środa, 27 lipca 2016

Logika w opowieściach

"Jest to książka o Homerze. To on jest naszym pieśniarzem śpiewającym opowieści. Zarazem jednak, w szerszym sensie, reprezentuje wszystkich pieśniarzy śpiewających opowieści od niepamiętnych czasów zamierzchłej przeszłości aż po dzień dzisiejszy."
Pieśniarz i jego opowieść, Albert B. Lord

W latach trzydziestych ubiegłego wieku Albert B. Lord, późniejszy profesor slawistyki na uniwersytecie Harvarda, ze swoim ówczesnym mentorem Milmanem Parrym zabrał pół tony płyt aluminiowych (pomyśleć tylko, że teraz wystarczyłby smartfon) i pojechał na Bałkany nagrywać tamtejszych Homerów. Wszystkie te nagrania (prawie wszystkie) umieszczone na gustownej płycie DVD (ważącej zdecydowanie mniej niż pół tony) zostały przyklejone do tylnej okładki książki, którą ślicznie przecenioną nabyłam jakiś czas temu. Naczytawszy się opowieści o Orfeuszu w Bułgarii, przesunęłam Pieśniarza na początek kolejki i zaczęłam czytać czas jakiś temu. Płyty nie słuchałam jeszcze, może boję się zasłuchać albo rozczarować.

Jestem w połowie czytania i trochę niepokoję się o Homera, bo coś czuję, że w drugiej połowie się rozstrzygnie, czy on był naprawdę, czy nie i czy to on wyśpiewał Iliadę z Odyseją czy jakiś inny poeta o tym samym nazwisku. Bo generalnie pieśniarz od dawien dawna nie śpiewał pieśni po to żeby przekazywać ją kropka w kropkę następnym pokoleniom, ale ją tworzył w czasie śpiewania. Tak pieśń żyła tylko jednej nocy i przepadała w niepamięci. I tylko opowieść w tej pieśni była prawdziwa i niewymyślona. I to ona trwała przez wieki.
Wszystkie nagrane i przeanalizowane pieśni (a nagrywane je w sumie przez kilkanaście lat) mają tę tezę udowodnić. Czytam sobie powoli, mimo niepokoju, nie zaglądam na koniec i cierpliwie czekam na rozwój wypadków. Czyta mi się dobrze, nawet pomimo "alternacji wzorców rytmicznych w długich półwersach", które z rzadka napadają mnie z kartek i których nic a nic nie rozumiem. Skupiam się na opowieściach, na epice (która "nie tylko jest rodzajem literackim, ale sposobem na życie"), na pasaniu owiec, starych sposobach życia i starych mowach. Jestem w połowie i za mną wprowadzenie do nowego wydania, przedmowa, przedsłowie i wprowadzenie, oraz kilka rozdziałów właściwych.

W tle (czyli w środę z Maknetą) dziergam pierwszy rękaw (chyba prawy) pasiastego sweterka i tu mnie naszła refleksja o kobiecej logice. Trzy ostatnie pary rękawów wydziergałam symultanicznie (w sensie, że dwa rękawy na raz i na jednej żyłce) i tak postanowiłam sobie dziergać już zawsze. Ale poczułam się zmęczona żyłką, przekładaniem magicznych pętelek i zapragnęłam mieć krótkie druty na krótkich żyłkach. Poszukałam w sieci, przeczytałam opinię Doroty od swetrów, która odradza zdecydowanie takie druty i takie żyłki, kupiłam jedne na próbę. Okazały się skrajnie niewygodne (żyłka 23cm) i nie można ich zwinąć w kółko bez trudu. Po czym. Po czym kupiłam kolejne trzy pary. Wbrew pozorom i zdrowemu rozsądkowi była to decyzja słuszna. Krótkie drutki na krótkiej żyłce (30cm) są bardzo wygodne i bardzo przyjemnie dzierga się rękaw (prawy, ale myślę, że z lewym będzie podobnie).
Wniosek z tego taki, że nie warto trzymać się kurczowo zdrowego rozsądku i warto czasem popłynąć z kobiecą logiką. Tym sposobem mam nową paczkę Muskat w ślicznym kolorze, pięć czekoladowych włóczek Ella, śliczny naszyjnik sutasz w kolorze błękitnym i dwie książki o tłumaczeniach w drodze.
Oraz cztery kubeczki. Niby miałam nie kupować, ale czy jesteśmy w stanie zdrowym rozsądkiem zgłębić głębie kobiecej logiki? Nie jesteśmy, więc lepiej się poddać i czekać na dobre, które z tego poddania wyjdzie. Na pewno czekoladowa Ella będzie pyszna.

Tak jak moja własnoręcznie wyprodukowana zakładka z pudełka po niemieckich truflach:


i tak jak drożdżowe jagodzianki:


Trochę przeciekły, ale to w niczym nie zaszkodziło im w byciu pysznymi. Wiem, wiem - biodra, talia i te rzeczy, ale jest lato - czas plonów. Nie można pozwolić, żeby się plony marnowały na targu. Jagody stworzone są do jagodzianek i trzeba się z tym pogodzić i uszanować. No i zjeść na koniec do kawy.

Dziękuję bardzo za odwiedziny i komentarze, miłego dnia! :)

środa, 20 lipca 2016

Kolory z osłem w tle

"Kiedy byłam dzieckiem, słuchałam opowieści wuja Aleko o tym, jak pięknie jest być pasterzem. Mówił, że pasterze pędzą krowy, owce i kozy na tutejsze łąki. Owce jedzą trawę i zioła porastające stoki, a potem dają mleko. Pasterz pilnuje ich, korzystając z pomocy psa pasterskiego, przygrywając sobie na fujarce. Opowieści były tak piękne, że co roku błagałam wuja, żebym i ja mogła paść owce.
- Kupię ci jagniątka - mówił - bo z owcami albo krowami nie dasz rady. A jagniątka są w sam raz. Kupimy im na targu małe dzwoneczki, żebyś ich nie pogubiła. Musisz tylko zrobić sznureczki do tych dzwoneczków, aby móc je wiązać.
Robienie sznureczków dla pięcioletniej dziewczynki było dużym wyzwaniem, ale tak bardzo chciałam pasać jagniątka, że nauczyłam się dziergać na szydełku. Tak jak potrafiłam, nieporadnie, ale z wielką pasją plotłam sznureczki do dzwoneczków dla jagniątek."
Tam, gdzie urodził się Orfeusz, Ałbena Grabowska-Grzyb

Ałbena nigdy nie pasła jagniątek, pewnie później nie dziergała też więcej na szydełku, została neurochirurgiem i opisała swoje dawne i obecne wakacje w kraju swojej mamy, czyli w Bułgarii. Książkę wydano, a ja ją kupiłam ulegając zarazie dzisiejszych czasów, czyli zgubnym urokom promocji. Od jakiegoś czasu staram się być silniejsza niż czerwone liczby z ujemnymi procentami, bo potem okazuje się, że mamy co prawda książki za pięć złotych, ale takie, których za nic nie mamy chęci czytać. W tym przypadku skusił mnie osiołek z okładki i Orfeusz z tytułu.


Bułgaria, chociaż sto lat temu byłam tam w podróży poślubnej, nie kusiła mnie wcale i to właśnie okazało się być błędem. Otóż Bułgaria (a konkretnie bardzo mała wioska w Rodopach) jest taka, jakiej naprawdę nie znamy (to znaczy ja w ogóle nie znam).
Jest upał (bo to wakacje), są wąskie, karkołomne drogi (bo to góry), jest pełno aromatycznego jedzenia, są blisko stuletnie obrusy ręcznie tkane przez prababcię i cynowe naczynia. Są cukierki za zdrowie i zioła świeże oraz suszone i każdy jest tak życzliwy, że nam (z miast i zasobniejszych wsi) się w głowie nie mieści. Nie ma tylko herbaty, ale jest kawa za to i rumianek, mięta, dziurawiec i czarna porzeczka. Jest też Orfeewo cwete, roślina, którą imieniem Orfeusza nazwali z wdzięczności Rzymianie i którą co prawda karmi się kury (bo nie ma żadnych cennych właściwości leczniczych), ale samego Orfeusza się kocha i wielbi jako rodaka z Rodopów. To nie ulega żadnej wątpliwości, że on się tam właśnie urodził, tam śpiewał, tam kochał Eurydykę, tam za nią poszedł do piekieł i tam umarł z miłości do niej, dowodem chociażby są niewątpliwie przejawiane żywo talenta muzyczne dzisiejszych mieszkańców.

Wszystko to opisane z wdziękiem, plastycznie, sugestywnie, z humorem, zajmująco. Jest też trochę historii (ale nienużąco długo), trochę klimatycznych zdjęć i na koniec kilka przepisów kulinarnych. Czego chcieć więcej? Mnie już niczego nie brakowało i byłam bardzo szczęśliwa, że dałam się uwieść marketingowym manipulacjom i że nabyłam tę smaczną opowieść.
Jako że też nie dziergam na szydełku, dziergałam na drutach, zwłaszcza dzisiaj, bo dzisiaj wiadomo - środa z Maknetą. Owładnięta jakimś kolorowym przymusem, nakupiłam włóczek na fair isle. Ale zanim (chociaż nie mogę się doczekać i tylko pogoda mnie powstrzymuje przed ciepłą, podwójnie wełnianą czapką) cały czas dziergam morski sweterek w paski.


Jestem z niego coraz bardziej zadowolona (mam nadzieję, że tendencja wzrostowa się utrzyma), mam w planie przyszyć mu ozdobne guziczki z tyłu, jeszcze nie wiem jakiego koloru. Dzierga się w miarę szybko i przyjemnie (bawełna Paris Dropsa), tylko nie wiem czy dół podzielić czy zaokrąglić (żeby tył był nieco dłuższy).
A w tle lato, lipiec powoli dobiega końca i nawet jeśli markety, miasta, cywilizacja, internet z delikatesami, to o tej porze włącza mi się tryb zapasów. Zupełnie nie jak Homo Tescus wracam z targu z koszami warzyw, które są niczym martwe natury w najlepszym muzeum:


I z naręczami drożdży, które potem wypiekają się w bułeczki z wiśniami i pachną jak marzenie:



Piekłam po raz pierwszy i jestem bardzo z siebie dumna. Potem przymusowo bezy (bo nadprogramowe białka, wiadomo):

 No cóż, milion kalorii, ale lato, zima idzie, nowy piekarnik - nawet nie walczyłam z pokusami. Jak widać zakładka też uległa, zalegając ciasteczkami na deserach:


Pozdrawiam wszystkich zaglądających, dziękuję za komentarze. Miłego dnia! :)

środa, 13 lipca 2016

Listy w paski

"Ham znów zaczęła rzeźbić łódki z korka, robi małe domki, szaleje w ogrodzie, rzuca kamieniami, jak ma siłę, dzierga, robi wszystko co ją bawi, kiedy wreszcie pogodziła się ze sobą i swoją starością."
Listy, Tove Jansson


Jao i ja, pogodzona ze sobą, czytam i dziergam, bo to dzisiaj środa u Maknety.
"Listy" to dosyć opasłe tomisko, a mimo wszystko pozostawia pewien niedosyt, bo Tove Jansson zawsze jest za mało. Chciałoby się więcej listów, więcej rysunków, więcej szczegółów. A listów Tove pisała tysiącami - do rodziny, do przyjaciół, do czytelników. Wybór jest zaledwie ułamkiem, jak sobie wyobrażam. Mamy w tym ułamku młodą Tove w Paryżu, i w Grecji, i na swoich wyspach (dwóch). Tove zafascynowaną i pełną energii, i zniechęcenia, w różnych związkach szczęśliwych i w różnych uwikłaniach.
Teraz chciałoby się koniecznie znowu wrócić do Muminków bez pośpiechu, bo listy trochę pędzą za szybko.

Tymczasem za oknem gna lato z upałami, lipcowymi burzami, z wakacyjnym morzem, które, choć daleko od pourlopowego miasta, latem narzuca mi się nieodparcie swoim słonym zapachem i kolorami. Nie było wyjścia - niebiesko-zielona woda, granatowe niebo (albo odwrotnie), rozgrzane do białości piaski na plaży - jednym słowem dziergam wakacyjny sweter w morskie paski.
Po krótkich naukach u Dropsa, paski są bez ząbków, mimo że sweter w okrążeniach:


Dobrze, jednak z malutkimi ząbkami, które po praniu być może znikną.
A co poza czytaniem i dzierganiem?
Mała sesja ogoniastego w wielkim sosnowym lesie nad zalewem (las widać, zalewu tymczasem nie)




Bardzo dobrze się nosi, nic się nie wyciąga (ale na wszelki wypadek go nie piorę, jak przyjdzie pora na pranie, to zobaczymy czy ogony będą się włóczyć po trotuarze, szkoda byłoby) i jest niezwykle milusi.

Zrobiłam też sobie selfie (wszyscy robią, więc dlaczego ja mam sobie nie zrobić):


 Listy zakładałam zakładką prosto ze Szwecji jak Muminki (chociaż prosto z Ikei też można). Wyprodukowałam ją z pudełka po pysznych bożonarodzeniowych cynamonowych ciasteczkach:


 Zakładka mnie cieszy zwłaszcza kuchennymi gadżetami, do których mam słabość. Pewnie dlatego, że kojarzą mi się z obfitością pachnących wanilią ciast i głębokim aromatem różnych bigosów oraz zup.

Dziękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze, miłego dnia! :)