niedziela, 25 sierpnia 2019

Przepis przyjemny i śliczny

"Przepisywała, wycinała te przepisy, z czego tylko się dało, brała od różnych znajomych, od sąsiadek, a najwięcej panny Ponckie jej przynosiły. Zapisywała te przepisy już nie tylko w zeszytach, lecz i na pojedynczych kartkach, na skrawkach gazet, na kawałkach torebek po zakupach, na kartkach z kalendarza, a często i na nie dopisanych miejscach w listach ode mnie czy od Anny, na pocztówkach z życzeniami czy pozdrowieniami, opisując te życzenia, pozdrowienia po brzegach lub nawet wpisując między zdania czy wokół adresu. Potem już tylko na życzeniach, pozdrowieniach ode mnie i od Pawła i w naszych listach. Na kartce z widokiem Akropolu, którą przysłał jej Paweł z wycieczki do Grecji, między jego rozstrzelonymi słowami, „Kochana Babciu, przesyłam Ci najpiękniejsze pozdrowienia z kraju Apollina, całuję Twoje ręce, Paweł", wpisała: dwie szklanki mąki, cztery jajka, ćwierć masła, rodzynki, migdały, żółtka ubić osobno...

Nie tylko obie te walizki, które wówczas niosła, gdyśmy szli do gminy, gdzie ojciec miał objąć posadę, okazały się być pełne. Lecz gdziekolwiek zajrzałem, cokolwiek otworzyłem, wszędzie te przepisy zalegały. We wszystkich szufladach, w stole, w kredensie, na wszystkich półkach, pod łóżkami, w szafie między bielizną, ale i na szafie jakiś zakurzony, zleżały plik ich znalazłem, co świadczyło, że odkąd je tam położyła, nigdy do nich nie zajrzała. Taki sam plik był wetknięty za obraz z widokiem morza, który jej z Anną przywieźliśmy na urodziny w prezencie, jako że pragnęła mieć choćby nieduży widoczek z morzem, bo tak bardzo lubi morze, mówiła, gdzie tam bardziej niż góry, na morze patrzyłaby i patrzyła, a gór się boi, mimo że nie była nigdy ani tu, ani tu. Zwitek tych przepisów, opasany czerwoną tasiemką, zawiązaną na kokardkę, jakby je miała komuś ofiarować i zapomniała, tkwił w kryształowym wazonie, stojącym, nie wiadomo czemu, za wezgłowiem łóżka, przy nodze. I także w książeczce do nabożeństwa niektóre modlitwy założone były przepisami powycinanymi z gazet. A nawet przepis na ziemniaki „od Maxima" znalazłem w kieszeni jej palta."
Widnokrąg, Wiesław Myśliwski

Koniecznie muszę wrócić do "Widnokręgu", bo jest w tej książce oddech i przestrzeń, a nic z niej nie pamiętam. Pamiętam tylko te przepisy, bo sama gromadziłam latami. Gromadziłam na różne sposoby i przy użyciu różnych technologii. Zbierałam zatłuszczone z czasem karteczki, kupowałam okropne kalendarze gospodyni wiejskiej (albo miejskiej) z poradami i przepisami na każdy dzień. Kupowałam zgrzebne pocztówki z peerelowskim dizajnem, kupowałam śliczne Kuchnie Kuronia, jakieś egzotyczne Sole i pieprze, przepisy na grilla, na makarony i sałatki, zbierałam to wszystko w sterty według wielkości, pracowicie odkurzając je co święta.
I właśnie chyba po Widnokręgu opamiętałam się i z bólem zaczęłam eliminowanie. Po dwudziestu blisko latach (czy ktoś mówił, że minimalizowanie jest błyskawiczne? Zdecydowanie nie jest), zostałam z jednym zeszytem, kilkoma cienkimi poradnikami kulinarnymi (no i z Termomisiem, ale on ma swój własny świat i wifi) oraz Kuchnią polską.

Patrzę na "Lane, leniwe, śląskie" Hanny Szymanderskiej. Kupiłam w 2001 roku, w marcu, zapłaciłam za nią 4 złote 70 groszy. I nic z niej ugotowałam, szkoda, bo są tu i knedle zbójnickie, i knedle z kaszą manną i kluski z kaszki kukurydzianej, i nawet słowacka strapaczka jest. No, to musi być pyszne, więc trzymam. Poza tym dobrze jest mieć teorię kluski pod ręką.
Z czasem pogodziłam się z myślą, że nie ugotuję nigdy karczocha nadziewanego jarmużem i szparagami, ani nie upiekę niczego bardziej wyrafinowanego ponad sernik Makłowicza i szarlotkę mojej mamy. Zostałam więc z jednym zeszytem, do którego przeprowadziłam się kilka lat temu (wcześniejsze nie przeszły próby ze względu na okropne bure okładki, albo zalanie surowym ciastem czekoladowym) i myślałam, że to już koniec i jestem zorganizowana. Aż tu nagle nabrałam ogromnej chęci na nowomodny przepiśnik, z zakładkami, uroczymi zdjęciami, bo do zdjęć i uroczych obrazków mam słabość nieprzezwyciężoną. Już, już miałam kupić, no ale przecież jestem praktukującą minimalistką, wyciągnęłam więc zeszyt, który kupiłam jakiś czas temu. Miał zakładki, nie miał co prawda zdjęć ozdobnych, ale i tak zaczęłam wpisywać przepisy. Trochę wyglądały smutno, mimo mąki, masła, jajek i cukru.

I wtedy mi się przypomniało, że z ostatniego minimalizowania ostały się resztki kalendarzy (tak, tak, zbierałam też latami torebki prezentowe i kalendarze, zwłaszcza kulinarne i dopiero teraz zebrałam siły na wyrzucenie prawie wszystkich) i jak bardzo się przydały i odwdzięczyły. Powycinałam otóż co ładniejsze i ponaklejałam na okładkę


Zakładki opisałam stosownie:

Mniejsze obrazki i uratowane przed minimalizmem naklejki naklejam również w środku:





Oczywiście przeważnie obrazek nie nawiązuje do treści, ale to mi nie przeszkadza.
W moim osobistym, samodzielnie wykonanym z prawie śmieci, znalazły również miejsce poczciwe pocztowki i zatłuszczone karteczki:



Na koniec przepisowej przeprowadzki doszłam do kilku wniosków. Po pierwsze mój minimalizm zdecydowanie nie dąży do wyeliminowania wszystkiego, ale do odkopania rzeczy najlepszych, najprześliczniejszych i najpotrzebniejszych i znalezienia dla nich miejsca. Po drugie nigdy nie wiadomo, kiedy co nam się przyda, więc trzymam ten uroczy przepis na kamizelkę:



i trzymam przypinki, które niespodziewanie służą mi od jakiegoś czasu do mocowania fartucha:


Po trzecie, za dużo czasu jednak poświęcałam na obsługiwanie mojego zbioru przepisów i nie musiałam gromadzić ich w takiej obfitości. Po czwarte, warto sobie uprzyjemniać i upiększać nawet zeszyt z przepisami.
Mało dziergałam i mało czytałam, ale z minimalizowaniem jestem na dobrej drodze, większość śmieci wyniesiona, więc zostaje mi usiąść w fotelu i zająć się uprawianiem swoich hobby.
Czego i Wam życzę, dobrego dnia!

Dzękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze. :))

PS. Z frontu eko i zero waste: okazało się, że Aleksandrów łódzki, w którym pracuję jest bardzo eko i robi siatki na zakupy. :D
Oraz sprzedaje środki czystości ze swoim opakowaniem. Koniecznie muszę iść. :)

niedziela, 18 sierpnia 2019

Byłam w Krakowie, ale wróciłam

Długi weekend spędziłam tak, jak powinno się spędzać długie weekendy, czyli wsiadłam w pociąg i pojechałam do syna i do synowej.


Pooglądałam figury starodawne:

i figury współczesne:

popatrzyłam na książki bukinistów. Kupiłam jedną, malutką za pięć złotych, więc się prawie nie liczy:

Kupiłam precle, bo nie wypada być w Krakowie i nie kupić precli:

Popatrzyłam na smoki i owce:

oraz na autobusy piętrowe:

na śmieszne pojazdy niewiadomego pochodzenia:

zrobiłam sobie selfi, bo wyjazd bez selfi się dziś nie liczy:

rozmarzyłam się nad pajdami ze smalcem:

oraz zwłaszcza nad smoczkami, ale nie kupiłam w ramach wyznawanego nieugięcie minimalizmu:

laleczek też nie kupiłam (no dobrze, teraz trochę żałuję):

ani z Bolesławca nic (nie było łatwo):


Serwetki postanowiłam sama zrobić:

a bez wałków się obejść:


Kraków bardzo urokliwy jest





więc pobyt był niezmiernie przyjemny. Trochę czytałam, trochę robiłam na drutach, przeważnie siedziałam na balkonie i patrzyłam na zielone liście. Długie weekendy są fajne i niech będą długie i często, czego sobie i Wam serdecznie życzę.
Dziękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia! :))

niedziela, 11 sierpnia 2019

Metki i młode lata


"Uwielbiałem też samotne spacery. Las zawsze dziwnie mnie fascynował - tajemniczy, zamknięty świat był sercem wszystkich , tak przeze mnie lubianych baśni. Siedząc w cieniu starego drzewa, odnosiłem wrażenie, że każde drzewo, każda gałąź ma mi coś do powiedzenia. Czułem, jak dookoła mnie toczy się bogate i potężne życie... To dziwne, ale dla kontrastu w zatłoczonej kawiarni na paryskich Polach Elizejskich czuję się zupelnie osamotniony..."
Moje młode lata, Artur Rubinstein

Wspomnienia Rubinsteina kupiłam sobie w drugiej połowie lat osiemdziesiątych i przeczytałam kilka razy. Po pierwsze dlatego, że urodził się w moim rodzinnym mieście, czyli w Łodzi, ma tu do dziś swoją filharmonię i swoją ławeczkę. Po drugie dlatego, że był świetnym gawędziarzem. Jakoś przed urlopem ogarnęła mnie ogromna ochota przeczytania tych wspomnień po raz kolejny. No i nie zawiodły mnie - skrzące dowcipem i werwą toczą się opowieści jedna za drugą, a z nimi rodzice, wujkowie, ciotki, potem znajomi, kobiety. A za oknem kolejne miasta - Łódź, Warszawa, Berlin, z czasem mijają w coraz większym pędzie - Genewa, Rzym, Londyn, Sydney (do Sydney leciał samolotem przed wojną jeszcze - z Amsterdamu podróż trwała dziewięć dni), Nowy York, Johanesburg, a w nich koncerty, diamenty, szmaragdy, kawior, szampan, jedwabne krawaty. I dużo, dużo anegdot, bo to wspomnienia światowca są, chociaż o muzyce też trochę jest.

Książki w latach osiemdziesiątych nie były wydawane zbyt wspaniale i ta po latach rozpadła się całkiem, no ale nie w okładce jej uroda. Jeżeli usiądziemy wygodnie w fotelu, z lampką winą i cygarem, to można się zasłuchać. Cygaro zresztą nie jest obowiązkowe - wystarczy, że Rubinstein je palił i opowiadał, opowiadał, opowiadał.
Opowieści zakładałam zrobioną z pocztówki zakładką z moim ulubionym morzem.



Z aktywności poza książkowych, kupiłam sobie własne, osobiste, czajkowe metki, które widać na pierwszym zdjęciu. Jak to tylko wydziergam coś nowego, to będę przyszywać, póki co przyszywam do starego i przyznam, że odzież z metką wygląda bardziej stylowo, niż odzież bez metki.
Poza tym też zaprzestałam dziergania szalika temperaturowego. bardzo mi go szkoda, zwłaszcza teraz fajnie byłoby te fale upałów utrwalać, no ale niestety, w zimowych kolorach miał coś nieprzyjemnego. Nie pasowały do siebie i jakoś smutno mi było na nie patrzeć (na zdjęciu zdecydowanie ładniejszy wychodził). A ponieważ moim nowym postanowieniem jest, żeby dziergac tylko rzeczy, które mi się bardzo podobają, nie tak sobie, zatem odłożyłam go na półeczkę i czeka na swoje lepsze wcielenie.

dziękuję Wam bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze. Dobrego dnia! :))

niedziela, 4 sierpnia 2019

Groch z kapustą czyli garnek


"Nazajutrz nagotowała baba garnek kapusty, nagotowała garnek grochu, zasmażyła godny kęs słoniny, wstawiła to wszystko w piec, zamknęła, kota i Kruczka wzięła z sobą, nakarmiła dziecko, i poszła. Nie poszła jednak daleko, tylko za węgłem stanęła i przez szybkę patrzy! Patrzy, aż tu się podnosi z pościółki ów odmieniec, i w kołysce siadłszy, rozgląda się po izbie, czy w niej kogo niema. Patrzy baba dalej, a ów się z kołyski gramoli i — prosto do pieca! Przyszedł, drzwiczki otworzył, pociągnął mile nosem, bo mu zapachniały skwarki w rynce, i dalej łyżki szukać. A łyżki były zatknięte w łyżniku. Źle mu było sięgać, wlazł na skrzynkę i dopiero co największą wybrawszy, nuż do garnków owych. Wyciągnął z pieca kapustę, słoniną okrasił, grochu dokłada, a je — aż mu się uszy trzęsą. Struchlała baba na to widowisko, klasnęła w ręce i nuż do sąsiadki po radę. Przybieżały obie pędem, patrzą, w garnkach już mało co, a ów aż sapie, a jeść nie ustaje. Wyjadł kapustę, wyjadł groch do czysta, łyżką w puste dno stuknął, przechylił rynkę, wylizał co zbyło okrasy, w piec garnki wstawił, chodzi po izbie jak stary i po kątach patrzy."
O krasnoludkach i o sierotce Marysi, Maria Konopnicka
(Na zdjęciu powyżej jestem po lewej w przydomowym parku Sielanka.)

 Gdybym tak miała być szczera, to musiałabym przyznać, że lubię jeść. Lubię też o jedzeniu czytać. Lubię jedzenie oglądać na obrazach, kalendarzach i kafelkach kuchennych (na moich są bardzo apetyczne cebulki). Trudno się dziwić, skoro w jedzeniu poza prozaicznymi kaloriami, węglowodanami, białkami i tłuszczami, zawiera się nasza kultura, obyczaje, wierzenia i pamięć.
Pamięć zwłaszcza lubi się przechowywać w jedzeniu - za dobrze nie wiem, jak Podziomek znalazł się u owej baby i po co, ale że objadł się tam kapusty z grochem, to pamiętam nad wyraz dokładnie. Albo krupniku u Cygana, no w ogóle Podziomek podjeść sobie lubił i budził we mnie zrozumienie i uczucia ciepłe.

Jak sobie pomyślę, to w najlepszych książkach jedzenie jest i to na ogół dobre. Te pierniki w Jasiu i Małgosi, kurczęta pieczone z mizerią w Ani z Zielonego Wzgórza, kluski szare w Jeżycjadzie, zupa pomidorowa w Akademii Pana Kleksa, kiełbasy i salcesony w Chłopach, naleśniki w Muminkach, ptifury w Poszukiwaniu straconego czasu, sery w Odysei, baryłki miodu w Kubusiu Puchatku, w sumie tam nawet żołędzie, za którymi przepadał Prosiaczek opisane były tak smakowicie, że sama próbowałam. Do dzisaj pamiętam ich cierpki nieco smak. Pamiętam też zagniatane błyskawicznie knedle. Babcia lepiła z nich idealne kulki, a łyżeczka zawsze oblepiała się cukrem i sokiem z truskawek. O ile z czasem zbliżyłam się do smaku tych knedli, to takiej kartoflanki, jaką gotowała babcia, nie udało mi się ugotować nigdy i pocieszam się, że po prostu ziemniaki tego gatunku wymarły.

Jakoś ostatnio z gotowaniem przestało mi być po drodze. I o ile nigdy nie byłam wirtuozem w kuchni, to jednak z prostym jedzeniem radziłam sobie w miarę dobrze, kiedy więc jedyne co potrafiłam wymyślić, to mrożone warzywa na patelni albo pierogi z pobliskiej restauracji, zaniepokoiłam się i podjęłam działania. Najpierw pousuwałam nadmiar sprzętów, wyrzuciłam popsute szatkownice do cebuli, popękane deski do krojenia, stare miski, zlikwidowałam tabuny filiżanek, kubków, silikonowych foremek do magdalenek, potem kupiłam ostre noże. Nie do końca pomogło, więc wreszcie rzuciłam się na głęboką wodę i kupiłam sobie maszynę. Maszyna ma dzbanek, w którym miesza, waży, podgrzewa, blenduje, emulguje, szatkuje, uciera i wyrabia. Ma ekranik, na którym wyświetla co mam robić i jak będzie wyglądało to, co zrobię. A przynajmniej jak powinno wyglądać. Ma lampki, którymi mruga na zielono i czerwono oraz melodyjke, którą gra na koniec gotowania. Ma też wifi, bo teraz wszystko lubi mieć wifi. Umie robić właściwie wszystko - od cukru pudru po bigos. Powoli się z nią zaprzyjaźniam, na pierwszy raz zrobiła mi napój z cytryną i natką pietruszki.


Czajkomąż swoją porcję wypił, ale tak naprawdę wolałby szmalczyk, no nic, do szmalczyku też pomału dojdziemy. Na razie uczę się surówek, koncentratów bulionu, bułeczek pszennych i jagodzianych.



Najfajniejsze w maszynie jest to, że mogłam pozbyć się wszelkich dotychczasowych robotów i maszynek do mięsa, oraz to, że w jedzeniu mam to, co do maszyny włożę. Bułki bez ulepszaczy, surówki bez olejów palmowych, keczup bez konserwantów, kostki rosołowe z samym rosołem. Budująca jest świadomość, że jak mi przyjdzie chęć na rizotto, to ona je ugotuje, wymiesza i nie przypali. Bardzo jest zero-waste. Najgorsza w maszynie jest jej cena, ale podobno warto.
Blog jest o czytaniu i dzierganiu i o gotowaniu nie będzie. Tylko tak dziś wyjątkowo, bo w miniony tydzień najwięcej czytałam przepisów, i te mam głównie w głowie, ale mam nadzieję, że z czasem wszystko wróci do normy. Ja odzyskam chęć do gotowania, maszyna ugotuje i będę mogła bez przeszkód i bez głodu wrócić do czytania i dziergania. Tylko kupić produkty jej muszę i obrać, bo obierać i kupować to ona nie umie.

Tymczasem sfotografowałam się w czarnym safranowym sweterku, który był pruty cztery razy. Warto było pruć, poprzednie wersje leżały po szufladach - teraz chodzę w nim codziennie. Oczywiście jak nie ma upału, bo jak jest upał to zostawiam go w domu.



Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze. I tak nietypowo kuchennie was pozdrawiam, dobrego dnia! :))