niedziela, 18 sierpnia 2024

Wzorniki na urlopach


"Firletka Jowisza odpowiada miłości Boga, sadziec konopiasty miłości ojcowskiej, głożyna afrykańska sprzeczkom miłosnym, a goździk postrzępiony miłości do literatury."

Błękitny fin de siècle, Justyna Bajda

Ponieważ z powyższych kwiatków znam tylko postrzępionego goździka, w końcu czerwca pojechałam w okolice Szczawnicy i oddałam się miłości do literatury. Dużo też chodziłam, ale bardzo dużo czytałam, nie gotowałam, więc chodziłam i czytałam na zmianę.

Tym razem postanowiłam być nowoczesna i pojechać na wywczas tylko z czytnikiem, ale jak widać na powyższym zdjęciu, paczkomaty są obecne nawet w górskich okolicznościach przyrody, więc papierową książkę nabyłam. Takich książki na czytniku czytać nie można - jest na to za śliczna. Ma kolorowe brzegi kartek, dużo pięknych ilustracji i próbnik odcieni niebieskiego wewnątrz okładki.



Głównymi bohaterami jest Gabriela Zapolska, Kazimierz Przerwa-Tetmajer i Stanisław Wyspiański (spodziewałam się jego obrazów, niestety, nie było). Najciekawsze dla mnie była, poza niebieskim oczywiście, Zapolska, czego się zupełnie nie spodziewałam. W swojej ignorancji i nieobyciu literackim czytałam tylko Moralność pani Dulskiej, a tu okazało się, że Zapolska pisywała do gazet i napisała liczne powieści, mało tego, napisała je w różnych kolorach. Bardzo więc teraz chciałabym przeczytać Sezonową miłość, która jest chyba szafranowa. Kazimierza Przerwy-Tetmajera natomiast nie mam chęci czytać, może dobrze, bo tropy w książkach są bardzo uciążliwe i wydłużają kolejkę książek do czytania. Błękitny fin de siècle przeczytałam z dużą przyjemnością i z zainteresowaniem. O pewnych rzeczach przy lekturze się nie myśli, na przykład dlaczego Izabela Łęcka ubierała się tak a nie inaczej, a szkoda jednak. W bardzo starym serialu (mój kolega z pracy wszystko, co powstało w dwudziestym wieku, określał jako bardzo stare) pod tytułem Przystanek Alaska, doktor Fleischman pyta swoją indiańską pielęgniarkę, o czym myśli, a ona odpowiada - o niebieskim.

Bardzo mnie to wtedy zachwyciło a teraz ja też mogę myśleć o niebieskim. 

Spacery zwłaszcza temu sprzyjały, byłam w okolicach Szczawnicy, było dużo słońca, gór, ścieżek, kwiatków, strumyków, jeleni i owiec strzyżonych oraz niestrzyżonych












.

Jeleń miał na imię Bartuś, przychodził na jabłka razem z łanią i małym jelonkiem. No, ale najdłuższe nawet wywczasy się kiedyś kończą, trzeba wracać do domu, do porzuconego w połowie antyku, więc co zrobić, wróciłam. 

Antyk przeczytałam resztkami silnej woli, niczym maratończyk, albo nawet ultramaratończyk, Przyznam, nie było łatwo, ale zawsze rano siadałam sobie z antykiem i z kawą w fotelu. Otwieram i czytam o piśmie i jakie pismo ma ogromny wpływ na rozwój społeczeństw, dziwne, myślę, że wspominają o tym w rozdziałach o wychowaniu (ostatnie rozdziały w Antyku), widocznie rzeczywiście jest ważne i ma wpływ nawet na młodzież, czytam, przewracam kartkę, patrzę, a ja jestem w środku książki. Zaraz! Przecież byłam już na końcu! Szybko okazało się, że książkę otworzyłam przypadkowo, zakładka siedziała grzecznie prawie na końcu. Odetchnęłam z ulgą i sobie pomyślałam, że z moją pamięcią nie jest jeszcze tak źle, pamiętałam, że czytałam o piśmie, pamiętałam nawet, że już z czytaniem jestem na końcu. Co by nie mówić, pamięć stara się jak może, podsuwa nam informacje, nieraz tylko niekompletne.

Mam od wielu lat owcę, uwielbia przymierzać moje udziergi, kupiłam ją w Zakopanem i od razu nazwałam Bubuliną. Bardzo byłam z siebie zadowolona, bo imię do owcy pasowało nad wyraz i bardzo z siebie byłam dumna, bo nie jest prosto wymyślić tak od razu jakiś fajny wyraz, a imię to już w ogóle. I otóż w ramach tej mojej miłości do literatury, czytam co pan profesor Koziołek napisał o Greku Zorbie, a on napisał, że Zorba na swoją wdówkę mówił Bubulina. Jak moja owca, pomyślałam, ale zaraz opadło mnie podejrzenie, że to jednak nie ja wymyśliłam Bubulinę. Rozczarowałam się trochę, ale i zadziwiłam, że przez ponad trzydzieści lat Bubulinę pamiętałam, ale skąd ona jest to już zupełnie nie. No trudno, dobre i to.

W domu uzupełniłam swój zeszyt lektur czyli Reading journal, który poza zaletami zwyczajnymi, czyli przypominającymi, co czytałam i kiedy, jaki to miało tytuł i jaką okładkę, ma również zaletę nadzwyczajną, można mianowicie wkleić sobie Bohuna (wiem, podły on był i dziki, ale jaki ładny).



  Mam nadzieję teraz już wrócić do normalnych aktywności, chociaż upał trwa i wakacje jeszcze też, ale trzeba wrócić do systematyczności, bo bez systematyczności się wszystko spiętrza, a spiętrzone nie jest miłe. 

Robię też na drutach, ale bardzo niewiele i bardzo powoli, sweter na sobie miałam chyba w czerwcu, więc wolę na razie myśleć o niebieskim, czego i Wam życzę. :)

Dziękuję bardzo za odwiedziny i komentarze, dobrego dnia! 

niedziela, 23 czerwca 2024

Numery z kolorami

 


"Ludy nieznające pisma często odróżniają, rzecz jasna, błahe podanie ludowe od poważnego mitu i quasi-historycznej legendy. Nie przywiązują jednak do tego zbyt wielkiej wagi, a to dlatego, że dopóki legendarne i religijne elementy tradycji przekazywane są ustnie, pozostają we względnej harmonii ze sobą nawzajem i z bieżącymi potrzebami społeczności. Uzgadnianie to dokonuje się na dwa sposoby: drogą nieświadomych operacji pamięci i za sprawą dostosowywania przez wykonawcę ujęcia i wymowy opowieści do oczekiwań słuchaczy. Są na przykład dowody na to, że takie adaptacje i pominięcia zdarzały się w trakcie ustnego przekazu tradycji greckiej. Odkąd jednak utwory Homera i Hezjoda, mieszczące tyle z dawnych greckich dziejów, wierzeń i kosmologii, zostały spisane, kolejne pokolenia stawały wobec coraz bardziej jątrzących wątpliwości: ile dosłownej prawdy jest w opowieściach o ich bogach i bohaterach? Jak wytłumaczyć występujące w nich oczywiste niekonsekwencje? I jak zapisane tam wersje wierzeń pogodzić z obecnymi?"

Następstwa piśmienności, Jack Goody i Ian Watt (w Antropologii antyku greckiego)

Tak, ciągle siedzę w antyku. Skończyła się tożsamość grecka, polityka, o której wiedziałam, że będzie trudna, mit i religia, o której myślałam, że będzie łatwiejsza, ale nie była i zaczęło się pismo. Pismo bardzo lubię i cenię od dawna, jestem wdzięczna, że mogę sobie podpisać słoik z mąką ziemniaczaną i nie pomylić jej z sodą chociażby, ale w ogóle nie zdawałam sobie sprawy, że pismo miało wpływ nie tylko na słoiki, ale na całe myślenie ludzkości. Bo człowiek zaczął myśleć logicznie, kiedy sobie coś zapisał i potem to przeczytał. Cała logika, historia i matematyka ponoć od tego się wzięła. Wzięło się też z pisania strasznie dużo subiekcji (jakby powiedziała moja babcia), kłopotu i pracy. Bo gdy było zapisane, to po stu latach trzeba było sprawdzać czy nie przekręcone, a po tysiącu latach trzeba było tworzyć nowe tomy z komentarzami, dowodami, interpretacjami. Na przykład taka Biblia. Ile się trzeba nakopać w piaskach, jakie technologie trzeba zaprzęgnąć do odczytania tych skrawków, które się wykopie, ile języków trzeba się nauczyć, a i tak do dzisiaj nie wiadomo co Ewa zerwała z drzewa, bo podobno nie jabłko. 

A bez pisma byłoby pięknie. Szekspir by się nigdy nie zestarzał ani Kochanowski, ubiory naturalnie przekształciłyby się w outfity i każdy wiedziałby o co chodzi. Czytać nie byłoby co, internetu by nie było, czasem tylko sąsiadka w drodze do pracy opowiedziałaby jakąś historię. Czasu byłoby a czasu, można byłoby na drutach robić albo myśleć o kolorach, co czasem się łączy a czasem nie. 

Na drutach mam komin z odzyskanej włóczki po sprutej chuście (pozaciągała się i rozciągnęła między niektórymi oczkami). Komin ma mieć charakter sportowy, będę zabierać go na kijki, a wiadomo im mnie na kijkach powiewa luźnych końców tym lepiej. Kolorów ma niedużo, ale i tak o nich myślę, bo okazało się, że niektórzy nie lubią jak kolorów jest dużo i w chaosie. Mnie chaos w kolorach w ogóle nie przeszkadza i nawet się zmartwiłam tym przez chwilę, ale potem sobie pomyślałam, że nie mogę mieć chaosu w książkach ani w journalach, widać więc z tego, że każdy ma swój chaos i swój porządek. Co zrobić.

Myślę też o tym jakie to nieraz człowieka dopadają przeszkody i podgórki. Nie wiem, czy to tylko ja tak mam, ale kiedy z silnymi postanowieniami trwania w niekupowaniu idę do sklepu po masło i śmietanę, witryna księgarni kusi malutką lokomotywą. No, wiadomo, w środku było z niekupowaniem tylko gorzej.


Zawsze tuż przed gotowaniem obiadu okazuje się, że mam zaległości w notesie z cytatami i koniecznie muszę te zaległości nadrobić, jako że w notesach też nie lubię chaosu.


Przy okazji ozdabiania starych cytatów, mogę sobie myśleć o kolorach, czyli mam już dwa w jednym, niestety na obiad ma to niewielki wpływ. Okazało się też, że luka nie była wcale niewinna, objęta czerwoną zakładką zajmuje cały prawie notes, a jeszcze pozostało sporo do uzupełnienia. Ogólnie wiadomo, co trzeba zrobić w takiej sytuacji, trochę mnie to martwi, bo znowu kłóci się z niekupowaniem. 


Jakby tego mało, tuż przed zmywaniem okazało się, że mam nowy piórnik i koniecznie muszę w nim ponumerować kredki, żebym jak wyjmę wiedziała gdzie włożyć z powrotem. Kształcę się w kolorach od dłuższego czasu (na razie głównie poprzez kupowanie kredek i myślenie o kolorach), ale nie bardzo odróżniam żółty od złotej zieleni a raczej od zielonego złota (numer 72). 


Tak, życie pani domu nie jest proste. Na szczęście cytaty mam nadzieję uzupełnić jutro, najpóźniej pojutrze, na kształcenie się w kolorach mam pomysł, 


ale nie zaczynam realizacji, bo w sobotę jedziemy na drugi urlop (na emeryturze fajne jest to, że urlopów jest tyle, ile się chce) i koniecznie muszę się spakować, przy czym nie mam jeszcze za bardzo planu na urlopową robótkę. Kocyk jest za duży i muszę odpocząć od szydełka, komin jest za mały. Nie chciałabym żebym przez kształcenie w kolorach pojechała na urlop bez drutów i outfitów sportowych   

Jednym słowem, tydzień zapowiada się aktywny, ale mam nadzieję wszystkiemu sprostać (zwłaszcza, że kredki mam ponumerowane), czego sobie i Wam życzę.

Dziękuję bardzo za odwiedziny i komentarze, dobrego dnia!

Ps. Zakładka taka sama jak poprzednio, więc nie widać, na urlop Antropologia jednak zostaje w domu, jedzie ze mną czytnik i mam nadzieję się odzywać i zdawać relacje z czytania.      

niedziela, 16 czerwca 2024

Antyk z widokiem

 

"...filolodzy mają skłonność do picia w samotności, jeśli już widują się ze znajomymi, to zwykle po południu, przy herbacie. Antropolodzy, przeciwnie, gromadzą się koło północy i z plastikowych pojemników na odpadki piją żytniówkę z sokiem grejpfrutowym. Za tą różnicą idą kolejne - na przykład na płaszczyźnie retoryki. Antropolodzy lubią wieść spory w czasie otwartych spotkań, na których wstają i wygłaszają swoje płomienne, często bezczelne, przemowy. Natomiast filolodzy klasyczni są prawie zawsze uprzejmi - w rezultacie często nie sposób dociec, o co im właściwie chodzi."

Filologia klasyczna i antropologia, James Redfield (za Antropologią antyku greckiego)

Cytat jest z początku książki, dalej już tak śmiesznie nie jest, a że teksty są autorstwa filologów, rzeczywiście czasami nie wiem o co im chodzi. Zwłaszcza, że na ogół kwestionują ustalenia innych filologów i tym sposobem moje przywiązania i skąpa wiedza o antyku greckim sypią się w gruzy, okazuje się bowiem, że Frazer nie miał racji i naciągał fakty (a jego teorie w Złotej gałęzi były takie piękne i magiczne), a mit o Demeter wcale nie dotyczy zboża tylko czego innego. Łatwo nie jest, czytam mniej więcej pięć stron dziennie, nic dziwnego więc, że urlop czyli wywczasy zaskoczył mnie w jednej trzeciej Antropologii. Podjęłam śmiałą decyzję i zabrałam potwora ze sobą, zwłaszcza że mam od niedawna nowy worek (od Lusi) takiej pojemności, że zmieściły się w nim wszystkie moje hobby.


Nad morzem trochę siedziałam na kocu (ale doszłam do wniosku, że w pewnym wieku jednak bardziej stosowny jest leżaczek plażowy), trochę nie wiedziałam czy patrzeć na morze czy na chmury, więc patrzyłam raz tu raz tu. Morze dla mnie jest kwintesencją wakacji, wolności, przestrzeni, nie wiem czy to kwestia kolorów, horyzontu, szumu wody, wiatru, sznurków bursztynów, mew , pamiątek, czy może tego wszystkiego naraz.

Chodziłam więc plażą, szalik powiewał frędzelkami, mewy skrzeczały dramatycznie, łabędzie wyginały wdzięcznie szyje albo drzemały niedaleko brzegu, statek kołysał się na falach, gofry się piekły, ryby wędziły i były to piękne dwa  tygodnie. 









Bursztyn leżał czasem na plaży a czasem w muzeum, jednak na plaży był zdecydowanie mniejszy, chociaż też ładny.






W wolnych chwilach od patrzenia na morze robiłam alpakowe kwiatki i przyczepiałam szydełkiem do kocyka.


Zrobiłam też sobie sesję moich nowych sweterków na tarasie. 





Paski dalej trochę mnie kłują w oczy, ale już zostaną, są z podwójnej nitki Alize - bardzo milutkie, luźne, idealne na ciepłe letnie wieczory albo dni wietrzne. Granatowy jest z Belle i mnie trochę gryzie, ale poza tym jestem z niego zadowolona. 

I tak właśnie płyną dni do przepisowego lata, jedne urlopy się kończą, drugie się niedługo zaczną, bo na emeryturze najfajniejsze jest, że urlopów można mieć dużo a właściwie bez przerwy.

Dziękuję bardzo za Wasze wizyty i przemiłe komentarze, dobrego dnia! :)

PS. Antyk grecki zakładałam zakładką grecką 

niedziela, 26 maja 2024

Belowanie albumów

 


"Ale starzy bibliotekarze wypożyczający książki, zawsze mówią: - Nie zaglądaj na koniec!

To są bardzo mądrzy bibliotekarze. Bo gdyby każdy zaglądał na koniec, nie byłoby sensu pisać powieści ani ich czytać. Bo właściwie najważniejsze jest to, co w środku. Najważniejsze jest, jak to się dzieje, że to życie się toczy i toczy, że jest właśnie takie i że, jak mawia pan Ryś, idąc ulicą, nigdy nie wiemy, co nas czeka za zakrętem. Bo za zakrętem jest już nowy dzień życia, jest nowa stronica i znowu wszystko zaczyna się od początku i znowu wszystko jest ciekawe."

W Nieparyżu i gdzie indziej, Anna Kamieńska

O tej książce dowiedziałam się w esejach o lekturach dzieciństwa czytanych ponownie, oczywiście nie pamiętam kto o niej pisał i co, ale zachęcił mnie fakt, że główny bohater, pan Michaś, kupił sobie gruby zeszyt, żeby napisać powieść. Pan Ryś natomiast, drugi bohater, pracował w sklepie papierniczym i czy może być lepsze miejsce pracy? Chyba nie. Notes szybko się zgubił, a sklep został porzucony, zaczęły się natomiast różne zakręty i za nimi wszystko było ciekawe i "przygoda wyrastała z przygody jak gałązka z gałązki". Pan Michaś z panem Rysiem wędrują poprzez te przygody niczym peerelowski don Kichote z Sanczo Pansą, w każdej przygodzie muszą kogoś uratować, bo tak to jest właśnie na tym świecie. Gdzieś piecze się szarlotka, gdzie indziej lepią się pierogi, czasem pachnie papier a czasem gorący chleb w piekarni. 

W Nieparyżu wydano w roku 1967 i potem już nie wydano z powodu cenzury, bo spod tych przygód i opresji, przez ich całą baśniowość przeziera ponura rzeczywistość z ponurymi wojnami, totalitaryzmami, tyraniami i bezsensownymi regułami. Ale cieszę się bardzo, że książka była w mojej bibliotece i pani ją znalazła na półce (co prawda chyba za piątym razem i zdążyłam z biblioteki wyjść i wrócić), przez tyle lat wypożyczyły ją może cztery osoby, szkoda. Teraz koniecznie muszę wypożyczyć jeszcze raz eseje Zapomniane / Zapamiętane, żeby zobaczyć co i kto napisał o Nieparyżu i pewnie znowu wypożyczyć Nieparyż, bo zapomnę jakie przygody mieli pan Ryś z panem Michasiem i kiedy. 

Na początku duży problem miałam z okładką i z ilustracjami, wiem, wiem, Józef Wilkoń jest wybitnym  ilustratorem i już dawno kupiłabym sobie kubek ze ślicznym koniem jego autorstwa, gdyby był trochę tańszy i gdybym miała mało kubków. Ale byłam nastawiona na książkę dla dzieci, ilustracje wydały mi się nieco ponure. Wybrałam więc zupełnie niepasującą, ale wesołą zakładkę i głównie na nią patrzyłam, potem zaczęłam w książce szukać kolorów, i naskalnych detali i stopniowo oswoiłam się z tymi ilustracjami a nawet je polubiłam.



 Warto się trochę natrudzić, żeby zaszczepić w sobie trochę artystycznego obeznania. Trudzę się też artystycznie z albumem, jeden praktycznie skończyłam, klasyczny, kupny, nieozdobiony album w płótnie, w którym wszyscy są chronologicznie powklejani i opisani, jeszcze tylko drzewa genealogicznego mi brakuje, to znaczy drzewo mam, ale myślę nad koncepcją (drugi rok). Wpadłam natomiast na pomysł, że z pozostałych zdjęć, które nie zmieściły się do nobliwego albumu, a wśród których jest wiele moich ulubionych (większość przedstawiających malutką Czajeczkę nad morzem), żeby otóż z tych zdjęć zrobić sobie album nienobliwy, dla przyjemności, w którym będę miała tyle malutkich Czajeczek ile chcę. Tak nad myślałam i myślałam, i wymyśliłam też, żeby w nim powklejać różne pamiątki, laurki czy stare listy albo świadectwa. Powstają więc nowe strony (poniżej z moją mamą).



Stało się też to co złowróżbnie wieszczyłam, coraz bardziej zapadam się w scrapbooking, objawiło się to tym, że czekam aktualnie na paczkę z zestawem do samodzielnego zrobienia albumu (no dobrze, z trzema zestawami, ale były okropne promocje). Nie myślę na razie czy mam aż tyle zdjęć i pamiątek i trochę mi się przypomina stare opowiadanie Caldwella, w którym bohater kupił sobie maszynę do belowania papieru w celu zrobienia ogromnego majątku na makulaturze i, jak można łatwo zgadnąć, po dwóch dniach już ani on ani żaden z jego sąsiadów nie miał żadnych starych gazet do zbelowania a żona bohatera z płaczem wyskubywała spod sznurków swój śpiewnik. 

W sumie chyba łatwiej będzie jednak z trzema albumami. Zawsze mogę przecież zrobić album kulinarny i wypełniać go zdjęciami ugotowanych przez siebie wykwintnych dań, skoro już wdrażam super przydatny system do gotowania.


Inne moje hobby też są w toku, sweter ma już jeden rękaw, zaczęłam drugi, przy czym wyciągnęłam go z tej okazji z torby, gdzie siedział nabierając urody i muszę przyznać, że może nie jest olśniewająco piękny, ale całkiem w porządku, nadaje się do lasu. 

Ćwiczę też systematycznie kaligrafię i może tu też wyniki na razie nie są olśniewające, ale zgodnie z najnowszymi trendami litery skaczą w tak zwanym skaczącym liternictwie (napis jest przykładowy, bo jak się ćwiczy kaligrafię, a nie chodzi się do szkoły, to przepisuje się co wpadnie w oko).


Jak nabiorę wprawy, to w sumie jeden album przeznaczyć na moje kaligrafie. Systematycznie uzupełniam też mój reading journal, czyli mój zeszycik z lekturami i przyjemnie jest patrzeć co się przeczytało i czy było ładne.


Niczego więc nie zaniedbuję z moich aktywności, no może trochę zaniedbuję chodzenie i niekupowanie, za to o kupowanie jak najbardziej dbam.
Ale co tam, można  przecież, tak jak pan Michaś, położyć się na "puszystej, kwitnącej łące, takiej, jaka bywa tuż przed sianokosami, gdy pachną smółki i miodunki i gdy unosi się w powietrzu puch wełnianki i najprzeróżniejsze nasionka jadą nad łąką w swoich małych samolocikach."
W Nieparyżu i gdzie indziej, Anna Kamieńska

Bo przecież idzie lato, a z nim letnie dni i przygody ciekawe, czego sobie i Wam życzę.
Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

PS. Bardzo niepasująca do Nieparyża zakładka:


niedziela, 19 maja 2024

System w paski czyli wzloty i upadki

 


"Wiozło nas osiem koni ustrojonych jak muły w Hiszpanii, z dzwoneczkami u szyi, grzechotkami przy lejcach, z czaprakami i frędzlami wełnianymi rozmaitego koloru. Matka wzdychała, siostry gadały do utraty tchu; ja wypatrywałem oczy i nasłuchiwałem pilnie, olśniony przy każdym obrocie kół: pierwsze kroki Żyda Wiecznego Tułacza, które nie miały nigdy ustać. I gdyby to człowiek zmieniał tylko miejsca! ale zmieniają się dni jego i serce."

Pamiętniki zza grobu, Chateaubriand

Najmniej mówiąca okładka roku, ale muszę przyznać, że ta oprawa klasyczna, w środku jedwabiste kartki, niektóre podklejone fachowo na zakładki, budziła we mnie wspomnienia wakacyjnych bibliotek małych miasteczek. Same Pamiętniki z wakacjami nie mają nic wspólnego. 

O tej książce usłyszałam bardzo dawno temu, czyli jakieś piętnaście lat temu, ale już wtedy na Allegro jej cena skutecznie gasiła chęć natychmiastowego zakupu. Kupiłam sobie na pocieszenie Opis Jerozolimy tego samego autora i podobało mi się. No ale przyszedł czas bibliotek, cena Pamiętników nie zmalała, więc wypożyczyłam sobie. Przez pierwsze dwieście stron (albo niecałe) żałowałam, że one pożyczone są, ale potem jednak ucieszyłam się, że nie są moje. Nie podobało mi się, że jest tak uprzedzony. Do Napoleona. Do rewolucjonistów. Poniekąd jego uprzedzenia były uzasadnione, ale w uprzedzeniach zawsze się widzi tylko swoje racje. No i to ciągłe utyskiwanie, że jest się nad grobem, skoro już z tytułu było o tym wiadomo, męczące. W ogóle Chateaubriand usposobienie miał melancholijne i było to widać. Ale część opisująca jego ponure dzieciństwo w ponurym gotyckim zamku, z ponurym surowym ojcem była pasjonująca, potem opis wybuchu rewolucji wstrząsający, ciekawy opis podróży do Ameryki i powrót do Francji, w której nastali powszechnie obywatele i obywatelki oraz messidory, thermidory i fructidory. Tak sobie pomyślałam, że gdyby zamiast przerabiać w szkołach zwykły program historii powszechnej, w którym to wszystko jest datą, nazwiskiem i wydarzeniem zupełnie dla nas obojętnym, bo było dawno i dawno minęło, gdyby zamiast tego przeczytać opis Chateaubrianda, który był w Paryżu, kiedy biegano tam z głowami ludzkimi zatkniętymi na piki, może wtedy byłoby inaczej. A może byłoby tak samo, bo jednak poza pewnymi stronami, jako gatunek jesteśmy jednak beznadziejny. 

W każdym razie było to fascynujące doświadczenie życia kogoś kto rozmawiał z Ludwikiem XVI,  Napoleonem i z Washingtonem - dla mnie to takie magiczne otwieranie furtek do przeszłości.

 "Co robię wśród pustkowi? Nic! Słucham ciszy i patrzę, jak mój cień przesuwa się wzdłuż akweduktów oświetlonych księżycem"  

Też trochę się zapatrzyłam w swój cień, ale niedługo, bo przyszedł poniedziałek i zaczęłam wdrażać swój kulinarny system. 


Jak ogólnie wiadomo, wdrażanie wszelkich systemów, nawet tych najlepszych, jest trudne i burzliwe. Rzadko kiedy wszystko działa od razu, wręcz przeciwnie, na ogół nic nie działa i masowo ujawniają się różne nieuwzględnione w systemie warunki i założenia. Teoretycznie miałam zaplanować menu na tydzień i wypisać na kartce składniki do zakupu, tak zrobiłam, spis okazał się zawierać około trzydziestu pozycji i z taką listą poszłam niefrasobliwie do sklepu spożywczego, po czym stałam przed panią ekspedientką w popłochu usiłując wyłapać z listy te składniki, które są spożywcze i które w sumie nie ważą więcej niż ja, bo przecież tylko mrówki mogłyby się podjąć transportu. W efekcie wpadłam w stres, kupiłam rzodkiewki, które nie były na liście, ale wpadły mi w oko i kupiłam rukolę, której nie miałam jeszcze na kartach inspiracji, ale gdzieś kojarzyłam, że można coś z niej robić, nawet jeżeli jest w dużej ilości. I wróciłam do domu z silnym postanowieniem dopracowania techniki tworzenia list zakupowych oraz rozbudowania kart inspiracji. 

Nierozważnie zaplanowałam też wątróbkę w dzień sprzątania, więc wyszłam po nią w południe, czyli w porze, w której po wątróbce w sklepie nawet nie było śladu. Jakoś z tego wybrnęłam, coś zjedliśmy, nawet dobrego w miarę, w ten czwartek, czyli w dniu tworzenia menu (no dobrze, w piątek rano tak naprawdę), listy zakupowe zrobiłam już rozsądnie dzieląc je na sklepy mięsne i spożywcze oraz na składniki, które muszą być bardzo świeże i na takie, które świeże być w ogóle nie muszą, bo są w puszce albo są cukrem. 

Nie wiem jak skuteczny okaże się mój system długofalowo, trochę to zależy ode mnie, bo jednak nawet najświetniejszy system sam nic nie kupi ani nie ugotuje, ale już teraz, po prawie dwóch tygodniach widzę, że jest duża szansa na to, żebym zapanowała nad zakupami, czyli żebym kupowała rzeczy potrzebne i nie kupowała rzeczy niepotrzebnych i żebym otwierała się na nowe przepisy, a nie, tak jak do tej pory sięgała sporadycznie do książek kucharskich, których w dużej liczbie nakupiłam w czasach zarazy, a potem zapominała o tym, co tam czytałam. Było to frustrujące, zniechęcało do wysiłków i nic dziwnego, kiedy niedawno okazało się, że to na półce z książkami kucharskimi mam największy kurz.

Teraz, gdy będę przeglądała książki z przepisami, mam plan zapisywać co ciekawsze w podręcznym notesiku (bo wiadomo, notesiki są ważne i przydatne). Mam też ogromną chęć przepisać mój zeszyt z przepisami po raz piąty, bo teraz odkryłam takie cudne zeszyty o grubych kartkach, papiery o ślicznych wzorach i nauczyłam się robić różne klapki i kieszonki, a nawet koperty (to znaczy koperty jeszcze nie robiłam, ale mam narzędzie, więc myślę, że umiem). Powstrzymuję się jednak, bo lubię ten zeszyt, który ozdobiłam starymi kalendarzami i teraz ozdabiam go dalej.  

Poza gotowaniem, ucieraniem past różnych i siekaniem sałatek, miałam czas na spacery w miejsca z wieloma smokami


Skończyłam też lniany cardigan granatowy, ale tak długo sechł, że nie zdążyłam go wyprowadzić w plener. Działam też z paskami, przeszłam do pierwszego rękawa i myślę teraz nad paskami korpusu, które nie są takie prześliczne jak myślałam, że będą. 


Już kiedy dołączyłam ten zielony, to byłam lekko rozczarowane brakiem zachwytu, ale pomyślałam, że może jakoś to będzie, chociaż wiem doskonale, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach nie będzie i lepiej od razu pruć. Na czas robienia rękawów wsadziłam sweter do torby i jak po kilku dniach niewidzenia wyciągnę go i się zachwycę, to zostanie bez zmian, jeżeli nie, to spruję, bo on ma być po domu, ale po co nawet po domu ma mnie denerwować.

Nawet po domu możemy być kolorowe i niesmutne, czego sobie i Wam życzę!

Dziękuję za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

PS. Nie zdążyłam zrobić zdjęcia zakładki w książce, to jest właśnie minus pożyczania, że jak się odda to koniec, ale zakładałam zakładką z moją ulubioną pozycją czytania kiedyś, dawno temu, kiedy w karku nic nie strzykało. Obok zakładki mój reading journal, czyli zeszycik z lekturami