niedziela, 7 września 2025

Kulturalne przeprowadzki

"Wyleciał ptaszek z Łobzowa

Usiadł na rynku Krakowa

Asa ta da rasa, asa ta da rasa

Usiadł na rynku Krakowa"

Piosenka ludowa dla dzieci

Taką piosenkę śpiewała mama mojemu bratu, ja śpiewałam dzieciom, a potem wnukom. Nie przypuszczałam, że niespodziewanie moje życie potoczy się zupełnie jak w tym walczyku sprzed lat.

Najpierw domy stanęły na głowie


Domy na głowie charakteryzują się głównie dużą liczbą kartonów i okropnym bałaganem. Po ostatni karton poszłam do przydrożnej księgarni, więc pakowanie zakończyło się akcentem niezmiernie kulturalnym.


I zaraz potem przyjechało czterech panów i przywiozło jeszcze więcej kartonów.


Panowie w swojej dobroci zapakowali mi moje porcelany, fajansy i książki. Na początku docenili Iliadę i Odyseję, zachwycili się Andersenem i współczesnymi książeczkami dla dzieci, wyrazili obawę, że papier zaniknie i przeniesie się w formie zdigitalizowanej do Internetu, tak było w pierwszym pokoju, w drugim już się nie zachwycali, tylko zauważyli - O, tu są jeszcze książki - i lekko westchnęli. 
Firmę miałam bardzo profesjonalną, całe pakowanie i wywiezienie rzeczy przez balkon mojego czwartego piętra zajęło im dwie godziny, a ja zostałam z pustymi regałami



z przeoczonym Kosmosem


i ze śniadaniem z Żabki, bo garnki i talerze oraz kubeczki panowie wywieźli w siną dal


Co było robić, zabrałam resztę walizek, plecaków i robótek w trakcie robienia i pojechałam za panami pociągiem do Krakowa. 


W Krakowie mogłam patrzeć jak domy stoją na głowie i tańczą oraz też zatańczyć zupełnie jak ten ptaszek z walczyka, ale nie zatańczyłam, tylko najpierw kupiłam regały na książki i lampę do czytania. Wstawiłam je do drugiego pokoju, który na ogół po innych domach jest sypialnią, ale u mnie jest gabinetem (no, Kraków, stare miasto, to jednak zobowiązuje, w Zgierzu może byłby to pokój do czytania albo wręcz mały pokój). Doszłam do wniosku bowiem, że końcu przespać się można w salonie, ale czytać to trzeba wygodnie. 
Na miejscu przeżyłam lekkie załamanie na widok spiętrzonych pod sufit kartonów, ale dzielna ekipa w postaci syna, synowej, wnuczki i wnuczka żwawo zabrała się do pracy i w niecałą sobotę mnie rozpakowała a kartony wyniosła na hasiok czyli śmietnik. 
Wnuczka z wnuczkiem ustawiali książki na półkach, wnuczek przeszedł szybkie szkolenie jak wygląda książka grzbietem do pokoju, zasada była jedna - duże książki na dole, małe na górze. 
- Babciu, ja wszystkie przymierzam, czy się zmieszczą na półkę - zapewniała Natalka. 
I wszystko poszło bardzo sprawnie. 




Homer obok Kubusia Puchatka, Dzienników Delacroix tylko pierwszy tom, część do góry nogami, część nie, samotny siódmy tom Poszukiwania, trzeciego tomu szukałam trzy dni, ale kto by się tym przejmował. Bardzo bardzo jestem wdzięczna za pomoc.
I tak wiem, że układanie książek zajmie mi trochę, bo nie jest łatwo ułożyć książki z sensem - najłatwiej poszło z Proustem, bo wszystko co on napisał i co napisali o nim inni zajęło jedną osobną półkę i z głowy. Ale mam dylemat, czy Czechowa ustawiać razem, czy jednak jego listy z listami a opowiadania w literaturze pięknej? Czy Żywoty Cezarów to antyk, czy jednak historyczna a może w ogóle biografia albo baśnie? Czy w baśniach mam mieć Psi patrol, czy Psi patrol jednak jako nieco przejściowy wsadzić w osobne pudełko?
Czy kategorię "o książkach" mam mieć razem, czy jednak dzielić ją na książki o książkach jako przedmiotach i książki jako obiektach czytania?
Najważniejsze, to tak podzielić, żeby potem znaleźć. Niby mam tylko pięć regałów pod sufit i półkę, ale trochę się trzeba naszukać, jeżeli chociażby Rusinka postawi się w poezji obok Szymborskiej, bo się znali, a nie w dziale językowym, bo o pypciach na języku pisał. 

Układanie książek to czynność nad wyraz przyjemna, zwłaszcza, że po raz pierwszy w życiu mam książki w jednym pokoju i w jednym rzędzie. I po raz pierwszy w życiu mam więcej półek niż książek. Oznacza to, wiadomo, że można dokupić i miejsce na półkach zająć (powiedziałabym, że szybko), ale jeszcze lepsza wiadomość jest taka, że w moim gabinecie zmieści się jeszcze jeden regał. Albo dwa. 

Poza książkami i porcelaną przyjechał też zakupiony niedawno sekretarzyk, bo pomyślałam, że chcę w nowym mieszkaniu coś nie z Ikei (bo z Ikei mam dużo) i bardziej stylowego. Do identycznego sekretarzyka przymierzyłam się niedawno u koleżanki, bardzo funkcjonalny i ma szuflady  pakowne do tego stopnia, że pomieściły moje zapasowe zeszyty, pióra, stempelki i naklejki. Wszystkich papierów i taśm washi nie pomieściły, bo nawet antyczne szuflady mają swoje granice. 

Po dwóch miesiącach intensywnych, mogę teraz usiąść w swoim starym fotelu, zapalić nową lampę i poczytać starego Montaigne'a. Montaigne właśnie prawi o tym, jak względne jest nasze mniemanie o pięknie i że jednemu podoba się długie ucho i niskie czoło a drugiemu odwrotnie. Bardzo to jest prawdziwe i aktualne, najważniejsze, żeby odkryć co się nam podoba i dlaczego, czego sobie i Wam życzę. 
Dziękuję bardzo za odwiedziny i za przemiłe komentarze, dobrego dnia!






niedziela, 13 lipca 2025

Wakacje z gofrem

 

"Nad morzem, kędy fale gładki żwirek ścielą" 
Odyseja, Homer 

I tak się właśnie zaczęły moje wielkie greckie wakacje. Właściwie nie zaczęły się od razu nad morzem, tylko w pociągu, gdzie uświadomiłam sobie, że zapomniałam książki, ale wzięłam na szczęście skarpetkę i Potop w audiobooku.


I tym sposobem pojechałam do Katowic, a jak się jest rodem z Biblionetki, to w Katowicach się oczywiście spotyka książkowo. Spotkałam się więc z Marylkiem i Epą i to było cudowne spotkanie. Żyrafa w różowym kapelusiku i gofry, które wszystkie inne mają pod sobą, potem śniadanie na trawie


na szczęście mogłam w ubraniu, potem spacer ślicznymi okolicznościami przyrody i plażą, z której Katowice bardzo są dumne, potem lunch z winem, przeglądanie książek (wiadomo, każdy biblionetkowicz ma w bagażniku swojego samochodu karton z książkami), potem dziewczyny w swojej niezwykłej dobroci zawiozły mnie na dworzec, wsadziły w autobus i pomachały chusteczką w mojej drodze na lotnisko. Bardzo, bardzo im dziękuję!

A potem już był samolot, lot po ciemku, wschód słońca i tak zaczęła się Grecja, morze Egejskie i wyspa Kos. Na niej pod platanem siedział Hipokrates i obmyślał zioła zdrowotne, ale ja i tak myślałam tylko o Homerze i o Odyseuszu, który na pewno przepływał niedalekimi mokrymi ścieżkami, moczył sobie nogi w tych falach i płakał za domem i tu niedaleko śpiewały mu kusząco syreny. Czasu na myślenie miałam dużo, bo zapomniałam książek, o robótce też zapomniałam, uciekałam z wnuczkami przed falami i Posejdonem (jedna ucieczka skończyła się startym kolanem, ale już się goi), chodziłam na stołówkę między palmami, drzewkami oliwnymi i fikusami, jadłam dobre rzeczy głównie greckie i piłam dobre wino z nalewaka. 

I myślałam o Homerze.








 

I o Hektorze trochę, bo przy dobrej pogodzie, a dobra pogoda była codziennie, Turcję było widać z Kos i Troję pewnie też. 

Chodziłam też klimatycznymi uliczkami, niedużo ich było, bo Kos malutka jest







I patrzyłam na greckie litery




Książek w ogóle prawie nie było, było za to dużo oliw
y i melissy czyli miodu




Wszędzie też było "Dzień dobry", więc kupiłam jedno na kubku, drugie na notesiku, nie kupuję już kubków ani notesików, ale z Kalimera musiałam kupić



Szłam też za współczesnym Ikarem i Dedalem, obaj dolecieli na pewno tam, gdzie chcieli dolecieć. 



I ja też doleciałam z powrotem prosto do Zgierza, nie mam tu nalewaków z winem, ale wiem, że tam fale całe czas biją o  piaszczysty brzeg. 

Tymczasem w Zgierzu dzieją się różne rzeczy, ale jedna z nich jest czarna i nawet nabiera tempa, mój czarny lniany sweter



Po blisko roku odzyskałam radość robienia na drutach, czego i Wam życzę, bo hobby są tym lepsze, im bardziej radosne. 
Dziękuję bardzo za wizyty i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

niedziela, 15 czerwca 2025

Bajkowe bukieciki

 


"Jestem jak woda, wszystko mną porusza, wszystko się we mnie przegląda"

Listy, Hans Christian Andersen

Nie czytałam listów, czytałam Dzienniki, które dostałam dawno, dawno temu na Gwiazdkę zaraz po tym jak przeczytałam biografię Andersena.

Należę do tej połowy ludzkości, która Andersena lubi i jakoś mu jestem osobiście wdzięczna, że wymyślił Calineczkę I Brzydkie kaczątko. Dzienniki stały na półce dziesięć lat i czekały aż się odważę, bo, co tu dużo mówić, grube są. I przyszedł czas, że się odważyłam. Czytałam je miesiąc, ale było warto. Andersen poza tym, że był bajkopisarzem był również poetą, człowiekiem bardzo wrażliwym i to widać. Był też skrupulatny, nieśmiały, żądny sławy, wrażliwy i bardzo czuły na swoim punkcie, ale w tym wszystkim ujmujący. W ogóle czytanie czyichś codziennych zapisków ( w tym przypadku były to zapiski tylko z podróży, a szkoda) powoduje wytworzenie specjalnej więzi, oczywiście jednostronnej i czuję teraz do niego jeszcze większą sympatię. 

W Dziennikach wszystko się miesza - pogoda, jedzenie, bukieciki, teatr, wrzody, Szekspir, dyliżanse, ból zębów (bardzo cierpiał na ból zębów, smarował je gorzałką i potem był skrępowany w dyliżansie ze względu na zapach), spacery, wizyty, muzyka, gorączka, dużo podobiadków - ale jest to na swój sposób fascynująca mieszanka (czasem za dużo fizjologicznych szczegółów, ale może jestem przewrażliwiona) , nie nudziłam się ani przez chwilę.

Andersen był uzdolniony nie tylko literacko ale manualnie - wyklejał z gazet kolaże na parawanach, robił dla znajomych dzieci wyklejane książeczki, no to musiało być śliczne, bo sam pisał do tych książeczek tekst, robił też bukieciki dla kobiet, te bukieciki były wykorzystywane na przyjęciach zdaje się. Mnóstwo uroczych szczegółów z epoki.

I mnóstwo pięknych obrazków, nie tylko dosłownych ale opisanych w tak malarski sposób, że stawały przed oczami jak żywe:

"Ładunek na szerokim wozie drabiniastym, przeprowadzka, łóżka, beczki, krzesło, garnki, a na samym szczycie stara babuleńka trzymająca swój kołowrotek; do namalowania"

i trochę humoru:

" wspięliśmy się na Hohenstein, a tam czekały na nas truskawki z cukrem. Miałem zupełnie mokre stopy, co bardzo mocno oddziaływało na moje duchowe ja. W Schandau kupiłem parę skarpet i czeskie słomiane buty, pomogło. Wokół dzikie wąwozy, zbocza z czarnymi świerkami, ponad którymi snuła się błękitnoszara mgła."

Dziennik prowadzony był do samej śmierci, ostatnie notatki robiła Dorothea Melchior, w której domu Andersen znalazł opiekę w czas swojej ostatniej choroby, bardzo to było poruszające. 

Tymczasem ja wróciłam do drutów po bardzo długiej przerwie, tak długiej, że nie mogłam sobie przypomnieć gdzie mam druty, gdzie markery i wzory. Wszystko udało się znaleźć, nabrałam oczka z trudem, ale owocnie, bawełna z lnem nie pomagała, robi się z tego jak ze sznurka, ale nie poddawałam się. Może przez przerwę, może przez tę ogólną sznurkowatość, robiłam bardzo powoli i rzędów przybywało jak na lekarstwo, tym bardziej się zdziwiłam, kiedy spojrzałam we wzór, a ten kazał mi dzielić na rękawy. Hm, pomyślałam, niby wolno robię a szybko jednak. Spojrzałam jeszcze raz w przebieg poczynań we wzorze, wyglądało na to, że nie skleiły mi się kartki z pięćdziesięcioma rzędami, tym bardziej że wzór czytałam z tabletu. Hm, trzy lata temu robiłam też według tego wzoru, sweter noszę do dziś, widać jakieś amerykańskie efekty, że niby mało widać, a dużo jest. Jednym słowem, podzieliłam. No i wtedy już mogłam naocznie stwierdzić wielkość otworu na rękaw - otwór był żenująco mały. No to chyba nawet Ameryka nie pomoże, nie wcisnę się. Powiększyłam sobie wzór dwukrotnie, czytam po kolei raz, czytam drugi raz i wtedy patrzę, a autorka podała wszystkie rozmiary jakie są możliwe. Czyli rozmiarówka nie zaczynała się od XS jak zazwyczaj, ale od półrocznego niemowlęcia. Okazało się więc, że robię sweter dla czteroletniego dziecka. Patrzyłam i patrzyłam na sweter a raczej na jego początek, na rękawy, na wzór i znowu na sweter i już wiedziałam, że nie ma innego wyjścia - wyciągnęłam druty z robótki, i wtedy z ciekawości przymierzyłam - wszystko się zgadzało, rękawy wypadały mniej więcej w okolicy szyi. Szybko sprułam. Nabrałam drugi raz pogodzona ze światem, wiadomo, prucie dziewiarska rzecz, nawet się ucieszyłam, że zaczynam od nowa i w lepszej już formie rękodzielniczej oczka bardziej równe są.

Poza tym gotowałam pierwszą botwinkę całą w kolorach:


w drodze do domu mijałam jaśminy



kaligrafowałam ładne cytaty:


przy czym latarnia jest kupnym stempelkiem, ale marzę sobie, żeby tak rysować i żeby być dzieckiem w czasach Andersena, jechać z nim dyliżansem, a on opowiadałby mi bajki o słupkach milowych i objaśniał dlaczego ćwierćmilowe słupki są mniejsze i że dopiero urosną. A na koniec podróży obdarowałby mnie swoimi bajkami, jak to kiedyś przytrafiło się małemu chłopcu z Polski. 

Na straganach pojawiły się truskawki i czereśnie, wszystko kwitnie w słońcu i w cieple, najwyraźniej idzie lato, oby nie minęło zbyt szybko, czego sobie i Wam życzę.

Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

niedziela, 8 czerwca 2025

Książki podróżne i artystyczne oraz chyby niejedne


"Aby przypomóc nieco chybom mej pamięci i zawodności jej tak osobliwej, iż zdarzało mi się nieraz brać w rękę jakoby nowe i nieznane, książki, które czytałem pilnie parę lat wrzpódy i zabazgrałem przypiskami, przyjąłem od niejakiego czasu zwyczaj, aby pomieszczać na końcu każdej książki (mówię o tych, którymi mam zamiar posłużyć się tylko raz) datę, kiedy skończyłem ją czytać, i sąd, jaki z grubsza wyciągnąłem, tak by mi to przynajmniej odtworzyło wrażenie i ogólną myśl, jaką powziąłem o autorze przy czytaniu"

Próby, Michel de Montaigne

Jak to cieszy, jeżeli z Michałem de Montaignem ma się coś wspólnego, chociażby to były tylko chyby pamięci. Swoim chybom usiłowałam zapobiec ponad 20 lat temu, zakładając listę książek przeczytanych,  okazało się to jednak mało przydatne, ponieważ po pewnym czasie znajdowałam na liście tytuły, które w ogóle mi nic nie mówiły a okazywały się być książkami wysoko przeze mnie ocenionymi i obficie cytowanymi w moich notesikach z cytatami. Ogromnie cieszę się, że Michał popierał koncepcję reading żurnalalingu i sam go stosował. 

O Próbach słyszałam już od dawna i od dawna miałam je w planie, lata temu  kupiłam szkolne wydanie - grube, na białym papierze, bardzo małą czcionką i okazało się, że to była najbardziej podróżna książka z mojego zbioru. Chyba trzy razy zabieram ją na wakacje w nadziei, że ją wreszcie przeczytam i przywoziłam do domu nieprzeczytaną. Niby nie ocenia się książki po okładce, ale kiedy nie tak dawno zobaczyłam Próby wydane w trzech tomach, w kieszonkowym formacie (idealny na podróże), kremowy papier, duża czcionka, nie mogłam nie kupić. A skoro kupiłam, wstyd było nie zacząć. Mam co prawda mgliste wrażenie, że trochę na tych urlopach Prób przeczytałam,  ale przez wiadome chyby nie jestem pewna ani czy zaczęłam, ani do którego rozdziału dotarłam. Czytam więc od początku czyli najpierw przepiękny wstęp Boya Żeleńskiego, zaraz po wstępie sam Michał de Montaigne, autor, którego od razu się lubi, ponieważ pisze bardzo osobiście w taki  ujmujący i bezpośredni sposób. Przeczytałam na razie o tym, jak różnymi drogami dochodzi się do podobnego celu, przeczytałam o smutku (nie jest dobry i nie należy mu się poddawać) i o uczuciach, które wychodzą poza nas.  Prób nie można czytać szybko, więc szybko nie czytam a przede mną jeszcze wiele wiele rozdziałów o bezczynności, o kłamstwach, o mówieniu powolnym i rychłym, o przepowiedniach, o stałości, o zapachach, o przyjaźni, o potędze wyobraźni, o zwyczaju odziewania się, o spaniu, o imionach i jeżeli będę czytać w takim tempie jak do tej pory, to może skończę za dwa lata ale może nie. Wiadomo że z Prób wywodzi się cała kultura francuska, czytał je też Szekspir i wiele z nich korzystał, Boy twierdzi, że w Polsce nikt ich nie czytał, bo wszyscy czytali innego Michała czyli Reja wtedy. Ja o tym nie myślę, że to taka potęga myśli, czytam go prostu, wydaje mi się, że codziennie rano idę ze stołeczkiem na tę jego wieżę samotną, a on mi opowiada o doli człowieka, o tym jak niektórzy ludzie byli dzielni, a niektórzy podli w czas wojny, a czas wojny zawsze jest. 

Osobiście cieszy mnie też to, że popiera nie tylko reading journal ale pamiętniki ogólne i tak pisze o swoim ojcu: 

"...polecił podręcznemu pisarzowi prowadzić codzienne notaty, w których spisywał wydarzenia niejakiej wagi, a także dzień po dniu historię domu. Takie małe archiwa bardzo są lube do przeglądania, skoro czas zaczyna już same zdarzenia wymazywać z pamięci, i bardzo sposobne, aby nas zbawić czasem kłopotu: kiedy zaczęto taką a taką robotę, kiedy ukończono; co za osoby przejeżdżały tędy i które się zatrzymały; podróże, wyjazdy, małżeństwa, śmierci, szczęśliwe albo nieszczęśliwe wiadomości, zmiany głównych domowników i inne takie materie. Zwyczaj starożytny, który zdaje mi się godny, aby go każdy wskrzesił w swoim domu: i uważam się za ciemięgę, żem tego poniechał."

Nie chcąc być ciemięgą nie tylko w młodości, ale również na stare lata, od jakiegoś czasu sama tworzę różne pamiętniczki i też żałuję, że nie robiłam tego wcześniej (gdzie ja bym je wszystkie pomieściła?). Zupełnie niedawno znalazłam garść zapomnianych i cudem ocalonych na strychu listów zwanych obecnie mailami i wtedy okazało się, jak naprawdę się nic nie pamięta. Z maili przepisałam do zeszytu parę innych materii lubych do przeglądania 



i wtedy przyszedł mój brat. Zajrzał do notesu uśmiał się z metafory, przejrzał parę stron pamiętniczka, zatrzymał się nad zdjęciem morza z niebieskimi falami, na które wkleiłam tytuł popularnego magazynu i jęknął. 

- Moniczko, skoro interesujesz się kolażami, to może byś spojrzała na to szerzej?

- To znaczy?

 - Jest coś takiego jak książka artystyczna. Możesz włożyć do niej puste kartki i zastanawiać się, czy tu coś miało być, czy chodzi o inny kolor albo fakturę tych kartek, możesz robić okienka, w które coś się wsuwa (nie coś, tylko baba Jaga to była - wsuwało się ją na szufli do pieca), możesz zrobić otwieraną, albo nieotwieraną,  możesz wycinać w książce szufladki, wylepić kawałkami gazet (tylko nie takich) i wkładać tam okruchy ciasteczek, zmiotkę i szufelkę niekoniecznie w takiej kolejności, można z książki zrobić rzeźbę niedużym nakładem narzędzi. 

Okazało się, że czasem litera jest tekstem, czasem tylko tłem, a czasem jest i tym i tym. I że kolor szary jest ważny i na stronie nie może być czarnych punkcików ani tym bardziej białych szczelin i na przykład Gutenberg miał litery "a" w różnych szerokościach po to tylko,  żeby tło strony było szare nie w plamki ani nie z pęknięciami i to wprawiło mnie w zachwyt i radość, że składał książkę i myślał nie tylko o treści, ale też o równomiernych szarościach miłych dla oka. Dowiedziałam się, że fajnie jak jedno zdjęcie się nakłada na drugie, że rysunki budowlane mogą być tłem innych rzeczy i nawet notatki z elektrotechniki też mogą, co mnie ucieszyło, bo mam trochę takich notatek. Omówiliśmy czym się różni pisuar od fontanny i jak patrzeć na okulary zostawione na podłodze w muzeum sztuki nowoczesnej. 

Nie wiem czy będę wycinać szufladki w książkach bo jak mówi Michał, "kto zna siebie, ten nie weźmie cudzej rzeczy za swoją; ten uchyla się od zbytecznych zatrudnień", chociaż taka szufladka z okruchami mogłaby być miła, zwłaszcza gdyby obok była druga ze zmiotką. Odprowadziłam brata do samochodu.

- A ten napis na morzu zakleić?

- Tak zakleić. A najlepiej wyrwać.

- Ale wiesz, że nie wyrwę, nawet jeżeli piony nie nawiązują do fal i poziomów?

- Wiem.

Dalej więc lubo przeglądam, czego i Wam życzę. Dziękuję bardzo za wizyty i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

Ps. Z rozmów z przedpokoju:

- Nie mogę autoryzować, bo ja tak nie powiedziałem.

- No wiesz, licentia poetica.

- Ach tak?

- Tak. Ale sens został zachowany?

- Tak. 

No i to najważniejsze :)

niedziela, 25 maja 2025

Niespodziewana obfitość

 


"Nigdy naprawdę się nie dowiemy,  co robimy sobie, ze sobą i dla siebie nawzajem"

Niespokojni ludzie, Fredrik Backman

W ramach świeżo założonego Klubu Czytelniczego wydzielonego w Łódzkiej Biblionetkowej Grupie Spotkaniowej przeczytałam "Niespokojnych Ludzi". Podobało mi się (od razu przyznam, że niektórzy rzucali nią o ścianę - ale w wersji papierowej, nie w czytniku) mimo że była o napadzie na bank, bo tak naprawdę nie o napadzie ani o ciastkach, chociaż mogła być o ciastkach. Tak naprawdę była głównie o relacjach. 

Narracja poprowadzona lekko, styl trochę ironiczny, tematy różnorakie i bardzo różni bohaterowie, Ikea w tle, pizza, feminatywy, intryga. Ja się na kryminałach nie znam, ale autor postarał się, żeby czytelnik był ciągle zaskakiwany, a nie żeby zgadł wszystko na pierwszej stronie i w nudach brnął do końca. Grupa łódzka, która na kryminałach się zna, też była przeważnie zaskakiwana. Tak, bardzo mi się podobało i myślę o tej historii i bohaterach z dużą sympatią. Był nawet romans książkowy - no kto by nie chciał?

Ale poza Klubem czytelniczym życie toczyło się jak zwykle, trochę jadłam, trochę czytałam, trochę chodziłam po internetowych księgarniach i w jednej dla żartu wpisałam w wyszukiwarkę Proust. Dla żartu, bo ja mnie więcej wiem, co Proust napisał. Okazało się, że nie wiedziałam ile ostatnio wydano. Listy, listy, eseje, młodzieńcze powieści, jakieś myśli o katedrach i żółtych ścianach. No cóż, gdyby to nie był Marcelek, to pewnie bym nie uległa, ale przecież to był Marcelek, więc uległam.


I tak jak się spodziewałam po tego typu akcjach wydawniczych - czcionka duża, marginesy wysokie, ceny jeszcze wyższe, ale nie żałuję, bo czego się nie robi dla ukochanego pisarza.

Po część paczek pojechałam do Empiku i tam zobaczyłam na własne oczy, co przeraża Gackową - książki w Empiku były kolorami. Tomy pierwsze w jednym kolorze, tomy drugie w drugim, ciekawe jak byłoby z dwudziestoma dwoma tomami Jeżycjady? Dużo wybierania.



Pomijając horror kolorystyczny, półki w Empiku są piękne a książki jeszcze piękniejsze i rozmarzyłam się, żeby tak mieć ogromną bibliotekę z oknem na ogród i Annę Kareninę całą w kwiatach, Nędzników w jednym tomie albo dwóch, Egipcjanina Sinuhe wydanego teraz bardzo prześlicznie, wszystko w jednym rzędzie i nawet nie według wzrostu.

No ale nie mam biblioteki a zwłaszcza ogrodu, więc pocieszałam się swoimi zeszytami, pisząc w nich i malując ale głównie pisząc. I wtedy przyszedł brat. 

- Zrobiłam postępy? 

- Tak. - Brat popatrzył chwilę na moje napisy dobrane kolorystycznie do obrazków i dodał - Ale skoro interesuje cię kaligrafia, to może spojrzałabyś na nią szerzej.

- To znaczy?

No i wtedy okazało się, że istnieje coś takiego jak typografia. I że litera ma nie tylko kolor, ale ma oko, ma wydłużenia dolne i górne, ma charakter, ma projektanta za sobą, historię, kontekst obyczajowy i tym wszystkim musi pasować nie tylko do obrazka ale też do treści napisu, bo stanowi z nimi całość.  Kiedy czytałam, jak w Kameliowym sklepie papierniczym właścicielka sklepu dobierała czcionkę do treści listu, to myślałam, ze to trochę żart i przesada, a tu najwyraźniej nie żart.  

Po godzinie (albo dwóch) miałam w notesiku zapisanych kilka książek, w sumie bym kupiła od razu, gdybym się nie zrujnowała na Marcelka, i dużo dużo różnych haseł. 

Cyfry nautyczne, sfragistyka, paleografia łacińska, fraktura, neografia, brachygrafia, minuskuły, kapitaliki. Omówiliśmy też pismo angielskie, blokowe, techniczne, wielbłąda w alefie i że alfabet grecki pochodzi od hebrajskiego, że w Afryce nie wiadomo w sumie jaki jest i że gdyby ludzie nie wymyślili pisma, to wymyśliliby coś innego no i w sumie słuszne, bo jakby spisano Iliadę.

Otworzyła się przede mną cała nowa dziedzina, szkoda trochę, że na starość, ale nie ma co narzekać. Przecież nie muszę jej zgłębiać całej, fajnie natomiast popatrzeć na tekst i zobaczyć nie tylko kolor ale i charakter. Taki na przykład cytat w moim nowym reading journalu wygląda trochę jak poskręcane korzenie i pasuje o ile nie do treści to chociaż do obrazka. Taką mam przynajmniej nadzieję, czego i Wam życzę.




Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!