczytać z zaciekawieniem (jest kilka zaskoczeń) o ile przymknie się oczy na styl, lekką sztuczność i lekki niedostatek zabytków. Bo skoro akcja w Troi, to ja bym chciała mnóstwo o zabytkach, a tych jest kilka w dodatku potłuczonych albo sfałszowanych.

Do czytania dziergam oczywiście, zwłaszcza że dziś środa z Maknetą.
Z dzierganiem jest jeszcze gorzej niż z Chciwością. Nieopatrznie podjęłam się pewnych zobowiązań w kwiatki norweskie i w rezultacie pochłonęły mnie całkiem, a to co miałam zaczęte i nieskończone mam nieustająco nieskończone. Udało mi się tylko dokończyć dwie mitenki z Nepalu i z powyższego zdjęcia, pochować w nich nitki o świcie ciemnym i udać się w nich do pracy. 
Gdzieś w tle pamiętam o adwentowym postanowieniu u Honoratki. Mam nauczyć się szydełkować lalki dla dzieci. I znaleźć dzieci. Szydełko jest dla mnie narzędziem zdecydowanie obcym, miałam w dzieciństwie prześlicznie szydełkującą ciocię, ale widać ten talent się nie przenosi przez sporadyczną i pospieszną obserwację. Każda moja próba szydełkiem polegała na nieustannym liczeniu i kończyła się kształtami zupełnie zaskakującymi. Teraz jednak postanowiłam przejąć władzę nad narzędziem (prostym w konstrukcji przecież), włączyłam sobie liczne filmiki na Youtube no i mam pół głowy. Tylko pół ale za to w zaplanowanym kształcie czyli całkiem okrągłym. Mam tylko nadzieję, że w tym przypadku pierwsza połówka uczyni lalkę (lub miśka).



Jak widać, dziury nieduże i tylko na czubku głowy, czyli na początku mojego nauczania, dalej nawet jest ściśle, ale w dalszym ciągu szydełkowanie jest dla mnie zadziwiające.

Dziękuję za odwiedziny, przemiłe komentarze i życzę dobrego dnia! :)

środa, 30 listopada 2016

Terapia niedźwiedziem

Nadeszła środa z czytaniem i dzierganiem u Maknety, a tu Czajkomąż przywlókł z pracy jakieś zarazki z wirusami i całkiem niespodziewanie jestem chora. Mam kaszel, katar, antybiotyk, syrop oraz zakaz wychodzenia z łóżka.
- Wpadnę do was - esemesuje młodsze dziecko - Co wam kupić?
- Cztery mandarynki, - odpisuję zachrypniętym głosem - misia z Tesco.
- Jakiego?
- Tego od Maszy.
- OK - odpisuje zwięźle i konkretnie dziecko.

Jak to miło, że nie pisze nic o głupocie na starość i że nie mam już pięć lat. Bo przecież wiadomo, że w chorobie najlepsza jest gorąca herbata z cytryną, komedia romantyczna, ciepła książka, mandarynka, kolorowa robótka i miś.


Miśka w przydrożnym Tesco nie było, więc zamówiłam w elektronicznym razem z marchewkami, jajkami i śmietaną z obiadowej pierwszej potrzeby. Pan przyniósł zakupy w plastikowym kontenerku i w progu oznajmił, że są trzy zamiany. Bagietka na inną bagietkę, jajka świeże na inne ale też świeże i misiek na niedźwiedzia.
- Ale od Maszy? - zaniepokoiłam się i zajrzałam w niepokoju do kontenerka. Niedźwiedź był do połowy wciśnięty w foliówkę, od połowy natomiast wyraźnie się nie mieścił.
- Od Maszy. Ale pani zamówiła 25 cm, ten ma pół metra.
 Co zrobić. Przecież nie wyrzucę Niedźwiedzia na mróz. Mieszka w lesie, ale ma swoje łóżeczko z pierzynką i kubek w rybki na gorącą herbatę. No i każdy kto zna Maszę, wie, że Niedźwiedź ma pół metra co najmniej. Został więc razem z marchewkami; marchewki gotują się na zupę pomidorową a on siedzi na krześle.


I bardzo przystojnie wygląda w mojej nowo wydzierganej czapce na lekkie chłody:


Oficjalnie ma być moją poduszką dla śpiących na boku, nieoficjalnie czeka po prostu na Maszę.


Tymczasem "Brulion Bebe B" jest równie ciepły, nawet gorący, bo sierpniowy i przytulny. Kiedyś go mniej lubiłam, teraz czytam z przyjemnością o Poznaniu z lat osiemdziesiątych, o ulewnym deszczu i powiewających firankach. Czytam o Bernardzie, który z Francji przywiózł różową pandę jako plecak i stare guziki jako zaczątek kolekcji. Co w tych guzikach jest takiego pociągającego? Też lubię i zbieram. Można na nie patrzeć, układać we wzory, grupować kolorami albo rozmiarami, przesypywać przez palce. Za każdym stoi jakaś historia i jakaś chwila - inna za ozdobnymi od wieczorowej sukienki, inna za wesołymi od letniej bluzki, inna za drewnianymi od grubych palt zimowych. Za metalowymi od mundurów i kwiecistymi od podomek.
Czytam więc o Koziu, który lepi maski teatralne, a potem pojedzie chyba do babci jedwabińskiej na pampuchy i o Anieli, która potem wyjdzie za Bernarda, a teraz jeszcze o tym nie wie. To jest właśnie fajne w sagach, że dostajemy tyle różnych historii, zupełnie jak w dużym pudełku pełnym guzików. Wszystkie nanizane na różne krótkie i dłuższe fabularne niteczki i na różne pory roku.
Jeżycjadę uwielbiam też nie tylko za walor terapeutyczny i zdrowotny, ale językowy. Ozdobny, ale bez przesady, dowcipny, bogaty, uroczy styl. I za pokaźną porcję słodyczy na ogół domowego w wypieku oraz różne pyszne tropy do pysznych książeczek, szczęśliwie na ogół już przeze mnie nabytych.
I za pory roku, które u pani Musierowicz są piękne nadzwyczaj. Piękne w burzy i w upale, i w śniegu i nawet w chlapie z szarugą. 

Dziękuję bardzo za odwiedziny, przemiłe i motywujące komentarze! Dobrego dnia!

środa, 23 listopada 2016

Kciuki bez zmian

Środa z czytaniem i dzierganiem:


 Ale zanim w Łodzi nastała dzisiejsza środa, to wcześniej był weekend, w nim Salon Ciekawej Książki. I ja w nim byłam, miód, herbatę piłam. W salonie poza mną i herbatą było książek mrowie a mrowie. Na półkach, na stolikach, na ladach, na regałach, w skrzyniach, w kartonach i w kocach. Kupiłam tylko dwie (wiem, minimalizm, ale minimalizm nie obowiązuje na książkowych targach, a przynajmniej nie wypada mu obowiązywać), w tym jedną grubą z listami i ilustracjami (Józefa Czapskiego), drugą chudą z autografem (Małgorzaty Musierowicz). Targi się odbyły w ślicznych okolicznościach Centralnego Muzeum Włókiennictwa


 Lubię tam bywać, ponieważ odwiedzający są oczytani i kulturalni a otoczenie sprzyja człowiekowi i jego potrzebom:


 W tym roku pomagałam ochotniczo w obsłudze stoiska i opowiadałam jak podpierać książki, żeby się nie przewracały, bo stoisko było z gustownymi podpórkami do książek produkowanymi przez moją przyjaciółkę.




Na koniec targów książki windą towarową (jako pokarm duchowy z natury jednak ciężki) rozjechały się do swoich księgarń i antykwariatów, a ja pojechałam do domu czytać sobie i dziergać z Maknetą. Z dzierganiem bez zmian. Poncha nie skończyłam, chociaż mi do końca brakuje mało. Nie skończyłam też szalika w żakard, chociaż mi brakuje mniej niż pół. Czapki nie zaczęłam, chociaż mam śliczną grafitową wełnę grubą, włochatą i ciepłą. Za to czytanie mam inne dzisiaj, w dodatku skończone, o intrygującym tytule "Kciuki, paluchy i łzy oraz inne cechy, które czynią nas ludźmi".  Uczucia po lekturze miałam mieszane, bo w sumie dalej nie wiem dlaczego mamy paluch u nogi, kciuk u ręki, postawę wyprostowaną i dlaczego zamiast zgrzebnie siedzieć w puszczy oddajemy się wytwarzaniem wyrafinowanego rękodzieła oraz innym cywilizowanym rozrywkom. Na początku zostałam wprowadzona w błąd teorią, że kiedy przestaliśmy odżywiać się mało pożywną roślinnością a przerzuciliśmy się na pożywne dania mięsne, liczne wolne od trawienia chwile spożytkowaliśmy na rozbudowywanie mózgu. Jak się nie znam dokładnie, to jednak ewolucja tak nie działa, bo jak ma wolne to po prostu się cieszy, że nie musi walczyć o przetrwanie, kładzie się i metaforycznie leży sobie.

No ale potem w lekturze zrobiło się ciekawie i ożywczo. Dowiedziałam się, że śmiech jest nadzwyczajnie zdrowy dla duszy i dla ciała, że ponoć najlepszy mąż to taki, który potrafi rozśmieszyć, dlaczego matki rozśmieszają dzieci i dlaczego je noszą na ogół na lewej ręce. Dowiedziałam się też, że zasady gramatyczne mamy w mózgu od urodzenia (co pewnie zdziwiłoby niejednego ucznia, którego przydawka wprawia w zakłopotanie z udręczeniem), że niemowlęta nie mówią nie dlatego, że nie myślą, ale dlatego że nie mają jeszcze odpowiedniego gardła i dlatego najlepiej dogadać się z niemowlakiem na migi. Przeczytałam też najlepszy dowcip świata (śmieszność dowcipu została przebadana w Internecie przez dwóch naukowców) i był to dowcip straszny, co też w pewnym sensie może tłumaczyć (ale mgliście) dlaczego jako jedyni mieszkańcy Ziemi się śmiejemy. Dowiedziałam się, że Szekspir wymyślił ponad 1700 słów, a w tym plotkę, zimnokrwisty i bagaż. Dowiedziałam się też, że gdybym jakiś czas temu nie zrobiła sobie schematów do dziergania żakardów po prawej stronie i po lewej stronie robótki na zmianę, to mój mózg po miesiącu nauczyłby się automatycznie przestawiać z granatowego tła od lewej na kremowe tło od prawej.

Generalnie więc z lektury jestem zadowolona, bo dowiedziałam się dużo rzeczy, w tym wiele naprawdę dla mnie zaskakujących i ciekawych. A na koniec podobno tak zintegrujemy się z naszą technologią, jak ślimak jest zintegrowany ze swoją skorupką. Nie wiem czy ta wizja mi się podoba, chociaż  bezsprzecznie dobrze byłoby mieć wszczepione do ucha małe wifi z Mozartem czy koncertem skrzypcowym d-moll Wieniawskiego a w oko permanentne soczewki z delikatnym makijażem.
Książkę w środku zakładałam piękną rękodzielniczą zakładką z niteczek:


 a w przypisach klapeczkami, które wdzięcznie konweniują z powyższymi leżaczkami:



Tymczasem w starodawnych okularach na nosie dziękuję Wam za odwiedziny, przemiłe komentarze i życzę dobrego dnia!

środa, 16 listopada 2016

Myślenie z działaniem

"Jak koń jest stworzony do biegu, jak pies do tropienia, tak człowiek do myślenia i działania."
O najwyższym dobru i złu, Cyceron

W kategorii działania skończyłam "Słowo jest cieniem czynu" Lidii Winniczuk, w kategorii myślenia natomiast doszłam do wniosku, że szaliki są długie a szaliki żakardowe jeszcze dłuższe i że ja muszę koniecznie zrobić coś nieżakardowego, ciepłego, włochatego. I koniecznie coś takiego, co zaczyna się rano a kończy wieczorem tego samego dnia. Pobiegłam do sklepu (wiem, wiem, minimalizm, ale minimalizm w działaniu jest trudny a w myśleniu jeszcze trudniejszy), nakupiłam alpaki z wełną i rzuciłam na druty.


Druty miałam bambusowe, żyłkę do nich 40cm - nie trzeba skarpetkowych ani magicznych pętelek, bardzo się z nimi polubiłam i w jeden dzień wydziergałam czapkę z małym kominem, co Bubulina może zaświadczyć.

Chodzę sobie w niej teraz po niestarożytnym Rzymie i okopcona garkuchnia mi drogi nie zagradza, ale błoto trochę chlupie jednak.

"Zapchał kramami miasto sklepikarz zuchwały,
Nigdzie na swoich miejscach progi nie zostały.
Przestrzeń nagle twój edykt stworzył, Germaniku,
Droga - miejsce zajęła wąskiego przesmyku.
Już butle w łańcuch spięte nie wiszą na słupie,
Już błoto pretorowi pod nogą nie chlupie,
Już brzytwa o przechodnia w tłoku nie zawadza.
Okopcona garkuchnia drogi nie zagradza:
Wolna od szynków, jatek, garkuchni ulica.
Rzym dziś - gdzie ongi była targowica."
Epigramy, Marcjalis

Jak widać, nawet wtedy w Rzymie lekko nie było. Bardzo sugestywne te wypisy starożytne, można się całkiem zanurzyć w tamten świat.

"Same wróciły krowy do swej zagrody, o zmierzchu,
same wróciły z gór, białe od śniegu.
A gdzie Terimach? Wciąż śpi u stóp dębu - odkąd
raził go piorun - śpi nieprzespanym snem."
Antologia palatyńska, Leonidas z Tarentu

A ja wracam do czytania i dziergania (bo to dziś środa z Maknetą), dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

I jeszcze dla porządku dane techniczne:
Czapka z pomponem
Andes Dropsa kolor naturalny
100 g
druty nr 8 i 9

Kominek
Andes Dropsa kolor naturalny
100 g
druty nr 9

środa, 9 listopada 2016

Pigwa z żakardem

"Grały tam zurmy i dauły i każdy z gości dostał słodkie jabłko"
Myśliwy Charibu, Baśnie wschodnie zebrał i opracował A. Brindarow


Siedziałam z synem nad górą drobnej i twardej pigwy. Ostrym nożykiem pomagałam mu w nalewkowym przetwórstwie. Za oknem płynęły jesienne mgły, nad pigwą płynęły jesienne godziny.
- A pamiętasz jak trzej bracia pilnowali jabłoni co rodziła złote jabłka? - zagaiłam.
- Nie pamiętam. 
- Jak to? I przyleciało siedem pawic, zamieniły się w piękne dziewczęta i młodszy brat szukał po świecie tej najśliczniejszej? A kiedy już ją znalazł, bardzo niechcący uwolnił smoka z beczki?
- Nie. Pamiętam tylko jak obciął sobie piętę, żeby nakarmić orlicę.
- Ach, tak, ale to już nie "Bajki spod pigwy" ale "Myśliwy Charibu". Tu też było trzech braci, którzy z głębokiej studni próbowali ratować piękną peri.


Dzielni dżygici jeździli na rączych rumakach, żywili się pilawem i szaszłykami, pili wodę z bukłaków, walczyli ze smokami i z kudłatym Chembeszajem, a piękna peri co rano wysypywała namiot świeżymi kwiatami i w jedwabnym szalu wypatrywała swojego ukochanego.
Piękne to były baśnie, bogate fabularnie i językowo, snuły się bujnie i hojnie, a baśniowe ilustracje pamiętam do dziś.


Jak to dobrze jesienną porą posiedzieć nad pigwą i powspominać stare baśnie, które zawsze szczęśliwie się kończą, a każdy słuchacz dostaje słodkie jabłko radości (z żakardem w tle, bo dziś środa z Maknetą i żakardy być muszą).



Dziękuję bardzo za wizyty i przemiłe komentarze. Dobrego dnia!
:)

środa, 2 listopada 2016

Miotanie na dwie strony

"Nie znajdzie się nic słodszego nad ojczyznę własną i rodziców, gdyby nawet w obcym kraju w domu zamieszkać bogatym."
Odyseja IX 34, Homer

Ale kiedy listopad deszczem zatnie i wiatrem podwieje, wtedy przywiezione z obcego kraju obrazki też mogą być słodkie:

 Po Europie nie ja się miotałam ale starsze dziecko; ja "nie zakłócam swojej spokojności zmianami miejsca pobytu", bo jak Seneka pisał do Lucyliusza, "za najpierwszy dowód umysłu zrównoważonego poczytuję możność spokojnego trwania na jednym miejscu i obcowania z samym sobą."

Obcuję więc w spokojności środy z samą sobą i z czytaniem i z dzierganiem z Maknetą


Dziergam szalik dla młodszego dziecka, udokumentowane linijką postępy wysyłam poprzez SMS, postępy nie są imponujące, bo druty cienkie a żakard dwustronny na płask. Żakard dwustronny na płask jest w tym gorszy od żakardu dwustronnego w kółko, że w kółku mamy cały czas jedną stronę. Druga strona jest z drugiej strony nieustannie, nawet nie musimy do niej zaglądać, chyba że ktoś jest małej wiary, wtedy może sprawdzić, czy na pewno po drugiej stronie też się dzierga. Zapewniam, że też.
Natomiast żakard na płask dziergamy raz z jednej a raz z drugiej strony. Raz mamy czarne na białym, raz białe na czarnym. W dodatku, po głębszym namyśle i dociekaniach nieomal uniwersyteckich okazuje się, że wzorek po jednej stronie biegnie z prawej na lewo a po drugiej odwrotnie czyli z lewa na prawo. Nic więc dziwnego, że zgubiłam się zaraz w piątym rządku szalika. Wpadłam w przygnębienie, wydziergałam na pocieszenie pół poncha i dopiero w długi weekend strzepnęłam z siebie frustracje i obmyśliłam metodę, jak wydziergać płaski żakard dwustronny i przeżyć. Otóż w arkuszu kalkulacyjnym zrobiłam wzorek strony prawej i wzorek strony lewej:




Wydrukowałam oba i spięłam czterema zszywkami.
Jak widać z jednej strony wzoru mam zaznaczone rzędy nieparzyste po prawo, z drugiej strony wzoru mam  rzędy parzyste po lewo. Oczka są też numerowane zgodnie z kierunkiem przerabiania - raz z prawej na lewo a raz odwrotnie. W dodatku numerację oczek wklejam sobie w kilka rzędów - o wiele łatwiej się to odczytuje. Ze zmianą strony robótki przewracam kartkę z wzorem i wreszcie nie muszę w głowie przetwarzać czy jestem na białym tle czy na granatowym.Mogę w zamian pomyśleć sobie o słowach, które są cieniami czynów. To wypisy, i jak ja nie lubię za bardzo wypisów, te podobają mi się bardzo. Może dlatego, że fragmenty są naprawdę obszerne, więc nie ma zbyt wielkiego niedosytu (chociaż i tak kupiłam "O gospodarstwie" Katona). Podzielone na zagadnienia, poczynając od państwa, poprzez miasto, wieś, kopalnie, klęski, wychowanie, książki, kobiety, podagry, pasożyty i pożytki z psów. 

Czytam więc i uśmiecham się do Witruwiusza, że tak bardzo starał się aby miasta budować w zdrowej okolicy, a książki strzec od moli rodzonych przez południowe i zachodnie wiatry. Czytam o zgiełku i hałasach w Rzymie zapchanym okopconymi garkuchniami. O siedzibach wiejskich i przysmakach Katona dla czeladzi - Przechowaj jak najwięcej padałek z drzew oliwkowych, a później także i dojrzałe oliwki, z których można się spodziewać mało oliwy. te przechowaj i oszczędzaj ich, by wystarczyły jak najdłużej. Gdy oliwki będą już zjedzone, daj hallex (rybę marynowaną w ostrym sosie) i ocet. O przygotowywaniu krochmalu, o starożytnych kotach, które też uwielbiały spać na robótkach i o tym, że trzeba mieć tylko tyle książek, ile jest się w stanie przeczytać (no ale tego właśnie nigdy nie wiadomo do końca).
Piękne teksty. Zakładam oczywiście zakładką prosto z Italii:


Patrzę sobie na te gondole i myślę, że chętnie miotałabym się, drogi Seneko, po obcym kraju, gdzie David sobie stoi na świeżym powietrzu (wiem, wiem, kopia, no to co),


gdzie biegną sobie kamienne uliczki ozdobione kwiatami i praniem


 a niebo na koniec października ma taki kolor



Dziękuję bardzo za odwiedziny, przemiłe komentarze. Dobrego dnia! :)

środa, 26 października 2016

Umiary i nadmiary

"Spojrzałem w górę na baldachim z książek nad moim łóżkiem i doszedłem do wniosku, że przygarbiłem się wskutek tego, że jakbym dźwigał na grzbiecie ten dwutonowy pawlacz pełen książek i ksiąg."
Zbyt głośna samotność, Bohumil Hrabal

Książek i ksiąg, włóczek i swetrów, kubków i płyt. Pawlacz pełen rzeczy.
Od zawsze lubię rzeczy. Lubię na nie patrzeć i lubię dotykać - gładkie grzbiety książek, połyskliwe uszka filiżanek, szorstkie kłębki wełny. Lubię je kupować i nie lubię się z nimi rozstawać. Gdybym mieszkała w pałacu o tysiącu pokojach i gdybym miała stado wielbłądów, które woziłyby za mną moje książki na urlop (trochę czytnik ostatnio robi za wielbłądy i całkiem nieźle mu idzie), pewnie nie rozstałabym się z żadną rzeczą. Ani z kotem w czarnym aksamitnym kapeluszu i czerwonych drewnianych butach, ani ze szmacianą Egipcjanką z czarnymi warkoczami, ani z pierwszym w życiu miśkiem, któremu mój brat zoperował łapkę czerwonym mazakiem, ani z bajkami spod pigwy, ani ze starymi kurtkami, które w zasadzie są dobre do lasu, ani z butami, które w sumie są w jednym kawałku, ani z za ciasnymi spodniami (bo może kiedyś schudnę), ani z za luźnymi spódnicami (bo może kiedyś przytyję).

Nie mieszkam jednak w tysiącu pokojach - część rzeczy odeszła za moimi plecami, a część w chwilach słabości. Pozostałe całymi latami zapełniały metaforyczny pawlacz. W pewnym momencie spojrzałam w górę i poczułam się przytłoczona. Właśnie wtedy przełączyłam się na minimalizm. Zaraz potem okazało się, że minimalizm jest w modzie i łatwo spotkać go w sieci w postaci książek, blogów i zdjęć.
I tak spotkałam książkę "Chcieć mniej" Katarzyny Kędzierskiej. Kupiłam w wersji elektronicznej (ze względu na wielbłądy) i zaraz przeczytałam. Dziergając w tle oczywiście (bo dzisiaj środa - czytamy i dziergamy z Maknetą).


"Chcieć mniej" to jakby podsumowanie (w moim odczuciu nieco chłodne) kilku lat praktykowania minimalizmu, które autorka opisywała i dalej opisuje na swoim blogu. Książka jest nieco chaotyczna - powtórzenia, przytaczanie komentarzy z bloga. Spodziewałam się bardziej przetworzonego materiału i jeżeli miałabym określić jej formę posługując się ubraniem, to wybrałabym dres. Czyli w sumie nie tak źle - mało zobowiązująco ale przynajmniej ciepło i wygodnie. Przeczytałam w jeden dzień, chociaż niektóre problemy były zupełnie nie dla mnie (nie mam problemu z nadmiarem spotkań towarzyskich), na niektóre rozwiązania sama wpadłam (wycięłam kawałek ze starego szlafroka po babci, szlafrok wyrzuciłam),  a z niektórymi radami wręcz się nie zgadzam. Na przykład rozumiem, że unikanie pokus dla osoby, która ma problem z niekontrolowanym kupowaniem może pomóc, ale jest to krótkoterminowa pomoc. Nie chodzi o to, żeby nie kupować, bo jest się odciętym od sklepów i obniżek, chodzi o to, żeby nie kupować, bo się nie potrzebuje.
W nałogu trzeba być jak Sokrates - iść na targ i patrzeć bez ilu rzeczy jesteśmy szczęśliwi.
Największym plusem (dla mnie oczywiście) są zdjęcia - nie ma ich co prawda w książce, za to jest w niej adres do bloga. Obejrzałam wszystkie i bardzo mnie umocniły w minimalizmie i dostarczyły wielu estetycznych przyjemności. Poza tym widać w nich przebytą drogę i jest to motywujące, że każdy na początku może mieć kawał wieprzowej pieczeni a na końcu gustowny stosik pastelowych sweterków.
Co do samej książki to muszę jednak przyznać, że Katarzyna Kędzierska sprawę postawiła bardzo uczciwie - nie narzuca z góry z iloma rzeczami my będziemy szczęśliwi - pisze tylko o swoich doświadczeniach.

I słusznie - to bardzo indywidualne. Sami musimy wybrać między Katonem a profesor Janion:
"Odzież dla czeladzi: Tunika długa na półczwartej stopy i płaszcz co drugi rok. Gdy wydajesz tunikę lub płaszcz, odbierz najpierw stare. Można z niego porobić sienniki albo łaty do odzieży."
O gospodarstwie wiejskim LIX, Kato

"
- O Matko Boska!
- A jeden mój student, którego poprosiłam o zreperowanie okna w sypialni, zbladł, zachwiał się i omal nie zemdlał, gdy zobaczył, jak ta moja sypialnia wygląda. My jesteśmy teraz w tak zwanym gabinecie. Jest jeszcze pokój romantyczny, ale książki są również w kuchni i w łazience, nie mówiąc o przedpokoju. Ludzie mi mówią, że mam jakąś niesamowitą umiejętność upychania książek i papierów, a one są jak żywe rośliny, które się pną. Pracuję przy tym zapchanym małym stoliku, bo biurko już dawno zarosło. Przepraszam, czy pani aby nie kopie moich książek?
- Nie, to moja teczka.
- Napycham pod ten stolik książki, a potem mam pretensję do ludzi, że je kopią. A jak mają nie kopać, skoro pcham im je pod nogi? Niedawno musiałam sprzątnąć nawalone na podłodze w pokoju romantycznym rzeczy i moje oko padło na powielaczowe wydawnictwa stanu wojennego. Pomyślałam sobie o tej męce powielacza i jak to? Będę to teraz wyrzucać na śmieci? Okazało się, na szczęście, że IBL zbiera takie wydawnictwa, i już nie miałam wyrzutów sumienia. Ale zobaczyłam przy okazji, jak nieprawdopodobną ilość udało mi się tego napchać pod kaloryfer. Wie pani, może powinnam powiedzieć to w sposób bardziej poetycki - że mieszkam tak, jakbym mieszkała w drzewie. Że ta biblioteka jest jak drzewo, które się rozgałęzia."
Książki i ludzie, Barbara Łopieńska 

Jeżeli chodzi o książki, to jednak przychylam się ku rozgałęzionej bibliotece. Kiedy w ostatni weekend wprowadzałam minimalizm po szafach swoich i pawlaczach, ucieszyłam się niezmiernie znalazłszy książkę, o której myślałam, że dawno przepadła. Była o księżniczce Zubejdzie, która chorowała z braku słońca i powietrza i wyleczył ją pewien drwal kanapkami z twarogiem.

Dobrze więc czasem nie wyrzucić. Natomiast w kwestii ubrań skłaniam się jednak ku Katonowi. Jeden płaszcz. Jeden sweter powtarzam sobie patrząc na góry włóczek. Tak, najlepszy na nie będzie koc. Koc dużo pochłonie.
Tymczasem dziergam poncho z ciepłego Nepalu, do pracy nie bardzo wypada iść w kocu.

Dziękuję za wizyty i miłe komentarze, dobrego dnia! :)

środa, 19 października 2016

Komin i kubek

"Wspominamy ryby, któreśmy darmo jedli w Egipcie: ogórki, melony, pory, cebulę i czosnek."
Lb  1, 5-6


Kupiłam tę książkę ze względu na śliczną okładkę. No i dlatego, że ja lubię czytać o jedzeniu nawet w Biblii, chociaż może nie wypada. I o kubkach, a o kubkach w Biblii jest trzykrotnie i o patelniach, garnkach, czarach, dzbanach i chochlach. Jest i cynamon i czarnuszka, którą mam codziennie na serku ostatnio. Nawet zwykła cebula jest słodka i powabna:



"Posiłki przygotowywano w garnku nad ogniem, na otwartym dziedzińcu przed domem"
I o ile było kiedyś przyjemniej! No, może nie w taki dzień jak dziś, kiedy mży i dżdży. W taki dzień lepiej siedzieć w domu z czekoladką do kawy, czytać sobie i dziergać ciepły komin. Razem z Maknetą oczywiście, bo to środa.  Komin robi się gładko a nawet dwustronnie - białe na granatowym i granatowe na białym.

Dziękuję za odwiedziny i miłe komentarze. Dobrego dnia! :)

środa, 12 października 2016

Komin z cukru

"...na ogromnych półmiskach i paterach wznosiły się piramidy pączków i pączeczków - bo różnej bywały wielkości - woniejących wanilią i skórką pomarańczową, a nadziewanymi różnymi sposobami, to po sułtańsku - daktylami, rodzynkami i migdałami, to po krajowemu - konfiturami z jabłek, malin, wiśni i najwytworniej - z płatków róży."
W dawnych cukierniach i kawiarniach warszawskich, Wojciech Herbaczyński

Pada deszcz, jest chmurno i wietrznie i zimno, a na taką pogodę najlepsza jest kawiarnia z kawą i pączkiem. A jeszcze lepiej gdy kawiarni jest dużo i dużo jest pączków, ptifurów, stefanek, karmelków, czekoladek, cukrów, cukierków i marmoladek. Czasami do kompletu (ale to dawno temu) zdarzy się pomada na porost włosów i ciasto (sic!) do chędożenia zębów, ale o tym nie mówimy.
Pada więc deszcz, jest środa z Maknetą, czytam o cukierniach i dziergam komin wzorem norweskim dwustronnym.


Cukiernie są wdzięczne, bo i temat wdzięczny, czyta się lekko. Napisana przez przedwojennego cukiernika stylem nieco staroświeckim, gawędziarskim, może nie porywającym ale sumiennym i dobrodusznym. Sporo cytatów z różnych pamiętników i wspomnień. Oczywiście są skutki uboczne w postaci nadmiernej konsumpcji pączków, ale już się z nimi pogodziłam - czasem można niezdrowo za to słodko.

Nadmiernie też mam w żakardach i już tęsknię do powierzchni gładkich, filozoficznie jednak myślę o zaczętym kominie, zaczętym szaliku i czapce - wszystko we wzory. Z tego całego towarzystwa czapka jest szczęśliwie skończona a ja nieskromnie dumna:


Chyba się udała, bo Czajkomąż, który od trzydziestu ponad lat nie mia czapki na głowie nawet poniżej dwudziestu stopni mrozu, przechodząc mimo, zatrzymał się, popatrzył i po dłuższej chwili milczenia powiedział - Może mnie byś zrobiła taką, tylko bez pompona i bez kwiatków?

Cukiernie warszawskie zakładam zakładką gdańską:

a deszcz za  oknem maluję kredkami na bardzo kolorowo


 Lubię jesień nawet gdy plucha, czego i Wam życzę, dobrego dnia!
dziękuję za wizyty i miłe komentarze. :)

środa, 5 października 2016

Ścianka w podróży

"Pracuję nie zwracając uwagi na porę roku i chmary przeróżnych owadów napastujących moje papiery i osobę"
Podróże, Jan Potocki

Potocki w dalszym ciągu w podróży (już chyba trzecią środę z kolei), rysował kredkami widoczki z Kaukazu (dzisiaj po prostu się pstryknie aparatem i już), rysował wielką mapę Scytii objaśniającą czwartą księgę Herodota, albowiem uważał, jakże słusznie, że mapa pomaga w historycznym ogarnianiu, i prowadził przy tym życie koczownicze, wymykając się dotychczasowej egzystencji.

"Sierpień jest tu okresem radości i wesela. Zbiór arbuzów wzbudza powszechne ożywienie i ochotę do zabaw. Wszędzie je się arbuzy, ofiarowuje w podarunku lub sprzedaje, mnóstwo arb donośnie turkocząc zwozi je z okolicznych wsi, a z Astrachania przypływa po nie mrowie barek. Góry owoców zalegają wybrzeże; równina i rzeka przedstawiają ożywiony widok."
Podróże, Jan Potocki (za "Biografia Jan Potocki", Rosseta i Triaire'a)

Ach, jakbym chciała siedzieć w sierpniu i patrzeć na ożywione góry arbuzów z okolicznych wsi. Tymczasem jest październik, leje deszcz, wieje wiatr, temperatura spada w stronę zera i co prawda nie napastują mnie przeróżne owady, ale kiedy ja zdążę zrobić czapkę i szalik, i komin w żakard, i poncho, i mitenki, i rękawy piórkowego, i rękawy w czekoladowej Elli? Zima za progiem i gdybym wiedziała, że lato się skończy ( jakoś niby się zawsze wie, ale tak trudno w to uwierzyć) to zaczęłabym te czapki i szaliki w maju.
Nie ma co biadolić, ale nie zwracając uwagi na zdradliwie szybki czas, śnieżyce na horyzoncie i mrozy, po prostu robić swoje i cieszyć się z postępów. Postępy na przykład w norweskiej czapce były, owszem, pokazały się nawet kwiatki, które były na tyle mało ozdobne, że wylądowały z powrotem na motku, sprute z żalem. A nawet nie z żalem - jeżeli do czegoś nie jesteśmy przekonani, to nie ma co sobie mydlić oczu, że może w gorszym świetle będzie ładnie. Nie będzie.  Sprułam i mam w planie kwiatki ozdobne nawet w świetle reflektorów.

Postępy też były w niewidzialnym szwie Kitchenera (wymyślonym jak ogólnie wiadomo w celu zszywania skarpetek dla dzielnych żołnierzy). Pierwszy mój szew Kitchenera skończył się porażką, oczka jednej strony skończyły się, kiedy druga strona była ledwo w połowie - nawet nie zrobiłam mu zdjęcia, tak się wstydziłam, ale komin noszę troskliwie chowając szew.
Przy drugim (komin na prezent) byłam zdeterminowana, obejrzałam filmiki na Youtube, rozłożyłam sobie stół przy oknie, założyłam najlepsze okulary i podzieliłam oczka na małe porcje. Katastrofa. Co oczko musiałam oglądać filmik, bo myliły mi się nóżki (dziwne, że oczko ma nóżki ale ma). Zapas nitki skończył mi się w połowie komina a niewidoczny szew był gruby i widoczny niczym najgorsze szycie na okrętkę. Sprułam. Czy ja mówiłam, że Kitchener jest trudny? Nie, nie, w porównaniu z pruciem to on jest prosty całkiem. W końcu sprułam. Poszłabym się przejść, gdybym miała gdzie, albo zaparzyłabym melisy, gdybym miała melisę. Nie miałam, więc poszłam z powrotem na Youtube i szczęśliwie trafiłam na ten film. Szycie jest bajecznie proste, pani łapie za dwie nóżki od razu, więc absolutnie nic się nie myli, szew wygląda jak dziergany.
Po jednorazowym obejrzeniu filmiku mój Kitchener po prawej stronie wygląda tak


A po lewej jeszcze lepiej:


Pozostało tylko komplet wyprać, wysuszyć, i założyć na Bubulinę, która pozowała zachwycona, zwłaszcza że nieoczekiwanie ma celebrycką ściankę. Ścianka jest w pokoju synów, a że synowie z wiekiem opuszczają rodzinne pielesze, została przeze mnie przejęta razem z opuszczonym dopiero co pokojem. Zmiotłam tylko z podłogi różne kable i przewody, zdjęłam ze ściany przypięte baterie, ubiegłoroczne plany zajęć, zgarnęłam z mebli ubrania na upał i na mróz (wiadomo, na ogół męskie pojęcie porządku odbiega od kobiecego, za to jest niebezpiecznie bliskie chaosu), kupiłam w Ikei różowe stokrotki, zamiast baterii powiesiłam van Gogha i natychmiast się wprowadziłam razem z Bubuliną i z robótkami. I z solennym postanowieniem, że nie zapełnię pokoju włóczką oraz innym dobrem (od jakiegoś czasu gorliwie nawracam się na minimalizm). Postanowienia dotrzymuję już trzy dni, pominąwszy dwie półki w szafie. Niegroźne, bo mam zamiar przerobić ten zapasik na poncho i na kocyk. Tylko kiedy, skoro czeka mnie czapka w żakard i szalik w żakard. Ale, miałam nie biadolić, więc na koniec optymistycznie - Bubulina na swojej ściance:
  


Dane techniczne:
Nepal Drops, kolor biały
Czapka: druty nr 3,5
               150g (w tym pompon ok. 50g)
Komin: druty nr 5
               240g

Pompon za pierwszym razem! 
Dziękuję bardzo za odwiedziny i komentarze. Życzę dobrego dnia! :)